czwartek, 28 kwietnia 2016

Spostrzeżenia własne - przewodnik po Kraju Basków - Bilbao i okolice

Wszystkie zdjęcia z Bilbao zamieściłem w galerii na serwisie Panoramio pod tagiem Bilbao.
Zdjęcia z całego wyjazdu do Kraju Basków znajdziecie pod linkiem: 2015.09.05-21 - Basque Country Navarre La Rioja Paris Prague.

Bilbao (bisk. Bilbo)
 Bilbao to stolica i wizytówka Kraju Basków. Przez niektórych określana jako jedno z najciekawszych miast na świecie, przeze mnie jako dające dużo do myślenia. Początkowo mylnie kojarzone jest z dużym zespołem miejskim tworzonym przez mimo wszystko niewielkie samo Bilbao i liczne pobliskie satelity. Zatem żeby ukrócić niepewność także przez długi czas zakorzenioną w mojej świadomości - ujście Nervión otoczone jest po lewej stronie przez Portugalete, z prawej natomiast przez Getxo.

Po zmianach społecznych jakie nastąpiły w połowie poprzedniego wieku władze miejskie postawiły na stopniowe przechodzenie z przemysłu na usługi i nowoczesną formę miasta. Tak więc w silnie ustabilizowaną tkankę śródmiejską, która jakkolwiek interesująca i rozbudowana, na tle pozostałych miast w Hiszpanii pozostaje raczej niezauważona, zaczęto wplatać rozwiązania nowoczesne, nowatorskie, skupiające uwagę nie tyle statystycznego przechodnia, co też autorytety architektury i sztuki. Przykładem wzorcowym jest oczywiście prestiżowe Muzeum Guggenheima. Wpływ na przestrzeń publiczną wywarł już sam budynek, malowniczo położony nad brzegiem wypełnionej rybami rzeki Nervión i przechodzący pod - równie zaskakującym w wyglądzie - mostem La Salve. Muzeum zostało zaprojektowane przez Franka Gehry a jego dziwaczny kształt ma wyłącznie dekoracyjny charakter. Wyróżnia się pokryciem tytanową blachą i zaskakującym wyglądem, który na pierwszy rzut oka na miejscu raczej nie powala. Warto jednak poświęcić mu nieco więcej czasu, przyglądać się z różnych stron, przy różnym świetle. Fasada mocno reaguje bowiem na pogodę - w dni pochmurne przytłacza zimną szarością, natomiast w promieniach zachodzącego słońca emanuje ciepłym piaskiem czy nawet niekiedy złotem. Nie mniejszą uwagę przyciąga też przestrzeń wokół budynku, wypełniona przez związane z muzeum eksponaty. Mam tutaj na myśli znajdujące się za fosą Tulips - dużych rozmiarów, wypolerowany na wysoki połysk, cukierkowo-kolorowy eksponat autorstwa Jeffa Koonsa, utrzymany w podobnym klimacie zestaw srebrnych kulek - Tall Tree and the Eye autorstwa Anish Kapoor, ulubieniec turystów, wielkich rozmiarów pająk - Mamá autorstwa Louise Bourgeois oraz ulubieniec mieszkańców - konstrukcja z rosnących i kwitnących kwiatów w kształcie pieska - Puppy znów pomysłu Koonsa. Warto także dodać że nie bez powodu w okolicach muzeum znajduje się również Ognista Fontanna - jest to projekt Yves Kleina - oraz Mglista Rzeźba - projekt Fujiko Nakaya.







