poniedziałek, 16 maja 2016

Projekt gupol część 2

Jakieś dwa miesiące temu opisywałem Wam projekt gupol, czyli przygotowania do nisko-kosztowych podróży po krajach Skandynawskich. W skrócie - bardziej wśród przyrody włącznie z nocowaniem na dziko. Projekt ten powoli, ale ciągle ewoluuje aby pozwolić nam na komfort w trakcie takiego wypadu. Sprawdzianem wstępnym będzie jeden z czerwcowych weekendów, kiedy to na zachodnim Oslofiordzie będziemy nocować w jednym z tamtejszych gapahuków. Myślałem też, że będzie to pierwszy test pod chmurką, jednak ostatni wyjazd do Mołdawii przyspieszył nieco kilka spraw.

Bogata relacja z tej tygodniowej majówki za jakiś czas pojawi się na blogu. Teraz na szybko opiszę - lecieliśmy LOTem z bagażami rejestrowanymi, dzięki czemu praktycznie nie mieliśmy ograniczeń wagowych i rozmiarowych. Ponieważ tydzień to dość długo jak na większość atrakcji Mołdawii a z transportem na prowincji dość ciężko, zdecydowaliśmy się na mały eksperyment. Namiot :-)

Wieczór poświęcony na lekturę różnych internetowych wpisów poświęconych podróżowaniu z namiotem zaowocował stwierdzeniem, że jednak takie ustrojstwo da się przewieźć w bagażu podręcznym. O ile oczywiście śledzie nie będą metalowe i w razie pytań przy security w sposób jasny będzie się w stanie wytłumaczyć do czego służą te podłużne kijki. Jedyne zagrożenie jest w tym, że trafi się na bardziej wygadanego pracownika lotniska, który będzie próbował wmówić, że przez gumkowe połączenie ze szkieletu namiotu można zrobić... nunczako ;) 

Minusów namiotu jest kilka. Po pierwsze, nie wejdzie do małego bagażu podręcznego w Wizz Air. Wymieniam dokładnie tą linię, ponieważ to ona posiada najciekawszą siatkę połączeń ze Skandynawią. Z drugiej jednak strony, przez ostatnie lata podróżowałem sam. Gdy robi się to w parze, koszt jednego dużego bagażu podręcznego dzieli się na dwa, co jest akceptowalne nawet przy wypadzie na weekend. Minus wstępnie odrzucony. Drugim minusem namiotów jest ciężar. Tej zimy zauważyłem, że ciuchy w bagażu podręcznym zajmują stosunkowo niewiele miejsca. Wagowo i objętościowo plecak mocno przyrasta gdy do środka dodaje się rozbudowaną kosmetyczkę, materac, jakiś koc/śpiwór i prowiant. Owszem, namiot to tylko dodatkowe około 2kg. Jednak ciężar ten będzie trzeba cały czas nosić na plecach, co przy około dwudziestu kilometrowych spacerach ma już bardzo istotne znaczenie. Tego minusa już nie potrafię odrzucić ;)

Rozkminy te pozostawmy na później. Teraz stwierdziliśmy, że skoro i tak lecimy z walizkami (zostały w hostelu w Kiszyniowie, nie chodziliśmy z nimi po Mołdawskich wioskach ;) ) to spróbować można. Do przeprowadzenia eksperymentu posłużył nam najtańszy namiot z Decathlona. Taki, ponieważ był najmniejszy, najlżejszy, pozwoli nam wyrobić zdanie na temat campingowania. Jeśli w przyszłości za którymś razem jakiś nadgorliwy pracownik nie przepuści go przez security, to tej inwestycji rzędu 50 złotych na osobę w żaden sposób nie będzie nam żal.

