wtorek, 16 sierpnia 2016

Return to the source - relacja z festiwalu Goa Dupa 2016

Jestem człowiekiem pasji. Oddaję się im niemal całkowicie, czasami totalnie zapominając o całym świecie. Po prostu muszę lubić to co robię. Dlatego pracuję w zawodzie który sprawia mi frajdę, jeszcze nie mam potrzeby posiadania prawa jazdy, wciąż mieszkam w wykończonym w 85% mieszkaniu, bo po prostu nie mogę się przymusić do podjęcia decyzji w kilku kwestiach. Dlatego mnóstwo wolnego czasu  poświęcam swojej pasji przewodniej - podróżowaniu. Jednak nie od zawsze tak było. Wcześniej była to muzyka, elektroniczna muzyka. Tworzyła moje otoczenie w zasadzie od zawsze. Do dziś doskonale pamiętam każdą sekundę kaset Jean Michel Jarre-a, czy "The Mix" Kraftwerka. Jednak we wrześniu 1996 roku pierwszy raz w życiu usłyszałem polecany przez mojego ojca (!!!) Technikum Mechanizacji Muzyki, autorski program obecnego do dziś na antenie RMF-FM Bogdana Zalewskiego. Od tamtego czasu, przez kilkanaście lat było już tyl-tyl-tyl-tyl, tylko techno *. Zaczynałem od nagrywania kaset, potem próbowałem się z miksowaniem, tworzeniem własnych kompozycji, aż zabrnąłem w organizowanie imprez i animację naszej krajowej sceny. W międzyczasie zawęziłem swoją aktywność do elektroniki psychodelicznej, która na przełomie lat 80. i 90. narodziła się z połączenia trwających bez przerwy imprez na plażach w indyjskim Goa (stąd pierwotna nazwa Goa Trance), rewolucji w tworzeniu muzyki jaką niosła ze sobą nowa fala instrumentów muzycznych, oraz post-hippisowskiego klimatu. Zrobię teraz mały show-up, ponieważ nigdy o tym nie wspominałem na łamach bloga. Miałem jednak sporo kontaktów z ludźmi z całego świata, które owocowały wywiadami, oraz recenzjami ponad setki płyt. Prace i publikacje te sprawiały mi mnóstwo satysfakcji, stając się pośrednikiem do tego, kim jestem teraz. Oczywiście jakiś czas temu po prostu się wypaliłem. Powiedziałem sobie stop. Zwłaszcza, że muzyka cały czas ewoluuje, a ostatnich kilka lat to nie było już to samo co kiedyś.

Żalu wielkiego nie było, pojawiło się bowiem podróżowanie. Jednak nie ukrywam, że co jakiś czas zaglądam na serwis, w który włożyłem sporo młodzieńczej pracy pisarskiej, zainteresuję się jakąś nową płytą, lub nawet zagram na jakieś imprezie. Pamiętam, że miałem nawet kiedyś propozycję zagrania na jednej z pierwszych edycji Goa Dupy. Tym razem postanowiłem jednak zawitać tam w roli fana. Dla funu własnego, jak też aby pokazać Dorocie czym kiedyś żyłem. Wprawdzie dużo ciekawszą propozycją byłby dużo większy, organizowany z większym rozmachem O.Z.O.R.A. Festival, jednak czas dojazdu nad Balaton byłby za długi, jeśli mielibyśmy tam jechać tylko na weekend. Dlatego postawiliśmy na nasze Bieszczady.


Oczywiście żeby było ciekawiej, postanowiłem festiwal połączyć z lotem. Dorota jechała bowiem samochodem, a że na trasie z Warszawy do Rzeszowa akurat leży Radom i planowaliśmy jechać w czwartkowe popołudnie, to postanowiłem skorzystać z możliwości odwiedzin jednego z najmłodszych lotnisk na polskiej mapie. Nie ukrywam że trochę dla jaj, ale także aby skonfrontować z rzeczywistością moją szyderę wylewaną we wpisie Wariactwo nowych lotnisk.