Budynek muzeum to jedna z najbardziej docenianych konstrukcji lat dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku. Muzeum natomiast - tutaj potwierdzam pojawiające się w internecie opinie - wywołuje dość mieszane uczucia. Skupia się bowiem na sztuce nowoczesnej, która w sposób naturalny jest eksperymentalna, niekonwencjonalna, szokująca, często niezrozumiała dla ludzi z nią nieobeznanych. Zapomnij więc o tradycyjnie pojmowanych obrazach, rzeźbach czy fotografii. Ot, choćby najwięcej przestrzeni muzealnej zajmuje sala z ogromnymi, metalowymi płatami autorstwa Richarda Serry. Przykłady pokroju węża - niemal stumetrowej długości potrójnej fali - świetnie sprawdzają się w przestrzeni publicznej, jednak gromadzenie jej w budynku jest co najmniej zaskakujące. W trakcie mojej wizyty w muzeum wystawiane były prace wspomnianego wcześniej Koonsa i Jean-Michel Basquiat-a. W kwestii sztuki niedźwiękowej jestem raczej laikiem, dlatego przed wizytą pozwoliłem sobie na szybkie przeczytanie broszurek informacyjnych tłumaczących ogromny wpływ eksponatów na świat sztuki i niekiedy społeczno-kulturalny kontekst ich powstawania, symbolizujący niemal jedność z wszechświatem. Oczywiście pozwalam sobie tutaj na odrobinę szydery, ponieważ tak naprawdę w salach mogłem zobaczyć przywiązanego za ogon dmuchanego kraba, białe rzeźby greckich bogów z dodanymi obok niebieskimi szklanymi balonami, wielkich rozmiarów porno-plakat reklamujący wystawę w nowojorskim muzeum Whitney (Made in Heaven), zrobione w trzy minuty maziaje na pudle od pizzy czy film ukazujący wielkiego artystę, który w przypływie swego geniuszu strzelał sprayowego taga na plakatach powieszonych w jakimś zaułku amerykańskiego miasta.



W kwestii sztuki, jestem piekielnie wyrozumiały i staram się ją traktować w sposób do bólu abstrakcyjny. Jednak nie ukrywam, że eksponaty tego muzeum były dla mnie tak niezrozumiałe, co w połączeniu z ekstazą jakie podobno wywoływały w świecie sztuki, powodowało u mnie jedynie ogromną irytację. Ale w pewnym momencie pomyślałem sobie - no tak, to jest sztuka. Sztuka ma bowiem wywoływać emocje. W ogromnym uproszczeniu - muzyka ma łagodzić obyczaje czy dodawać energii. Rzeźba ma zaskakiwać doskonałością naśladownictwa, lub niecodziennością eksperymentów. Ma wpływać na ludzi, zmuszać do myślenia, wywoływać emocje. Nawet jeśli są one negatywne. I niezależnie od tego czy jest to sztuka wielka czy mała. Zresztą, zwróćcie proszę uwagę na ultra-ciekawą właściwość, że tak naprawdę jej efekty można adaptować do prac dalszych. Ogrom hip hopu i muzyki elektronicznej polega na wykorzystywaniu sampli - czy to pętli z innych utworów, czy to np. tekstów z rozmaitych filmów. Grafika komputerowa to również sztuka przerabiania - wszelkie tekstury, skomplikowane kształty, wyliczenia, są efektem prac już wcześniej stworzonych przez kogoś innego. Właściwość tą możesz odkryć w Muzeum - wykorzystując eksponaty do własnych, małych eksperymentów. Idąc wzdłuż konstrukcji Serry-ego postukaj obcasem w różnych jej miejscach. Rozchodzenie się fal dźwiękowych w takim środowisku jest fenomenalne. A czasami wystarczy przesunąć stopę o 10 centymetrów aby z delikatnego pogłosu osiągnąć wyraźne echo dochodzące jednocześnie z kilku stron przestrzeni. Będąc przy srebrnych kulkach albo kolorowych kwiatkach poświęć kilkanaście minut na zabawę z aparatem. Odbijające się w sposób lustrzany miasto potrafi zaskoczyć kształtami wzmożonymi tylko feerią barw wydobytych z lustra, lub wzmocnionych przez promienie słoneczne. Podsumowując, jednego nie można odebrać Muzeum Guggenheima. Wizyta w nim jest bowiem doświadczaniem sztuki o bardzo szerokiej skali doznań.