Ostatecznie doświadczenie spania pod chmurką było ciekawe. Pierwsza noc, w ogrodzie willi w wiosce Trebujeni, była raczej ciężka. Do namiotu wdarła nam się wilgoć, przez co po prostu zmarzłem - tutaj wydaje mi się że będę musiał pomyśleć o lepszym śpiworze. Na szczęście mieliśmy taryfę ulgową - z rana skorzystaliśmy z ciepłego prysznica co pozwoliło na odzyskanie komfortu cieplnego i higienicznego. Druga noc - w pełni dzika - to już inna bajka. Było cieplej, zachowaliśmy wstępny komfort, znaleźliśmy fajne miejsce i całkiem nieźle się wyspaliśmy. Do tego z ogromną łatwością rozpaliliśmy ognisko, więc przed spaniem udało nam się nieco zagrzać i zjedliśmy ciepłą kolację. Dorota zresztą wspominała potem, że z niespotykaną zawziętością i radością na twarzy rozprawiałem się z uschniętym krzakiem. Jego duże gałęzie służyły nam za paliwo przez kolejnych kilkadziesiąt minut. A rano, po krótkiej toalecie z użyciem nawilżanych chusteczek, na śniadanie zjedliśmy bułeczki, smaczny serek, wędlinkę i pomidorki :-)

Poranny widok z okolic naszego namiotu
Czyli przedwczesny test z nocowaniem w plenerze, myślę że wypadł pozytywnie. Z pewnością z większą odwagą będziemy podchodzili teraz do weekendu w Norwegii. Dążenie na przekór ma swoje zalety. Pamiętam, gdy w poprzedniej pracy znajomi - niszko-kosztowi klienci biur podróży - wspominali, że nie jeżdżą do Hiszpanii, ponieważ ta jest dla nich po prostu za droga. Nie mogli uwierzyć gdy wspomniałem, że we wrześniu miałem swój dziesiąty wyjazd do tego kraju oraz gdy wspominają jak wyglądają moje koszta takiego wyjazdu. Większość ludzi nie widzi też sensu w podróżowaniu do mroźnej Skandynawii z powodu horrendalnych cen życia i małej ilości atrakcji turystycznych. To będzie kolejny absurd gdy się okaże, że Skandynawia - dzięki połączeniu kimy w plenerze, niewielkich kosztów wyżywienia i transportu - być może stanie się dla nas ultra-mega-tanim kierunkiem wyjazdowym pełnym przygód. Ale ja chyba nigdy nie godziłem się na podążanie z trendami ;)

czwartek, 12 maja 2016

Spostrzeżenia własne - przewodnik po Kraju Basków - Camino de Santiago i bezpieczeństwo


Zdjęcia z całego wyjazdu do Kraju Basków znajdziecie pod linkiem: 2015.09.05-21 - Basque Country Navarre La Rioja Paris Prague.

Camino de Santiago
Będąc kilka lat temu w Santiago de Compostela dowiedziałem się, że jest to jedno z trzech najważniejszych miejsc pielgrzymkowych Chrześcijan (obok Watykanu i Jerozolimy). Słyszałem także o silnym ruchu pielgrzymkowym, co stało w totalnym przeciwieństwie do pustki jaką zastaliśmy w mieście. Owszem, tamtejszy klasztor jest ogromny i klimatyczny, jednak będąc trochę na bakier z wierzeniami Chrześcijańskimi w mojej hierarchii ważności Św. Jakub jakoś niekoniecznie znajdował się na wysokiej pozycji. Faktem jest, że w trakcie tamtego wyjazdu pielgrzymki do Santiago jakoś utkwiły mi w pamięci, pomimo silnej konkurencji z naszym lokalnym Częstochowskim ewenementem, czy nawet bardziej lokalnym związanym ze Św. Jadwigą, której sanktuarium znajduje się w niedalekiej od Wrocławia Trzebnicy. Gdy ruch ten znajdzie swoje miejsce także w Waszej pamięci, z pewnością kiedyś zaczniecie dostrzegać w swoich, bądź odwiedzanych przez Was miastach, znaki białej lub żółtej muszli na błękitnym tle. Halo, halo, ale na moście we Wrocławiu? I owszem. Średniowieczna tradycja prawie została zapomniana, gdyż w 1970 roku pielgrzymowało raptem 68 osób. Jednak zabiegi Rady Europy co do przywrócenia jej popularności, jako drogi o szczególnym znaczeniu dla kultury kontynentu, spowodowały ogłoszenie jej w 1987 roku pierwszym Europejskim Szlakiem Kulturowym, oraz w 1993 roku wpisanie na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Dzięki temu rokrocznie pielgrzymów jest coraz więcej a ich liczba zbliża się aktualnie w okolice trzystu tysięcy.