Na lotnisku we Wrocławiu stawiłem się 10 minut przed godziną 16. Chwilę po wysiadce z autobusu zestresowanym biegiem wyprzedziło mnie kilka osób. Spokojnie, zdążycie na ten Modlin, do odlotu macie ponad pół godziny. Pamiętam, że w zeszłym roku na lotnisko wbiegłem 8 minut przed odlotem. Korzystając z odprawy dla klasy biznes, wrzucając do Heimanna przygotowane wcześniej rzeczy, a następnie sprintem przez cały terminal - zdążyłem :-) Ale oczywistego stresu nie zazdroszczę. W moim przypadku, tym razem spokojna odprawa i wpuszczenie do busika wiozącego nas do czekającego przez pół dnia Saaba. W autobusie totalny szok - 24 pasażerów! Spodziewałem się ośmiu, maksymalnie dziesięciu, ale żeby aż tyle? Kto by pomyślał, że z Radomia ktoś chce latać do Wrocławia. Oczywiście byli pasażerowie sponsorowani przez władze lokalne, ale było także trzech seniorów lecących z kilkoma wnukami, oraz grupka młodszego pokolenia studentów. No cóż, statystyki i rozkład na następny rok będą najlepszym weryfikatorem...

Sama podróż do najprzyjemniejszych nie należała, przynajmniej na początku. Cały dzień grzania płyty przez samolot Sprint Air spowodował, że wchodziliśmy do przestrzeni o wewnętrznej temperaturze podchodzącej pod 40℃. Na szczęście klima była w stanie w kilkanaście minut doprowadzić do wstępnie znośnych warunków. Jednak o upałach przypomniały nam serwowane wafle, które w ciągu dnia stały się czekoladową mazią ;) Pozytywną ciekawostką jest natomiast godzina startu, jakieś 15 minut przed planowanym czasem. Boarding odbył się bowiem dość szybko, maszyna była gotowa do lotu, nie mieliśmy problemu ze slotami (w końcu lecieliśmy na wysokości do 6000 metrów), więc czemu nie przylecieć wcześniej? Tak też się stało.

Wnętrze samolotu Sprint Air na trasie Wrocław - Radom
Pustki w terminalu lotniska w Radomiu

Festiwal Goa Dupa odbywał się w tym roku w rozległym Natura Park, koło Baligrodu w Bieszczadach. Co ciekawe, ośrodek cały czas działał normalnie. Część domków i pokojów była bowiem wynajęta zwykłym urlopowiczom a gdzieś pomiędzy przebijały się grupki dzieciaków przebywających na prawdopodobnie jakiś koloniach. Naprawdę jestem ciekaw ich opinii na temat opanowujących teren kilku tysięcy freakowatych hippisów. Zwłaszcza, że ta kultura od zawsze przyciągała ludzi z wielu, często totalnie niezwiązanych ze sobą grup społecznych. Sama Dorota wywołała małe poruszenie na swoim facebookowym wallu, gdy okazało się że kilku znajomych nie tyle wie czym jest ten festiwal, co nawet było na nim w przeszłości.







Dla mnie tegoroczna Goa Dupa była rekonesansem stanu naszej sceny. Porównaniem do jej początków, kiedy to kilka lokalnych ekip ścierało się z niewielką frekwencją, małym doświadczeniem w organizacji i przede wszystkim liczeniem każdego grosza. Jeśli impreza wypaliła, było ok. Jeśli jednak frekwencja nie dopisała, trzeba było sięgać do własnej, najczęściej jeszcze studenckiej kieszeni. Jeszcze 10 lat temu kilkaset osób na festiwalu oznaczało najważniejsze wydarzenie w kraju. Dziś, jak widać, scena jest w stanie wygenerować kilka tysięcy osób. Dlatego i rozmach większy. Urzekły mnie tutaj zwłaszcza dekoracje. Za moich czasów były to głównie wiszące malunki. Na festiwalu główna scena była przystrojona nie tylko w profesjonalnie wydrukowane i wycięte materiały, ale także w zapewniający cień namiot do odpoczynku, oraz rozmaite konstrukcje przy samej djce. W okolicznym lesie utworzono Forest of shadows - teren relaksu z hamakami, huśtawkami i miejscami do odpoczynku w cieniu. Nieopodal znajdowało się też miejsce, w którym organizowano dla dzieciaków rozmaite zajęcia i zabawy. Co bowiem jest bardzo ciekawym zjawiskiem w posthippisowskich klimatach, to ich ciągłość. Za czasów studenckich freaki po prostu jeździli po wielu festiwalach. Potem przyszedł czas na stabilizację, związki, pracę, dzieci, zwierzęta domowe. I co, myślicie że sobie odpuścili? A gdzie tam. W dzisiejszych czasach dobry festiwal to właśnie spęd wielopokoleniowy, gdzie na dance floorze w rytm muzyki skaczą już kilkulatkowie (oczywiście z założonymi na głowach wygłuszającymi słuchawkami) a wokół niekończącą się zabawę w berka toczą tabuny psów.