W kwestiach jeszcze muzealnych, więcej tradycyjnej konwencji prezentuje natomiast Muzeum Sztuk Pięknych, do którego można się dostać na jednym bilecie kupionym w Muzeum Guggenheima. Jednak również tam nie zabrakło ciekawych eksperymentów. Może mniej kontrowersyjnych i abstrakcyjnych w formie, natomiast niecodziennych w przekazie. Przykładowo sporo uwagi zwróciłem na obrazy Miquela Barceló i Silvio Merlino. Zwłaszcza kombinowanie z materiałami - zamalowywanie traw, wklejanie pomalowanej na fluoryzujące barwy papy posypanej błyszczącym piaskiem, dodawanie nasion dyni czy nawet peta z wypalonego papierosa. W niektórych przypadkach bardzo żałowałem że wprowadzono ściśle obowiązujący zakaz fotografowania - wszystkie aparaty na wejściu były pakowane w nieprzezroczystą torbę foliową.

Wracając do architektury Bilbao, kolejną postacią odciskającą piętno w nowoczesnej części miasta jest Santiago Calatrava. Jeśli orientujecie się nieco w klimatach hiszpańskich z pewnością kojarzycie charakterystyczne białe konstrukcje mostu Puente de Alamillo w Sewilli, Audytorium w Santa Cruz na Teneryfie czy przede wszystkim Miasteczka Sztuki i Nauki w Walencji. W Bilbao pozostawił natomiast po sobie terminal lotniska, oraz pieszy most Zubizuri. I znów, przeczytane w internecie zachwyty znawców niekoniecznie znalazły poparcie podczas weryfikacji ze stanem faktycznym. Zwłaszcza że przykładowo terminal lotniska, jakkolwiek ciekawy i niekonwencjonalny, w mojej opinii jest niepraktyczny i ciasny porównywalnie do nadal działającego lotniska Berlin-Schönefeld.

Poza tym Bilbao, jak każde większe miasto Kraju Basków, zaskakuje nowoczesnym podejściem do projektowania. Zjazdy z prowadzonych tunelami autostrad kończące się w środku miasta, drogi szerokimi łukami prowadzące po rozbudowanych systemach wiaduktowych, na dole natomiast sporo przestrzeni pieszej, sprzyjającej spacerom, jeździe na rowerze i uprawianiu sportów. No i życie towarzyskie, którego doskonałym przykładem są wieczory przy Plaza Nueva. Panuje tam przefantastyczny rozgardiasz, gdzie dorośli wszystkich pokoleń gadają sącząc szklaneczkę piwa lub lampkę wina a wokół dzieciaki niezależnie od wieku grają w piłkę, łącznie z psami bawią się w berka, ganiają za świecącymi spadochronikami puszczanymi na gumce przez sprzedających je biedniejszych mieszkańców miasta.





Okolice Bilbao
Gdy już dobrze zapoznacie się z ofertą Bilbao, warto wybrać się gdzieś poza tereny miasta. Moją ciekawość wzbudzała przede wszystkim ciasna zatoka z trójmiastem Santoña-Colindres-Laredo, jednak prawie 70-kilometrową wyprawę rowerową (tam pociągiem, powrót na rowerze) skutecznie odradzili mi lokalsi. Podobno nachylenie terenu nie jest najtragiczniejsze (w sumie 900 metrów podjazdów i zjazdów), jednak jazda drogą N-634 wśród zwiększonego ruchu nie należy do przyjemności najwyższego sortu.

W zamian zaproponowano mi wycieczkę na plażę La Arena za portem, na zachodnim brzegu rzeki. Po drodze warto zahaczyć o Portugalete, gdzie znajduje się jedna z najważniejszych atrakcji okolic Bilbao. Most Biskajski od 2006 roku znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Nie bez kozery sposobem skonstruowania przypomina Wieżę Eifflea, został bowiem zaprojektowany przez jego ucznia - Alberto Palacio (inna słynna konstrukcja tego architekta to stacja kolejowa Atocha w Madycie). Jest to pierwszy na świecie i jeden z nielicznych działających do dziś mostów gondolowych. Fotka obowiązkowa, przeprawa czy płatna wizyta na filarze - niekoniecznie. Podobno rozpościerają się z nich bardzo ładne widoki na okolice. Warto jednak wspomnieć, że sama Portugalete jest miastem położonym na bardzo stromym i wysokim wzgórzu. Po widoki można więc udać się w jakiś park, lub uliczkę między budynkami :-) W okolicach Portugalete i Barakaldo znajduje się kilka wydzielonych dróg rowerowych pozwalających spokojnie przejeżdżać wzdłuż autostrady (niejednokrotnie ponad dużymi węzłami zjazdowymi). Są one dobrze oznaczone i pozwalają na aktywny wypoczynek nawet kilkanaście kilometrów wgłąb zachodniego brzegu. Do La Arena dotarłem asfaltową drogą wytyczoną w miejscu starych torów kolejowych. Sama plaża to podobno kolejna mekka surferów. Rzeczywiście, w trakcie mojej krótkiej wizyty dość mocny wiatr piętrzył w zatoce całkiem wysokie fale, które następnie tworzyły podobno bardzo mocny prąd zwrotny. Sama plaża oferuje piękny widok z ujściem małej rzeczki, oraz zielonymi, niekiedy klifowo opadającymi do morza wzgórzami. W przypadku wymarznięcia i zmęczenia polecam zaszycie się pod oknem jednego z nabrzeżnych barów. Kawa i solidna porcja frytek, czy hamburger są tam w bardzo atrakcyjnej cenie, której nie spotkałem w innych miastach Kraju Basków.