Dziś, dla wielu miast i miasteczek, ruch ten stanowi bardzo istotną gałąź przemysłu. Wystarczy bowiem znaleźć się w jakimkolwiek skupisku ludzkim będącym na jednym z kilku szlaków, aby co chwila mijać schroniska, tzw. Auberge. Oferują one niezbędne minimum - najczęściej piętrowe łóżko w sali wieloosobowej, niejednokrotnie brak pościeli, kabiny prysznicowe, jak też przede wszystkim miejsce do ręcznego przeprania i wysuszenia ubrań. Ten minimalizm wyraża się również w niskiej cenie, ponieważ będąc zazwyczaj ponad miesiąc w drodze, każdy grosz zaczyna nabierać innej wartości. Poza tym miejsca te są bardzo ciekawe pod względem socjologicznym. Są tylko noclegownią, punktem odpoczynku gdzie każdego dnia spotykasz kogoś nowego. Czasami są to grupy własne, czasami obce do których bardzo łatwo jest się przyłączyć. Popołudniu zaczyna się przepierka, szybkie zwiedzanie miasta, kolacja i spanie o wczesnych godzinach wieczornych. Wynika to z bardzo wczesnej pobudki, aby po spowodowaniu ogólnego harmidru związanego z pakowaniem się, wyjść na szlak o jak najwcześniejszej porze. Tak, aby uniknąć palącego popołudniowego słońca. Chwilę po wyjściu sale sypialne są opustoszałe w 99% - pozostają w nich tylko takie wariaty jak ja, lub osoby potrzebujące dodatkowego dnia odpoczynku. Wtedy też szlaki zapełniają się mniejszymi lub większymi grupami piechurów niestrudzenie prących do przodu, do celu który mają zamiar osiągnąć za trzy, do czterech tygodni. Przemierzają oni boczne, utwardzone i choć wymagające, to całkiem nieźle utrzymane ścieżki. Ich szlak, choć zazwyczaj dobrze oznakowany (pomijając fakt, że wystarczy po prostu iść za kimś znajdującym się kilkadziesiąt metrów przed nami), najczęściej prowadzi w sposób okrężny. A to do ważnego klasztoru, a to aby przejść pod drogą szybkiego ruchu do tunelu pod który dochodzi niesamowicie pokrętna ścieżka itd. Takim właśnie szlakiem jechałem na rowerze wypożyczonym w Navarrete i muszę przyznać że wycieczka ta była jedną z największych atrakcji całego wyjazdu do Kraju Basków.



Pielgrzymi, oprócz charakterystycznej muszli, często wyróżniają się flagami krajów przyczepionymi, lub wszytymi w plecaki. Ku mojemu zdziwieniu, widziałem bardzo dużo piechurów z Australii, Ameryki Południowej, czy nawet Korei Południowej i Hawajów! Ciężkie warunki w trakcie Camino są prawie całkowicie nieistotne. Nigdy nie zapomnę sceny, kiedy położyłem rower aby niespiesznie zrobić kilkanaście fotek jednego z miejsc. Po jakimś czasie powolnym krokiem mijał mnie samotny Brazylijczyk o pewnym stopniu niepełnosprawności ruchowej. Za serducho złapało mnie jego wypowiedziane z uśmiechem na twarzy pytanie czy wszystko w porządku i czy nie potrzebuję od niego jakieś pomocy. Albo kilkuosobowa grupka z bodaj Wenezueli, wśród której były dwie osoby prowadzone przez psa przewodnika. Albo wspomniana grupa z Korei, gdzie jedna już bardzo sędziwa kobieta całą noc spała oddychając z pomocą jakiegoś urządzenia...

Owszem, dzisiejsze pielgrzymowanie jest niczym w porównaniu z korzeniami z których się wywodzi. W wiekach dawnych była to wyprawa życia, podróż w nieznane, gdzie bez wiedzy o tamtejszych kulturach lub językach drogę szukało się pytając okolicznych mieszkańców. Dziś mamy GPS, ultra-dokładne mapy, noclegi które można zarezerwować przez internet, zwiększające wydajność buty, stroje i plecaki. Wielu pielgrzymów oczywiście idzie tylko część szlaku, korzystając z podwózki lotniczej (najczęściej aby dotrzeć w okolice Hiszpanii), autobusowej lub kolejowej. Co więcej, kiedyś pielgrzymka była do Santiago i - co ważniejsze - z powrotem. Dziś zazwyczaj dotyczy drogi tam, wracając już zazwyczaj transportem lotniczym. Jednak mimo to, możliwość obcowania z takimi ludźmi jest czymś niesamowitym. Każdy z nich ma bowiem jakiś cel, jakąś historię, jakiś bagaż doświadczeń, ciężkie warunki z którymi radzi sobie w sposób radosny, ponieważ wyraźnie widzi odległe o kilkaset kilometrów miasto na (prawie) krańcu Europy. Dopiero pod koniec rowerowego dnia zdałem sobie sprawę z wagi naszych spotkań. W rzeczywistości, każdy pielgrzym był dla mnie tylko mijaną osobą, u której w tym właśnie momencie wzbudzałem najczęściej okrzyk bici! (rower) ostrzegający innych z przodu że właśnie nadjeżdżam. Jednak zwróćcie proszę uwagę, że każdy z tych bezimiennych jest kimś wielkim. Poznajcie bowiem taką osobę gdzieś w trakcie jakiegoś spotkania. Historia ich Camino z pewnością stanie się źródłem wielu godzin opowieści. Opowieści o przeżyciach duchowych, socjologicznych, trudach i radościach drogi. Oczywiście przeżycia te nie muszą iść w parze z naszymi przekonaniami, jednak na podziw zasługuje fakt, że w dzisiejszych czasach pracy i wielu obowiązków, ktoś potrafi powiedzieć swojemu życiu: stop, znikam na dwa miesiące i podejmuję wyzwanie. Owszem, jestem osobą uważającą że jeśli do przebycia mam mniej niż trzy kilometry, to nie szukam transportu samochodowego. Żyję, myślę że w sposób dość wysportowany. Jednak świadomość tego, że ktokolwiek mógłby iść przez 30 dni przebywając w tym czasie ponad 600 kilometrów, spakować całe swoje życie w niewielkim plecaku licząc na uśmiech pogody, zdrowia i niepewne możliwości zakwaterowania, jest dla mnie czymś wykraczającym poza wszelkie pojmowanie. Świadomość tego rzuca zupełnie inne spojrzenie na każdą mijaną osobę, u której - jak wcześniej wspomniałem - właśnie w tym momencie wzbudzałem okrzyk bici. Szacunek im i podziw.

Bezpieczeństwo
Turystyka w Europie w ostatnich latach przechodzi bardzo głębokie zmiany. Z perspektywy naszego, nastawionego przede wszystkim na niski koszt, kraju w stosunkowo szybkim czasie z map zniknęły gwiazdy rynku czarterowego typu Tunezja, Egipt i Turcja. Wyjazdy do Grecji także wiążą się z podwyższonym poziomem pytań o bezpieczeństwo. Tematyka ta zresztą ostatnio stała się modna i przykładowo na październikowe stwierdzenia że na urlop jedziemy do Macedonii często padało pytanie - a stamtąd to się w ogóle wraca? ;) OK, z jednej strony dobrze że takie zagadnienia w sposób bardziej przemyślany, lub sztucznie wyuczony, pojawia się w naszej świadomości. Z drugiej, powinno ono być zawsze gdzieś z tyłu głowy w trakcie planowania wyjazdu urlopowego.

W kwestii bezpieczeństwa Kraj Basków był dla mnie pozytywnym kontrastem. Zaczął się bowiem od wylądowaniu w Biarritz, po całodniowym zwiedzaniu Paryża. Stolica Francji do miejsc najbezpieczniejszych nie należy - to w sposób sztucznie przekazany przez media, lub widziany własnymi oczami wie chyba każdy. Dlatego gdy po niekiedy niesympatycznych wspomnieniach z tego miasta znalazłem się w cichym, spokojnym, nawet nieco gustownym ośrodku wypoczynkowym, było to dla mnie jak przejście ze skrajności w skrajność. Szczerze, w prawie całym Kraju Basków nie miałem problemów z poczuciem bezpieczeństwa. Po stronie francuskiej - cisza, spokój oraz bardziej zamożni klienci. Po stronie hiszpańskiej - już zależy. W zdecydowanej większości - spoko. Ale na przykład niezbyt ciekawie czułem się w Logronño. Na starówce było kilka miejsc opanowanych przez lokalnych bezdomnych, których dzień polegał na siedzeniu pod lokalnym kościołem, śmierdzeniu alkoholem i paleniu czegoś wyżej-oktanowego. W nocy czułem pewien niesmak przechodząc w tamtejszych okolicach a pech chciał, że akurat w pobliżu miałem swój hostel.

Poza tym w całym Kraju Basków pozostaje chyba nieco przystopowana w ostatnich latach kwestia, no właśnie - Kraju. Pokolenia najmłodsze mogą nie kojarzyć już nazwy ETA i ichniejszych organizowanych w całym kraju zamachów terrorystycznych. Tak, tak, w Hiszpanii także były przeprowadzane zamachy terrorystyczne! Niemniej pomimo spokoju w kilku miejscach w internecie dało się przeczytać, że Kraj jest mocno podzielony na zwolenników walki o niepodległość i trwania w istniejących związkach państwowych. Podział ten podobno jest wyraźnie widoczny w miejscowych tawernach, gdzie pod płaszczykiem niezrozumiałego dla nas języka toczą się burzliwe debaty, zazwyczaj sprzyjające antagonizmom przeciwko politycznym przeciwnikom. Oczywiście, jak w przypadku wizyt w większości krajów, tak też tutaj w rozmowy o podłożu politycznym raczej nie powinno się angażować. Zwłaszcza, że jest to zagadnienie nam zupełnie nieznane i przez to grząskie. Na szczęście dla większości turystów kontakt z wątkiem niezależności kończy się na zauważaniu napisów na murach czy innych miejscach niektórych miast. Zresztą ETA również koncentrowała swoje działania na konkretnych osobach z aparatu państwowego, zamiast na spektakularnych akcjach zmierzających do uzyskania jak największego rozgłosu i nienawiści płynącej z całego niemal świata. Przy czym oczywiście w żaden sposób nie tłumaczy to byłych działań tej organizacji.

Podsumowując, Hiszpania oczywiście do grupy krajów bezpiecznych nie należy. W Alicante byłem świadkiem kradzieży a jakiś miejscowy starszy pan zwrócił mi uwagę że w tym mieście portfel należy trzymać w miejscu o bardzo trudnym dostępie. W Barcelonie jedyny raz w życiu grożono mi nożem. Trochę to daje do myślenia. W porównaniu z takimi sytuacjami Kraj Basków to oaza spokoju. Prawdopodobnie dlatego, że tam sąsiedzi po prostu znają się nawzajem i potrafią rozwiązywać problemy we własnych piaskownicach. Brak tam też nisko-kosztowej emigracji zarobkowej. Przybysze z Afryki rezydują bowiem najczęściej nad wybrzeżem Morza Śródziemnego, lub w miastach o największych szansach w ich sferze kulturowej. Czyli Marokańczycy (wybrzeże) i przybysze z Ibero-Ameryki w Sewilli czy Madrycie, byłe kolonie francuskie w Paryżu, Tuluzie, Lyon lub podobnej językowo Brukseli, ci co dostali się na Lampedusę i Pantelerię czasami zostają w Mediolanie, Rzymie czy Bolonii. Jenak zarówno Bilbao, jak też mniejsze miasta regionu pozostały jakoś poza zainteresowaniem emigracji zarobkowej, co w mniej, lub bardziej sztuczny sposób mimo wszystko wpływa na poczucie bezpieczeństwa w trakcie pobytu :-)

wtorek, 10 maja 2016

Spostrzeżenia własne - przewodnik po Kraju Basków - Pampeluna, Vitoria i Logroño

Wszystkie zdjęcia z opisywanych miast zamieściłem w galerii na serwisie Panoramio pod tagami Pampeluna, Vitoria, Logroño.
Zdjęcia z całego wyjazdu do Kraju Basków znajdziecie pod linkiem: 2015.09.05-21 - Basque Country Navarre La Rioja Paris Prague.

Vitoria (bask. Gasteiz)
Krótko po wyjściu z dworca autobusowego w Vitorii odniosłem bardzo dziwne odczucie, jakobym był gdzieś w Holandii lub Irlandii. Z jednej strony mylny wpływ miała na to pogoda, ponieważ akurat było ciepło, jednak deszczowo i bardzo wietrzenie. Z drugiej strony architektura, zamysł urbanistyczny, konstrukcja budynków, materiały, czy dużej ilości zieleni miejskiej - jak w Dublinie czy miastach Holenderskich w których byłem. Przy okazji warto wspomnieć, że Vitoria w 2012 roku dzierżyła tytuł Zielonej Stolicy Europy.



Krążąc na ślepo nie mogłem znaleźć tej określanej jako jedna z największych w Europie średniowiecznych starówek. Cały czas poruszałem się po w miarę nowoczesnym kompleksie śródmiejskim aż tu pojawiły się ruchome schody i nagle jestem w innym świecie :-) Wszystko to za sprawą zamysłu łączenia regionów historycznych z nowoczesnymi rozwiązaniami architektonicznymi czy technologicznymi. Dzięki temu miasto zachowuje tożsamość historyczną, która nie tylko jest reliktem przeszłości, co w sposób czynny bierze udział w aktualnym życiu codziennym.





Generalnie Vitoria to bardzo klimatyczne miasto z kilkoma charakterystycznymi elementami. Ciekawe wrażenie robi duża dzielnica w stylu angielskim w okolicy Plaza de la Virgen Blanca. Fasady tamtejszych budyneczków są niczym w całości sprowadzone z wysp brytyjskich, z ich bielonymi ścianami, bajecznymi drewnianymi wykuszami, oraz metalowymi balustradami balkonów. Ciekawym zamysłem wyróżnia się także wspomniana wcześniej starówka. Obok bardzo zadbanych kamienic i wąskich ulic znajdują się bowiem umieszczone na otwartej przestrzeni ruchome schody. Kosze na śmieci wyglądają natomiast jak klasyczne wyobrażenie robota z pierwszej połowy poprzedniego wieku. Za to fantastycznym pomysłem był ukłon miasta w stronę młodej sztuki wizualnej. Mam tutaj na myśli murale z których miasto podobno słynie na tle kontynentu. Znaleźć je ciężko, szczerze powiedziawszy przez pierwsze dwie godziny nie natrafiłem na nic nadzwyczajnego. Aż do momentu gdy znalazłem się na Zapatari Kalea. Szczerze, odjęło mi mowę. Powaliła mnie klimatyczna różnorodność wykorzystywanych materiałów. Na górze znajdował się bowiem malunek, który w dolnych częściach ściany przechodził płynnie w obraz kafelkowy. Zadbano tam o najdrobniejsze szczegóły, gdzie dekoracyjny maziaj stał się w pewnym momencie wyciągniętą z kasety taśmą magnetofonową. Gdzieniegdzie chaos kafelków przypominający np. prace Gaudiego z Barcelony (np. kominy w Palau Güell), płynnie uzyskuje regularność aby stać się dekorem pod tabliczką z nazwą ulicy. W innym natomiast z małych elementów przechodzi w podłużne paski, które następnie uzyskują szarawej kolorystyki przechodząc płynnie w kamienne schody znajdujące się u stóp budynku. Tak ogromna niespodzianka sprawiła, że postanowiłem jednak jeszcze nie wracać na dworzec autobusowy i obejść dookoła całe wzgórze zaliczając każdą uliczkę wzdłuż i wszerz. Wprawdzie tak świetnych przykładów murale już nie znalazłem, ale dzięki baczniejszemu zwracaniu uwagi udało się natrafić na kilka klimatycznych miejsc, jak np. namalowany kwiatek wyrastający z wyglądającego jak doniczka kosza na śmieci, czy ciekawe kontrasty kamienistej drogi, drewnianej fasady budynku, kwiecistych rysunków i niszczejącej pod nimi kanapy.





Pampeluna (bask. Iruñea)
 Pampeluna to taki krótki wyskok poza tematykę Kraju Basków. Jest to bowiem stolica prowincji i wspólnoty autonomicznej Nawarry. Wprawdzie posiada swoje lotnisko, ale poza czarterami oferuje jedynie połączenia do Madrytu na pokładzie Iberii. Dlatego najłatwiej jest nam się tam dostać autobusem, lub koleją z Saragossy (wymaga przesiadek), Madrytu, Barcelony, lub dużo bliższego Kraju Basków właśnie.




Jeśli ktoś z Was cokolwiek słyszał o Pampelunie, z pewnością zawdzięcza to Ernestowi Hemingwayowi. W powieści Słońce też wschodzi na cały świat rozsławił on obchodzone w dniach 06 - 14 lipca Sanfermines - lokalne święto opisywane jako osiem nocy, kiedy Pampeluna nie śpi. To wtedy odbywają się widowiskowe encierros - przepędzanie byków z zagrody na arenę corridy. Biorący w nich udział śmiałkowie przy użyciu zwiniętej gazety starają się pogonić zwierzęta wzdłuż wiodącej przez ciasne uliczki centrum, niemal kilometrowej drogi. Wydarzenia te, jakkolwiek drastyczne, są dziedzictwem kulturowym Pampeluny, która stara się czerpać z niej jak największe korzyści. Poza tym - porównując do atrakcji całego półwyspu iberyjskiego - ma bowiem niewiele do zaoferowania.








Mimo to, warto wstąpić do Pampeluny choćby jako do punktu postojowego na trasie. Miasto jest bowiem estetyczne, przyjemne, historyczne i zadbane. Cieszy duża ilość zieleni, zwłaszcza przekształcona w wielki park Cytadela, oraz Taconera - park wewnątrz którego na wolności żyje różnorakie ptactwo, oraz np. sarny. Są one oczywiście oddzielone od ludzi murami starych konstrukcji obronnych, jednak oglądanie ich z wysokości kilku metrów jest atrakcją samą w sobie.







Pampeluna jest również ważnym punktem na trasie pielgrzymkowej do Santiago de Compostela. Dlatego też w sezonie letnim zapełnia się różnej maści piechurami, którzy tylko mijają miasto co najwyżej zatrzymując się w lokalnej bazylice, lub zatrzymują się na nieco dłużej. Dlatego miasto oferuje dość szeroką gamę noclegową - od hoteli, poprzez całkiem przyjemne hostele, po nisko-kosztowe auberge oferujące jedynie materac w sali wieloosobowej, kuchnię, oraz wspólną łazienkę.








Logron̆o
Miasto to również jest wyskokiem poza tematykę Kraju Basków, jednak od strony logistycznej jedyną szansą aby je zwiedzić może być właśnie przy okazji podróżowaniu po tym regionie. La Rioja, której Logron̆o jest stolicą, leży bowiem mniej więcej po środku drogi z Saragossy do Bilbao, z dala od Madrytu czy innych miast posiadających w miarę znośną komunikację z Polską. Pytanie więc po co zapuszczać się w takie totalnie nieznane i odległe zakątki? Cóż, ponieważ dla niektórych jest to miejsce niezwykle istotne na mapie naszego kontynentu. Wszystko to za sprawą Apelacji Rioja, zastrzeżonemu typowi win, które są produkowane jedynie w regionie La Rioja, Araba (Kraj Basków), oraz Nawarra (opisywana wcześniej Pampeluna). Osobie nieobeznanej z zagadnieniem win zapewne różnicy wielkiej nie robi z jakiego szczepu był robiony ich trunek. Jednak poruszając się po tamtejszym regionie niejednokrotnie spotykałem się z informacjami potwierdzającymi silną pozycję turystyki winiarskiej. Za sporą atrakcję jest bowiem uznawana wizyta w lokalnych bodegach, które oprócz degustacji produktów z pierwszej ręki, dobrej kuchni będącej efektem bliskości Kraju Basków (baskijska kuchnia uznawana jest za ścisłą światową czołówkę, co np. zostało wielokrotnie docenione przez Michelin), oferują m.in. noclegi z doskonałymi widokami na plantacje winorośli. Istotność tego ruchu mogą potwierdzać inwestycje zwiększające konkurencję pomiędzy najpopularniejszymi miejscami. Przykładowo winiarnia Marqués de Riscal znajduje się w budynku z fantazyjnie powykręcanym tytanowym dachem. Nie bez kozery przywodzi on na myśl Muzeum Guggenheima z Bilbao, ponieważ zaprojektował go również Frank Gehry. Wszystko to wpisuje się w wielowiekową dbałość plantatorów o zwiększanie popularności i rozpoznawalności ich produktów. Patrząc bowiem od strony historycznej, już w szesnastym wieku władze lokalne celem wzmocnienia jakości i reputacji zakazały używania do produkcji wina szczepów spoza regionu. Wtedy wprowadzono również gwarancje autentyczności i jakości produktu, ponieważ wina mogły być transportowane tylko w specjalnych bukłakach pieczętowanych znakiem stowarzyszenia plantatorów.



La Rioja zatem jest miejscem świetnym do cieszenia się przyrodą. Może to efekt tego, że same Logroño nie zaciekawiło mnie niczym specjalnym. Ot parki nad brzegiem rzeki Ebro, oraz katedra - która wprawdzie posiada dzieło przypisywane Michałowi Aniołowi, jednak przez dwa dni pobytu w mieście ani razu nie udało mi się dostać do jej środka. Miasto fajnie sprawdza się więc w formie punktu wypadowego na okoliczne wycieczki. Będąc bowiem na trasie Camino Santiago posiada mnóstwo schronisk dla pielgrzymów, które zapewniają niezbędne minimum, tyleż samo kosztując. Lekkim absurdem na miejscu okazał się brak możliwości wynajmu roweru. Autentycznie - w całym mieście nie ma ani jednej wypożyczalni. Po małym riserczu okazało się że takowa jest w okolicznym Navarrete do którego można się dostać lokalnym autobusem. Firma Navarent udostępnia rowery z pełnym zestawem - kaskami, pompkami, sakwami i butelką wody. La Rioja może zaoferować coś dla prawie każdego typu rowerzysty. Piętnaście kilometrów na północ od Logroño znajduje się pasmo wzgórz o niekiedy bardzo stromych podjazdach. Dużo łagodniejsze pofałdowanie znajduje się natomiast na południe od trasy szybkiego ruchu A12. Warto przejechać się jedną z bocznych dróg wiodących z Navarette do Nájera. Prowadzą one wzdłuż wielu plantacji winorośli oraz znajdują się na ścieżce Camino Santiago o czym wspomnę za chwilę. Oprócz kontaktu z naturą okolice oferują również sporo atrakcji historycznych - zarówno tych z kategorii mitów, jak też faktów spisanych. Z całą pewnością warto wstąpić do Nájery, choćby na kawę w jednym z umieszczonych przy rzece barów. Co najmniej krótką chwilę warto też poświęcić na pokręcenie się po klimatycznych uliczkach lokalnej starówki. W międzyczasie może się okazać, że nawet tak małe miasteczko jest bardzo istotne w świadomości dzisiejszej Hiszpanii. Tutejszy kościół Św. Marii do XVI w. był bowiem głównym miejscem pochówku władców tego kraju.




Kolejnym bardzo istotnym miejscem w świadomości Hiszpanów jest znajdujący się siedemnaście kilometrów dalej San Millán de la Cogolla. Prowadzi do niego łagodny, aczkolwiek bardzo upierdliwy, kilkukilometrowy podjazd. Jest on niezauważalny wzrokiem, przez co w połowie drogi odniosłem wrażenie że mój rower po prostu uległ uszkodzeniu i poważnie rozważałem rezygnację z dojazdu do tego miejsca. Jednak zmęczenie wynagrodzone zostało w drodze powrotnej, gdzie przy lekkim wietrze w plecy udało się osiągnąć całkiem niezłe prędkości ;) Wracając do tematu, Klasztory Suso i Yuso, dla których jedzie się do San Millán, znajdują się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jak bowiem wynika z badań, w tym właśnie miejscu została stworzona pierwsza literatura spisana w języku kastylijskim, z którego wywodzi się dzisiejszy hiszpański. Spoglądając dalej kusiła eksploracja zielonych wzgórz na południe od klasztorów, jednak kiepska pogoda i zbliżająca się godzina oddania roweru zmusiła mnie do powrotu. Może i dobrze, bo jest to miejsce świetne bardziej do tuptania niż jeżdżenia, a wzdłuż kilkunastu kilometrów spaceru można dotrzeć aż do Valdezcaray, kurortu narciarskiego z 22 kilometrami tras zjazdowych.

Nie wiem jak Was, ale mnie ta rzeźba przeraża ;)