Niecodzienny to klimat, prawda? Dlatego nie ma co się dziwić, że tego typu imprezy rokrocznie zbierają rzesze różnorodnych fanów. Co ciekawe, czasami osób w ogóle nie lubiących tej muzyki, tylko ciągnących za specyficznym klimatem psychedelic circus. Ja na ten przykład, chociaż chciałem osłuchać się trochę tej elektroniki, najmilej wspominam odkryty ostatniej nocy Canyon Zen. Było to cudowne miejsce, gdzie można było przechodzić od muzyki klasycznej, przez jazz, etno, delikatny house po ambienty. Totalnie nie miało dla mnie znaczenia co właśnie leci. Liczył się zbudowany w nocy klimat, mieniące się w promieniach UV psychodeliczne dekoracje i klimatycznie delikatne efekty świetlne. Zwłaszcza wkręcające wizualizacje, rzucane na drzewa znajdujące się po drugiej stronie kanionu. Można było się położyć i patrzeć i zamknąć oczy i chłonąć ten specyficzny klimat. To nic, że obok mogła się przysiąść jakaś grupka osób dla których tematem przewodnim rozmowy było co zażyli, jak działa i wieczna rozkmina czy mają wziąć jeszcze więcej. Nie ukrywajmy bowiem, że muzyka elektroniczna, jak też każda kultura rozrywkowa - hippisowska zwłaszcza, swoje korzenie ma we wszelkiego typu odurzających używkach, od alkoholu po LSD. Ale to już wątek, rozkmina i problem dla właśnie tamtych grupek osób.



W kontekście muzycznym, z festiwalu wróciłem raczej zadowolony. Jeszcze gdy stawialiśmy namiot ze sceny głównej dochodziły soczyste rytmy Goa Trance z połowy lat 90. Pleiadians, "Enlightened Evolution" Astral Projection, jakiś Electric Universe - dla mnie nie mogło zacząć się lepiej. Podobał mi się również świetny technicznie secik Bartecha. Totalna niespodzianka, ponieważ w czasach gdy zapraszał nas do ogarniania imprez w krakowskich Krzysztoforach i prowadzonym przez siebie Absurdzie, koncentrował się na graniu hard techno i acid techno, a nie radosnych, psychodelicznych transiw. Niespodzianką dla mnie był też występ Marcusa Henrikssona. Już sam fakt występu, ponieważ jego twórczość znam od kilkunastu już lat. Jako duet Son Kite, wraz z Sebastianem Mullartem swego czasu rządzili sceną. Przy okazji prowadzili doskonałą wytwórnię płytową Digital Structures. Dziś natomiast są jednym z najbardziej szanowanych duetów w elektronicznym mainstreamie - Minilogue. Muzycznie Marcus zaprezentował świetnie wpasowujący się w słoneczną aurę miks nowoczesnych produkcji, sprytnie łączonych z totalnymi klasykami, pokroju Drax Ltd II "Amphetamine" (eh.. znów te dragi), oraz wciąż świeżo brzmiącym "Hale Bopp" autorstwa Der Dritte Raum. Ba, poszedł nawet dalej, puścił bowiem delikatny remiks (w zasadzie dodana tylko stopa perkusyjna) "Équinoxe 4" J.M.Jarre-a. Kawałek po 38 latach nadal świetnie brzmi, nawet wśród aktualnych produkcji!