Na następny dzień wyznaczyłem sobie dużo ambitniejszy plan zwiedzania. Co wspominałem wcześniej, warto bowiem skorzystać z lokalnego transportu. W ten sposób koleją, wzdłuż malowniczej, położonej pośród wzgórz i lasów trasy dotarłem do Guernici. Jest to miasto bardzo silnie umiejscowione w świadomości Basków. Uznawane za najstarszą stolicę ich kraju, gdzie do dziś rezyduje ich parlament, tam też rośnie Dąb - symbol znajdujący się na Herbie, zielonym paskiem symbolizowany również na fladze Kraju. W świadomości świata miasto to jest symbolem okrucieństwa wojennego, ruchu antywojennego i antyfaszystowskiego. Wszystko to za sprawą bombardowania cywilnej zabudowy miasta w 1936 roku przez lotnictwo faszystowskiego Luftwaffe współpracującego z Generałem Franco. Fakt ten stał się również powodem do stworzenia obrazu Guernica przez Pablo Picasso, którego kopia znajduje się budynku głównym ONZ, a mural w centrum miasta. Miasto ma znaczenie historyczne, jednak zwiedzanie zajmie niewiele powyżej godziny.



Moja trasa rowerowa z Guerniki wiodła na północ i wzdłuż wybrzeża w stronę Bilbao. Był to pomysł do którego dziś podchodzę z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony miałem bowiem okazję na odrobinę ruchu, słońca, spokoju poza miastem i mogłem podziwiać fantastyczne widoki. Z drugiej jednak przejechane około 70 kilometrów okazało się być straszną męczarnią. Wszystko to za sprawą ponad 1300 metrów przewyższeń z zabójczymi wręcz wspinaczkami za Bermeo, Bakio i upierdliwym podjazdem z Plentzii już bezpośrednio w stronę Bilbao. Niektóre odcinki nachylone były pod kątem nawet 12% co może potwierdzić, że po powrocie do hostelu miałem prawo być po prostu wycieńczonym.


Przejazd pozwolił jednak odkryć kilka fantastycznych miejsc. Przykładem może być niewielkie turystyczne miasteczko Sukarrieta, z malowniczym portem dla małych łódek, oraz plażą stworzoną przez meandrującą rzekę Urdaibai. Za jego urok odpowiada kontrast piasku i okolicznej zieleni, cisza spowodowana niewielką ilością turystów, oraz widok spienionych fal rozbijających się o oddalony kilka kilometrów dalej brzeg Oceanu. Podobnym klimatem wyróżnia się położony u ujścia rzeki Mundaka. Miasteczko posiada własną plażę wciśniętą w dawną zatokę, jednak wzrok zawsze przyciąga ogromna piaszczysta plaża znajdująca się po drugiej stronie rzeki. Warto również wstąpić do nieco większego Bermeo. Miasto to posiada port, oraz zwartą, bardzo klimatyczną starówkę. Pozostałe miejscowości mają już charakter bardziej wypoczynkowy, obsługujący ograniczoną liczbę turystów. Mam tutaj na myśli położony wśród zieleni w obniżeniu pomiędzy dwoma zabójczymi podjazdami Bentalde (szeroka i przepiękna plaża), oraz w schowanej głęboko w zatoce Plentzia. Poza tym zieleń i wzgórza i zieleń i wzgórza i zieleń...





środa, 27 kwietnia 2016

Spostrzeżenia własne - przewodnik po Kraju Basków - San Sebastian i okolice

Wszystkie zdjęcia z San Sebastian zamieściłem w galerii na serwisie Panoramio pod tagiem San Sebastian.
Zdjęcia z całego wyjazdu do Kraju Basków znajdziecie pod linkiem: 2015.09.05-21 - Basque Country Navarre La Rioja Paris Prague.

San Sebastián (bask. Donostia)
 San Sebastian prawdopodobnie nie znalazłoby się na mojej liście miejsc odwiedzonych gdyby nie fakt, że w tym roku razem z moim rodzinnym Wrocławiem dzierży tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Tylko ten fakt powodował bowiem, że skądś kojarzyłem jego nazwę. I to jest właśnie kolejna dziwna sytuacja, ponieważ miasto to prawie całkowicie nie istnieje w naszej świadomości a jest ono w stu procentach warte odwiedzenia.

Pierwsze co mnie mocno zaskoczyło w San Sebastian, to jego trójwymiarowe nowoczesne planowanie. Przykładowo przechodzę przez niewysoki most, wchodzę do parku, wychodzę przeciwległym wyjściem wprost na kładkę nad torami kolejowymi która kończy się niemal na dachu pięciopiętrowego budynku. Albo spacer wokół cypelku z Castillo de La Mota po ścieżce, która nagle kończy się na wysokości drugiego piętra portowego budynku, gdzie zamontowana jest kolejna winda. Kilkukrotnie w konsternację wprowadzać może też nowatorski charakter młodszych części śródmieścia, zwłaszcza okolice szerokiej alei Barcelona Hiribidea. Zamazano tam bowiem granice między niewielkim ruchem samochodów, pieszym, rowerowym, knajpami i sklepami. Ma to swój urok, konfrontuje różne typy ruchu miejskiego, wymusza zwracanie uwagi na innych uczestników, ich współistnienie. Niemniej brak wyraźnego chodnika czy ścieżki rowerowej jest dziwny, zwłaszcza jeśli dotąd nie miało się styczności z tego typu planowaniem przestrzennym.

Przestrzeń, uuuu.... ileż to przekleństw przez nią wypowiedziałem próbując poruszać się po San Sebastian. No bo tak, patrzę na mapę, muszę iść kilometr w jedną stronę tylko po to żeby zawrócić i iść po drugiej stronie jezdni. Pomyślałem sobie - przejdę na skróty, ponieważ jezdnia (którą muszę wyminąć) jest wokół zieleni. E-e, to jest wydzielona droga szybkiego ruchu w samym centrum miasta. Drugi przykład, jadę na rowerze, GPS wskazuje mi na jakiś skrót przez osiedle. Wszystko spoko, ale to osiedle leży na bardzo stromym wzgórzu. Jadę więc wokół, wyjechałem na obwodnicę. Ruch jest spory, ponieważ obok jest zjazd na autostradę. W końcu przebijam się na mój zjazd na osiedle... ale tego zjazdu tam nie ma... Na mapie jest. Hm... jestem na wiadukcie, więc być może jest to nie zjazd a droga pod nami. No nic, na mapie widzę że mogę jechać dalej prosto i do celu dojadę po prostu inną drogą. Jadę więc, zjeżdżam z górki i po 500 metrach jest wjazd do tunelu, gdzie rowerom wjeżdżać nie można. Kilometr powrotu, oczywiście pod prąd, ponieważ przeciwległy pas jest na sąsiednim wiadukcie ;)

Wróćmy do spraw mniej przyziemnych. W trakcie kilku dni pobytu spodobał mi się klimat panujący w San Sebastian. Centrum jest wielkomiejskie, co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Wypełniają je zadbane kamienice, rozdzielone arteriami, deptakami i placami. Warto co jakiś czas zadrzeć nos do góry i przyjrzeć się fajnym przykładom architektonicznym. Fasady potrafią zaskoczyć eleganckimi balkonami na piętrze, nad znajdującymi się na parterze sklepami. Następnie śródpiętra z niewielkimi balkonami sąsiadującymi z ustawionymi w pionie wykuszami pokojów dziennych, lub sąsiednich mieszkań. I ostatnie dwa piętra, obowiązkowo bardziej dekoracyjne, wieńczące budowle niczym korona. Place pomiędzy kamienicami, jak to zazwyczaj w Hiszpanii, najwięcej klimatu zyskują wieczorami. Wtedy to zapełniają się rodzicami pilnującymi bawiące się dzieciaki, młodzieżą, turystami, staruszkami. Rozmowy nie mają końca. A to przy szklaneczce piwa lub wina. A to przy pintxo, lub potocznie nazwanym paleniu. Najintensywniej zjawisko to występuje w czwartkowe wieczory podczas Pintxo-Pote. Jest to tradycja sprowokowana przez lokalne bary, kiedy to (zgodnie z baskijską nazwą pintxo-pote) trochę jedzenia i picia kosztuje mniej niż zazwyczaj. Okolice praktykujące tą tradycję przeobrażają się wtedy w przysłowiowy bardzo dobrze zorganizowany chaos. Naprawdę warto tego doświadczyć.

Ciekawy klimat San Sebastian zyskuje również dzięki dużej grupie surferów. Za mojego pobytu gromadzili się oni głównie we wschodniej części miasta, na plaży Zurriola. Fajnie było oglądać ich wygibasy i polowanie na właściwą falę. A warto dodać, że w tym miejscu były one jakoś wyjątkowo duże. Dodatkowy podziw wzbudzała odporność na niskie temperatury. W skrócie - było wtedy zimno a te wariaty jeszcze pół dnia siedziały w wodzie ;)

Dużo spokojniejszą plażą jest ta na zachód od rzeki Urumea. Oferuje ona promenadę spacerową wokół ładnie wyglądających - bardziej wystawnych niż śródmiejskich - budynków. Przypominało mi to trochę klimat Brighton w Wielkiej Brytanii. Wybrzeże w tamtym miejscu oferuje szeroką plażę - znów - z niezłym wyposażeniem technicznym. Fale są dużo mniejsze, przyczyny czego należy szukać w znajdującej się na środku zatoki wyspy Św. Klary. Za tunelem pod Pałacem Miramar promenada ciągnie się wzdłuż ogrodów. Droga od ujścia Uruma do Zatoki Biskajskiej, wokół cypla z Posągiem Chrystusa, przez port, wzdłuż plaży do przeciwległego krańca zatoki, to spacerowym tempem dobre z półtorej godziny. Warto jednak dodać co najmniej drugie tyle poświęcane na siedzenie na ławkach, czy oglądanie porozrzucanych wokół ciekawostek sztuki. Mam tutaj na myśli przede wszystkim metalowe rzeźby Eduardo Chillidy na zachodnim krańcu lub Jorge Oteizy na wschodnim krańcu zatoki. Przykłady te bardzo dobrze oddają klimat sztuki w San Sebastian. Nowoczesne, abstrakcyjne, na pierwszy rzut oka bez żadnego kontekstu, rdzawe. Jeśli jednak poświęcisz im nieco czasu, okaże się że stają się przedmiotem świetnej zabawy podczas eksperymentowania z fotkami. Rdza natomiast jest bardzo często spotykana w mieście. Na mostach, industrialnych konstrukcjach użytkowo-artystycznych, nawet publiczne toalety, jakkolwiek czyste i świeże, celowo w wielu miejscach emanują rdzą i innymi tlenkami metali. Fajnie współgra to ze skałami, wyraźną zielenią i brązowawym odcieniem okolicznej ziemi.

Lokalne święto

Klimatyczny port w San Sebastian





Na wschód od San Sebastian
Jako że dusza niespokojna a ciało domaga się aktywności, w trakcie dłuższych wyjazdów zawsze znajduję moment na wycieczkę rowerową gdzieś poza miasto. W przypadku San Sebastian pierwszy dzień aktywności został spędzony na wschód od miasta. Szczerze, nie poleciłbym każdemu takiej formy urlopu. Główny powód to spore wyzwanie jakim dla rowerzysty są okoliczne góry. Strome wzniesienia nieopodal San Sebastian jeszcze można znieść, jednak w pewnym momencie za miastem trzeba pokonać przewyższenie niemal 450 metrów. Do tego nawigacja nie najlepiej oddaje przydatność okolicznych dróg. W moim przypadku dwukrotnie znalazłem się niby na drodze, która w rzeczywistości nadawała się tylko dla pojazdów 4x4, a od pewnego momentu można ją było nazwać jedynie ścieżką do pokonania wyłącznie pieszo. Trzymanie się jezdni wyższego poziomu również nie uchroni nas od stromych przewyższeń. Widziałem to podczas zjazdu do Irun, gdzie całą wypracowaną dotąd wysokość wytraciłem w około 15 minut krętego zjazdu.

Co jednak zyskałem walcząc z tymi około dwudziestoma kilometrami? Cóż, oczywiście piękne widoki. Błękit nieba, zieleń okolicznych wzgórz, w zależności od miejsca zapach lasu, lub łąk. Fantastyczny widok na Irun z okolic najwyższego szczytu pasma, lub po prostu stado owiec, które pasąc się gdzieś nieopodal zablokowały całą drogę. Warta odwiedzin jest również zatoka w okolicach miasta Pasaia. Port na jej południowym brzegu to industrial i generalnie niewiele ciekawego. Jednak ogromnym urokiem wyróżniały się oba brzegi wąskiego gardła u ujścia do morza. Świetny klimat miała przeprawa malutką łódeczką (piesi i co najwyżej rower) oraz stare, nadbrzeżne budyneczki. Poczułem się tam jak nad Jeziorem Como we Włoszech - Ci co byli, wiedzą o co chodzi :-)


Wschodni brzeg Pasaia

Jedyny transport pomiędzy brzegami

Wąskie ujście do Zatoki Biskajskiej

Szlak pieszy, który wg Google Maps miał być przejezdny dla rowerów






Irun, do którego prowadzi zjazd ze wspominanych szczytów, to miasto leżące na lewym brzegu granicznej rzeki Bidasoa. Ciekawostką jest, że to w jego granicach znajduje się lotnisko obsługujące San Sebastian. Startujące z niego samoloty linii Vueling (Barcelona) lub przede wszystkim Iberii (Madryt), przelatują nad plażą już po francuskiej stronie i chwilę później wykonują ostry zakręt w lewo, aby wciąż być obsługiwanymi w ramach hiszpańskiej kontroli ruchu lotniczego. Nowsza część miasta raczej niczym się nie wyróżnia na tle innych w Hiszpanii. Warta spaceru jest natomiast starówka, oraz niedawno odrestaurowane wybrzeże z szeroką plażą i klimatyczną zatoką dla mnóstwa łódek.


Widok na Irun i Hendaye


Przejeżdżając przez znajdujące się na drugim brzegu Bidasoa Hendaye odniosłem wrażenie, że w przeciwieństwie do w pełni wyrosłego Irun - z jego podziałem na obrzeża, starówkę i solidnie ukształtowane śródmieście - tutaj mamy do czynienia po prostu z osiedlem domków, który wytworzył raptem małe, prowincjonalne wręcz centrum. Ma to swój urok, wokół jest bowiem sporo zieleni i miejsc pozwalających na spacer czy chłonięcie uroku rzecznego nabrzeża. No i oczywiście bardzo urlopowy charakter okolic plaży, która - znów - posiada dobrą infrastrukturę techniczną i całkiem niezły piasek. Niestety nie było mi dane zbyt długo cieszyć się jej urokami, ponieważ nieuchronnie zbliżały się godziny wieczorne a do pokonania miałem kilkanaście kilometrów nieznanej trasy. Jako ciekawostka dodam, że odcinek drogi GI-636, jakkolwiek z dobrą infrastrukturą pozwalającą na szybką jazdę samochodem, zawiera też spore pobocze, dzięki któremu bez większego stresu można było rowerem pokonać kilka kilometrów.

Plaża w Hendaye

Port w Hendaye