Jednak najmilej z całego festiwalu wspominam występ Blue Planet Corporation. Facet kilkukrotnie bardzo mocno wrył się w moją muzyczną pamięć, choćby przez to, że jedna z jego kompozycji znalazła się na pierwszej kasecie wcześniej wspomnianej audycji Technikum Mechanizacji Muzyki. W trakcie występu usłyszałem wszystko to, na co czekałem. Radosne "Open Sea", chirurgiczne wyczucie klimatu "Micromega" i w remiksie "Timeline" autorstwa Wizzy Noise, czy w końcu kwintesencję dobrego smaku w "Antidote" i kończącym występ, słodkim "Crystal". Powiem Wam szczerze, że kilkukrotnie po twarzy spływały mi łzy radości. Muzykę odbieram bowiem w dość emocjonalny sposób. Tutaj, gdy leciały utwory znane mi od niepamiętnych czasów i gdy po wielu latach oczekiwania w końcu usłyszałem je na imprezie, czułem spełnienie, stan totalnej satysfakcji i radości z tego, co było mi dane przeżyć. Podróże także mogą wywołać takie uczucia. Miałem tak na przykład wracając z dwutygodniowego wyjazdu po południowej Hiszpanii. Na lotnisku w Barcelonie szczerze nuciłem sobie początek fantastycznego "Gorecki" brytyjskiej kapeli Lamb:
If I should die this very moment
I wouldn't fear
For I've never known completeness
Like being here




Podsumowując, Goa Dupa 2016 to był dla mnie bardzo fajny powrót do źródeł. Dużo złego można powiedzieć o tej scenie i muzyce. Że jest opanowana przez dragi, że w zasadzie jest bezsensowną, motoryczną łupanką, że to już nie to co kiedyś. Jednak raz na kilka lat warto wybrać się na tego typu zgromadzenie. Aby mieć w tyle głowy świadomość, że świat jest nieco bardziej różnorodny, niż obrazy pamiętane z wiecznego układu praca / rodzina / jakieś hobby. Tego typu festiwali jest mnóstwo. Spotkani starzy znajomi jednym tchem wymienili mi pięć, na które powinienem pojechać w tym, lub co najwyżej następnym roku. A co gorsza nie było wśród nich ani wspomnianej wcześniej O.Z.O.R.A-y. Kilkanaście lat ciągłej organizacji i inwestycji w infrastrukturę tamtejszej dolinki (podobno aktualny budżet na przygotowanie dekoracji to około 3 milionów Euro rocznie!) spowodowały, że miejsce stało się niemal psychodelicznym miastem, które tylko czeka na ten jeden magiczny tydzień w roku. A jest jeszcze Boom w Portugalii - kultowe miejsce wszelkich performersów i nie tyle fanów muzyki psychodelicznej, co bardziej kultur alternatywnych. No i oczywiście ogromny Burning Man. Czyli wyschnięte jezioro, które w pewnym momencie staje się odrealnionym miastem na kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Gdzie podstawowym obowiązkiem jest bycie freakiem i praktykowanie swych wszelkich zwariowanych zachcianek. Owszem, to wydarzenie stało się już elementem kultury masowej (przykładowo został mu poświęcony jeden z odcinków The Simpsons), jednak nadal posiada wiele do zaoferowania i z pewnością także zobaczenia. Oby tylko samozaparcia starczyło aby się tam dostać :-)

* tyl-tyl-tyl-tyl, tylko techno, to nawiązanie do jednego z jingli Technikum Mechanizacji Muzyki. Warto również dodać, że w polskiej świadomości pod pojęciem techno cały czas zamyka się wszystkie gatunki muzyki elektronicznej, jak house, techno, trance, drum 'n' bass, ambient, trip hop czy hard core. Ciekawym jest to, że gatunki te czasami nie mają ze sobą nic wspólnego. Ba, wyewoluowały nawet w zupełnie niespokrewniony ze sobą sposób. Jednak niestety nasza świadomość muzyczna jakoś nigdy nie była na jakimś wysokim poziomie :(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz