czwartek, 30 czerwca 2016

Pathfinder - przecieranie szlaków na lotnisku Olsztyn-Mazury

O lotnisku w Szymanach wspominałem całkiem niedawno przy okazji opisywania szaleństwa nowych lotnisk. Szyderę toczoną tym wpisem mogłem chwilę później zweryfikować na własnej skórze. Wszystko to za sprawą uruchomionych połączeń z Wrocławia. Opcja godzinowa świetna - wylot w piątek o 20:10, powrót w poniedziałek o 09:40. Koszt biletu w wysokości 200 złotych wiadomej części ciała nie urywa, niemniej jest to bodaj najtańsza opcja zaliczenia tego lotniska, jak też okazja pierwszej w życiu turystycznej wizyty na Mazurach. Zatem lecim :-) 

Już sam nie wiem który to raz w piątkowe popołudnie stawiłem się na lotnisku we Wrocławiu. Tym razem jednak nieco inaczej - zamiast od razu zmierzać pod gate, musiałem skierować się do check-in celem nadania przysługującego w Sprint Air bagażu. Z Dorotą zauważyliśmy ciekawą właściwość, że ilość zabieranych rzeczy chyba rzeczywiście jest efektem wyłącznie ograniczeń linii. Gdybyśmy lecieli Wizz Air, z pewnością tak byśmy czarowali, aby zmieścić się w małe plecaki. Gdy jednak mogliśmy wziąć ze sobą nieco więcej - ledwo zmieściłem się w swoją pięćdziesiątkę. A bo to kask do roweru, raincuty, niekoniecznie odchudzona kosmetyczka itp. Poza tym podejście do check-in nie wynikało z ilości tym razem zabieranego bagażu, co konieczności. Przewoźnik pozwala bowiem zabrać na pokład tylko 5kg bagażu o grubości do 12 cm. Co ciekawe, bagaż nadawany też ma zaskakujące ograniczenia - do 8kg :D


Rejs do Szyman był moim pierwszym lotem na pokładzie Saaba 340. Jest to malutki samolot krótkodystansowy przeznaczony do rejsów o mniejszym zapotrzebowaniu. Na pokładzie mieści bowiem maksymalnie 33 pasażerów. Ciekawostką jest rozmieszczenie foteli w układzie 1+2. Sprint Air posiada takich maszyn 11. Większość z nich służy do przewozu towarów, trzy natomiast prowadzą rejsy pasażerskie na trasie Zielona Góra - Warszawa, oraz z lotnisk Olsztyn-Szymany i Radom. Podczas odprawy poprosiłem o miejsce na przedzie maszyny, przy oknie. Siedziałem więc w czwartym rzędzie, jak się okazało - mimo wszystko za łopatami silnika, który zasłaniał mi większość widoku. Część pasażerów być może będzie narzekać na nieco stary wystrój kabiny. Niedogodności te jednak zostaną pewnie zniwelowane przestrzenią między fotelami - chyba nawet nieco większą niż w klasie ekonomicznej klasycznych linii lotniczych. No i to, co uwielbiam z Embraerów - pod ścianką znajduje się podwyższenie o które można oprzeć nogę ;)

Miejsce na nogi w Saabie 340 linii Sprint Air

Poczęstunek na pokładzie Sprint Air

Widok w środku Saaba 340 z rzędu numer 11


Sam rejs to także swego rodzaju przygoda dla osoby podróżującej zazwyczaj odrzutowcami. Wysokość przelotowa - około 6000 metrów, prędkość rejsowa - 400 km/h. Pewnie dlatego po starcie wydawało mi się że lecimy i lecimy i nie możemy z tego Wrocławia wylecieć ;) Chwilę po starcie cabin crew zaoferowała wodę i słodki poczęstunek w postaci Princessy. Hm... jak by nie patrzeć - standard nieco lepszy niż w PLL LOT ;) Na pokładzie miało natomiast być 20 pasażerów. Szczerze, wynik całkiem niezły jak na połączenie bez żadnej reklamy, realizowane miesiąc od ogłoszenia o jego uruchomieniu. Na pokładzie mieszanka - jakaś rodzinka z dzieckiem, para zapewne zorientowanych w tematyce lotniczej około dwudziestolatków, prawdopodobnie lecący do rodziny, jakiś fan Mazur i nawet jeden gajerek.

Po wylądowaniu podążając za samochodem follow me podjechaliśmy pod terminal. Po co, nie wiem. Z pewnością byśmy się nie zgubili, skoro nic innego nie było obsługiwane. Po prostu urok małych lotnisk ;) Faktem jest natomiast, że gdy wyszedłem z samolotu, musiałem chwilę postać i popatrzeć się na terminal lotniska. Szczerze? Jest ładny, bardzo ładny. Uderza połączeniem ciemnego szkła, metalowych dekorów, gdzieniegdzie kamienistych ścian i drewna. Nie znam się na architekturze, ale tutaj bardzo spodobało mi się nawiązanie do natury i elegancji. Wrażenie to nie znika po wejściu do środka terminala. Na piętrze znajdują się eleganckie kanapy, podłoga obita jest mięciutkim dywanem. Super, tylko niestety nie będzie tam można zostać na noc. Ale tym będę się martwił za dwa dni :-)

Weekend postanowiliśmy spędzić na polu namiotowym Binduga nad jeziorem Świętajno. Jak pisałem we wspomnianym wcześniej poście, ciężko by było to zrealizować bez wsparcia lokalsów. Dlatego na miejsce dojechaliśmy samochodem. Chociaż od lotniska dzieliła nas odległość 26 kilometrów, na miejsce przyjechaliśmy już po zachodzie słońca. Zdążyliśmy jedynie rozbić namiot i wypić na molo po piwku.

Sobotę spędziliśmy pod znakiem lenistwa. Nie chciało nam się jednak jechać gdzieś na rowerze. Woleliśmy poleżeć nad jeziorem, potem w lesie - słuchając relacji z meczu piłkarskiej reprezentacji Polski ze Szwajcarią, oraz nieco spacerując. Wrażenia z pobytu mam mieszane. Z jednej strony kontakt z naturą, znów ognisko i spanie w plenerze. Z drugiej jednak wyłożone kaflami wychodki i sensownej jakości zlewy. Ta niezła jakość kontrastowała natomiast z prysznicem, którego sposobu działania - oprócz pożerania kolejnych złotówek - nie byłem w stanie zrozumieć. Raz bowiem leciała ciepła woda, potem wrzątek, a potem znów niefajnie pachnąca lodówka. Do tego wokół było jednak mnóstwo innych wypoczynkowiczów. Spoko, my się schowaliśmy nieco wgłąb lasu, jednak nad samym brzegiem namioty były rozstawione gęsto, niczym koce nad Bałtykiem. Dodatkowo przy wielu z nich odbywały się rzęsiste imprezy z prostą, niekiedy dudniącą muzyką. Dobra, nie narzekam. Nie przepadam, ale trzeba czasami też tak, aby mieć potem szerszy kontekst :-)

Okolice Jeziora Świętajno chwilę po starcie z lotniska Olsztyn-Mazury


Na niedzielę zapowiadano załamanie pogody z intensywnymi burzami. Dlatego postanowiliśmy przejechać się do Olsztyna. Łatwiej bowiem ulewę przeczekać w kawiarni, niż moknącym namiocie ;) Koniec końców tak źle nie było. W mieście spędziliśmy kilka godzin, schodząc całą starówkę i dwa okoliczne jeziora. Przyznam się Wam szczerze, że miasto zaskoczyło nas bardzo pozytywnie. Centralna jego część jest ładna, z klimatem, do pospacerowania. W szczególności zaciekawiły nas jednak okoliczne jeziora, których na terenie miasta jest bodaj kilkanaście. Jezioro Długie obeszliśmy dookoła, po fajnie utrzymanej ścieżce. Zaskoczyła nas jednak bardzo ciekawa infrastruktura wokół jeziora Ukiel. Jeszcze kilka lat temu miejsca tego typu w większości miast to była najczęściej dzicz z samowolnymi, lub bardzo słabo zorganizowanymi plażami. Dziś jednak władze regionalne dostrzegają potencjał takich miejsc a dzięki dofinansowaniu z Unii dokonują rewitalizacji, tworząc świetne miejsce do aktywnego, oraz leniwego wypoczynku. Fajna infrastruktura pozwala znaleźć coś dla każdego - od terenów spacerowych, przez kawiarnie, po plaże ze strzeżonym, wydzielonym obszarem do pływania, boiska, molo, pomosty dla wszelkiego typu maszyn pływających, hotele i wypożyczalnie sprzętu rekreacyjnego. Gdy do tego dodać kilkadziesiąt kilometrów ścieżek rowerowych wokół jezior i pośród miejskich terenów zielonych - w tym momencie Olsztyn nas kupił. Stwierdziliśmy bowiem, że będzie tam trzeba wrócić z rowerami, tak aby przez weekend pokręcić się po okolicy. Niestety dopiero za rok, w trakcie tego wyjazdu kupowaliśmy już bowiem bilety lotnicze na wypady z przełomu sierpnia i września ;) Zdradzę tylko, że tym razem zabieram bratanicę do Warszawy a dwa tygodnie później lecimy do Kolonii.

Z Olsztyna wyjeżdżaliśmy w trakcie przybierającej na sile burzy. Mocno komplikowało mi to plany noclegowe. Jako że - czego dowiedziałem się w piątek - terminal w Szymanach jest zamykany na noc, planowałem w formie emergency noc spędzić pod namiotem rozbitym w lesie nieopodal terminala. Jednak przy tego rozmiaru ulewie wszędzie stała woda. Na szczęście po rozmowie z obsługą portu i SOListami okazało się, że nie będzie wielkiego problemu, jeśli swój materac i śpiwór rozłożę obok wejścia do terminala. Panowie mnie tylko wylegitymowali, po zamknięciu obiektu przeszliśmy odprawę w postaci krótkiej rozmowy i około godziny 23. mogłem już zapadać w sen. Z tym też wiąże się tytuł wpisu - przecieranie szlaków. Jak się bowiem okazało, byłem pierwszą osobą, która chciała spędzić noc na lotnisku w Szymanach :D Oczywiście nie omieszkałem wspomnieć pracownikom, że powinni się przyzwyczajać do tego typu widoków jak już dostaną swoją bazę Wizz Air. Moje i Doroty przypuszczenia co do tego przewoźnika zostały jednak szybko zweryfikowane informacją, że zamknięcie terminala jest wymuszone zakazem operacji lotniczych po godzinie 22. Lotnisko leży bowiem na obszarze Natura 2000. W takiej sytuacji, jeśli samolot nie będzie w stanie lądować - standardowo - w okolicach północy, raczej przekreśla kwestię bazy.

Moje miejsce noclegowe na lotnisku Olsztyn-Mazury


A szkoda, ponieważ lotnisko w Szymanach zyskało naszą sporą sympatię. Świetny wygląd, miła obsługa i taka wciąż ciekawość pracowników że ktoś chce korzystać z ich lotniska sprawiają, że aż chce się życzyć powodzenia. Póki co, rozkład się nieco unormował, koncentrując na wakacyjnych lotach weekendowych. Podobno rejsy Saabami mają wypełnienie średnio około 50%. U nas na powrocie znów było 20 pasażerów, w tym dwa gajerki :-) Luton podobno idzie nieźle, tylko niestety Adria do Monachium również przewozi 20-40 pasażerów.



Jednak tak szczerze, ciśnienie jest. Jest bowiem ładny terminal, tuż obok znajduje się stacja kolejki skorelowanej z planem lotów, jest też jakiś zaczątek siatki połączeń. Można wypożyczyć samochód, tylko trzeba by było jeszcze pomyśleć o możliwości łatwego i sensownego dostania się w różne części Mazurskich jezior. Jak bowiem podsłuchiwałem w autobusie we Wrocławiu, bilet na pociąg do Olsztyna jest niewiele tańszy niż przelot w podstawowej taryfie 100 złotych OW. A oszczędność czasu i atrakcyjna godzina lotu weekendowego również są nie bez znaczenia. Czy więc wypali? Szczerze, do kwestii Szyman zacząłem podchodzić mniej humorystycznie a bardziej przychylnie, niż jeszcze tydzień temu.

Dużo drewna w terminalowym wystroju

Górne piętro w terminalu

Terminal lotniska Olsztyn-Mazury

Stacja kolejowa przy lotnisku Olsztyn-Mazury


Na sam koniec tylko dodam, że rejs powrotni odbył się bez żadnych problemów, czy sytuacji nadzwyczajnych. Lądowaliśmy 20 minut przed czasem, chwilę później byłem już w biurze. Jedną z rzeczy które ogromnie cenię w nowej pracy jest prysznic. Dlatego godzinę po rozkładowym czasie przylotu byłem już wykąpany, w świeżych ciuchach i po śniadaniu. Tylko ten opatulony przeciwdeszczowym poszyciem plecak z pewnością powodował stwierdzenie osób z firmy: no tak, weekend, więc wariata znów gdzieś wywiało ;) 

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Projekt gupol część 3 - nocleg w Gapahuku

Nadszedł ten moment :-) Kilkanaście tygodni maglowania Dorocie że pod Skandynawską chmurką może być fajnie, omawiania i znajdowania wspólnego mianownika, zaowocowało kupnem biletów na pierwszy sprawdzian. Przez kolejne tygodnie robiliśmy nieśmiałe próby, choćby opisywany w drugiej części projektu nocleg pod namiotem w Mołdawii. Jednak w końcu nadszedł ten zakreślony w kalendarzu grubą czerwoną kreską weekend, kiedy to mieliśmy lecieć w dzicz, polować na trolle :-) 

W międzyczasie odbyliśmy część drugą i pół naszego projektu. Podróż z Warszawy do Bośni i Hercegowiny mieliśmy bowiem z kilkunastogodzinną przesiadką w Skavście. Idealnie na to, aby przejść się z Nyköping do Oxelösund. Przetestowaliśmy w boju nasz półlitrowy kubeczek z podręczną kucheneczką na paliwo stałe, oraz raczyliśmy się zapachem i widokiem bosko kwitnącego wtedy rzepaku. W sposób klasyczny plany uległy zmianie w trakcie realizacji, ponieważ gdzieś pomiędzy na jednej łące przytrafiła nam się godzinna drzemka, ale koniec końców trafiliśmy na plażę na półwyspie Jogersö. Niestety bardzo mocno zaczęły się tam pogarszać warunki pogodowe, niemniej przez palce chyba byliśmy w stanie uchwycić urok okolicznych małych skalistych wysepek. Czyli tego, co najfajniej wspominam z wypadu po okolicach w marcu kilka lat temu. Wystarczyło to aby zaciekawić zarówno wybrzeżem, jak też lesistymi terenami w okolicach lotniska Skavsta. Prawdopodobnie temat będzie kontynuowany :-)




Głównym wątkiem dzisiejszego wpisu jest jednak Norwegia. Plan banalny - lądowanie na lotnisku Torp w sobotę po godzinie 13., tupting do Sandefjord, zakup płynów (wyżywienie mieliśmy ze sobą), marsz nad jezioro gdzie mieliśmy spędzić noc, w niedzielę 20+ kilometrów do Tønsberg, skąd wieczorem pociągiem wracamy pod lotnisko i o godzinie 22. startujemy do Wrocławia. Rozwiązanie mikro-kosztowe z maksymalnym funem :-)



Norwegia przywitała nas bardzo mieszaną pogodą. Gdy dotarliśmy do Sandefjord, na krótką chwilę rozpadał się bardzo intensywny deszcz. Zmoknięcie i lekkie zmarznięcie musieliśmy odbić sobie kilkudziesięcioma minutami spędzonymi w terminalu promowym. Niecałą godzinę później cieszyliśmy się promieniami pięknego słońca, przesiadując gdzieś na przystani na początku półwyspu Vesterøy. Samo Sandefjord wypiękniało. Może odnoszę takie wrażenie, ponieważ miasteczko pamiętam głównie z wizyty na przełomie lutego i marca, kiedy to wszystko było pokryte solidnym śniegiem. Teraz natomiast zobaczyłem bardzo żywe centrum z przyjemnymi placykami, zielenią, zadbanymi kamienicami i sielskim klimatem niemałej miejscowości wypoczynkowej. Miasteczko jednak zostało przez nas potraktowane w sposób tranzytowy. Jedyne na czym się bowiem skupiliśmy to zakupy w lokalnej odmianie naszej Biedronki - sklepie sieci Kiwi. Po akceptowalnym koszcie kupiliśmy tamtejszy najtańszy sok i wodę. Niestety wodę gazowaną, co będzie miało później ogromny wpływ na przygotowywaną kawę, herbatę i nuddle instant ;)

Za punkt noclegu obraliśmy wybrzeże jeziora Goksjø. Wertując internet i ciężko walcząc z nieznanym mi norweskim językiem, natrafiłem bowiem kiedyś na genialną stronę www.ut.no. Jest to wspólny projekt - o ile dobrze przetłumaczyłem - Norweskiego Stowarzyszenia Trekkingowego i państwowej korporacji medialnej NRK. To tam zetknąłem się z pojęciem, może trochę na wyrost określonego jako ratunkowe schronienie - gapahuk. Przeglądając zdjęcia na wspomnianej stronie widziałem różne ich typy - od prostego szałasu, po niemal domki z wydzielonym miejscem na namioty. Naszym celem na ten wyjazd stał się natomiast znajdujący się właśnie nad wspomnianym jeziorem Matskapet.

W dojściu po drogach pomagały nam mapy google-a z pobranymi wcześniej okolicami Sandefjord. Wyszukiwanie trasy pomimo bycia offline to rewelacyjne rozwiązanie, czekamy na taką samą usługę dla tras pieszych. Na jednym z ostatnich odcinków natrafiliśmy na informację mówiącą, że do gapahuka prowadzić będą błękitne znaki. Wprawdzie nie zauważyliśmy że w pewnym momencie szlak się rozdziela, dlatego też poszliśmy okrężną trasą, przez siedliska komarów (była akurat wieczorowa pora, więc mieliśmy na co narzekać) i wzdłuż wybrzeża. Jednak w końcu dotarliśmy, a tam już szczeny w parterze. Rzeczywiście, jak na zdjęciach, zbudowane z drewna półkole na niemal 20 osób, zadaszone, z ławeczką, miejscem na ognisko. Ba, z dachem okrytym papą, drewnem na ognisko i gazetami na podpałkę, ręcznikiem papierowym, folią aluminiową a nawet patelnią! Gdy jeszcze okazało się że akurat tego wieczora nikt inny nie wybrał sobie tego miejsca na nocną imprezę odetchnąłem z ulgą i zacząłem zwracać uwagę na inne rzeczy. Jak na przykład to, że konstrukcja dodatkowo oferuje cudowny widok na jezioro z uroczym cypelkiem po sąsiedzku. Fiordy to może nie są, ale te lasy, głosy okolicznego ptactwa i ciepła woda w jeziorze, mmmm... bosko :-)






Wygląda na to, że jezioro ma całkiem niezłe wzięcie. Jakieś 300 metrów dalej znajdowało się bowiem obozowisko bodaj siedmiu namiotów z grupką radosnych Norwegów, natomiast gapahukowa księga gości zawierała wpisy z niemal każdego weekendu - także tych z okresu zimowego! Pewnie nie chodzi o nocleg, co być może wycieczkę po lasach, lub jakąś formę zimowej aktywności związaną z jeziorem.



W kwestii noclegu właśnie, było niemal super. Niemal, ponieważ krótka norweska noc spędzona była pod znakiem ciągłego przebudzania się. Chodziło o komary, które może jakoś nie pogryzły, niemniej jednak - pomimo zastosowania preparatu w spreju - cały czas hałasowały wokół wystającej ze śpiwora głowy. Podobno w nocy przez chwilę dość solidnie padało, jednak środek schronienia cały czas był suchy. Ostatnia prognoza jaką widziałem zapowiadała minimalną temperaturę w okolicy 12℃. Dlatego też nie zmarzłem, chociaż nad ranem musiałem opatulić się przeciwdeszczowym skafandrem zakładanym na śpiwór.

Rano okazało się, że nasze plany pieszego tuptania do Tønsbergu uległy zagładzie. Wstaliśmy bowiem grubo po dziesiątej a nad jeziorem przebywaliśmy do trzynastej. Wynikało to ze zmęczenia, jak też niechęci spowodowanej padającym kapuśniaczkiem. Jednak z minuty na minutę pogoda zaczęła się poprawiać, kawa spowodowała rozbudzenie a podgrzana na małym ognisku kiełbasa śląska i zrobione jeszcze w Polsce tosty dodały sił i chęci do dalszego wysiłku. Koniec końców wybraliśmy się bardzo okrężną - osiemnastokilometrową drogą w stronę lotniska. Owszem, w zdecydowanej większości szliśmy po asfaltowej jezdni lub chodniku, jednak okolice były mało uczęszczane przez mieszkańców a każde wzgórze, pokryte zielenią pole, czy las bosko mieniły się w promieniach słońca i na tle coraz bardziej błękitnego nieba.




Koniec końców u mnie w mieszkaniu znaleźliśmy się w okolicach północy. Dzięki uprzejmości obsługi pokładowej Wizz Air pod koniec lotu mogliśmy się przesiąść do drugiego rzędu, dzięki czemu szybkim sprintem przez rękaw (co wzbudziło spory śmiech wychodzącej za nami grupki Norwegów) oraz labirynt terminala w cztery minuty znaleźliśmy się w odjeżdżającym właśnie autobusie. W ten sposób zaoszczędziliśmy pół godziny snu, zwłaszcza że o piątej rano trzeba było wstać i oporządzić Dorotę na lot do Modlina - czyli z klasycznym przyjściem do pracy o godzinie 0905 ;)

Jeśli chodzi o wrażenia - mi się bardzo podobało. Kosztem niewielkich wyrzeczeń mieliśmy bardzo bliski kontakt z naturą. Wygoda - jak to na campingu, lub podczas nocowania na lotnisku. Szału nie ma, ale byliśmy w stanie zachować akceptowalny poziom czystości, ciepłotę i ogólny komfort. Warunki były też zdecydowanie lepsze niż podczas mojego zeszłorocznego nocowania bez zadaszenia, jedynie w śpiworze. Wnioski na przyszłość? Szukać, szukać i jeszcze raz szukać. W zeszłym roku w okolicach Porsgrunn znalazłem drewniane tipi na szczycie góry. Widoki z rana pewnie są tam fantastyczne. Dzień po powrocie z opisywanego tutaj wyjazdu Dorota znalazła podobny do naszego Gapahuk, który znajduje się na drugim półwyspie Sandefjord - Østerøy. Tego lata już nie mamy wolnych weekendów, ale wcześniej robiłem rozpoznanie terenu w kontekście Stavanger i popularnej skały Preikestolen. Kilka kilometrów dalej - czyli w kontekście pionowego kilkusetmetrowego klifu będziemy pewnie mieli do czynienia z solidnym obejściem na kilkanaście kilometrów - jest, jak to określają Norwegowie, stodoła w której można przenocować za darmo. To na jedną noc, pozostałe - z racji skalistego podłoża i bardziej wymagających warunków pogodowych - będą oznaczały ratowanie się namiotem. Jednak powiem Wam, że z tygodnia na tydzień mam z tym coraz mniejszy problem. Tak samo jak Dorota ma coraz mniejszy problem z wątkiem nocowania w plenerze a i chyba Skandynawia zaczyna skutecznie łechtać jej zamiłowanie do łazęgowania pośród zieleni. Myślę więc, że powoli wypracowujemy pewien konsensus i już kolejnego lata liczba pinesek przybitych w północnych regionach kontynentu będzie bardzo szybko rosła. Tak wiem, dziwnie brzmi mówienie o kolejnym roku, ale chociaż w dniu pisania tego posta do wakacji pozostał niecały tydzień, my już mamy zaplanowany każdy weekend do początku września ;)

PS. Całkowity koszt wyjazdu to około 175 złotych od osoby. Z tego koszt lotniczy (3 odcinki) 103 złote, wyżywienie kupione w Polsce 13, suma zakupów w Norwegii - niecałe 22 złote. Pozostałe koszty to autobusy na lotnisko i kebab na piątkowy obiad w Warszawie :-)

PS2. Galeria z wyjazdu dopiero za jakiś czas znajdzie się na moim koncie na serwisie Panoramio.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Wariactwo nowych lotnisk

Rynek lotniczy ma to do siebie, że co jakiś czas po prostu wariuje. Pamiętam jak chwilę po moim początku z podróżowaniem Ryanair latał za grosz, więc udało się polecieć na Sardynię pięcioma odcinkami za łączną sumę 15 złotych. Ba, notorycznie kupowało się bilety w formie backupu - jeśli by się nie wyrobiło na jakąś ciasną przesiadkę. Potem pojawił się u nas OLT Express i wszyscy nagle zaczęli latać po kraju za 100 złotych - włącznie z Eurolotem i PLL LOT. Teraz zaczyna się świr związany z nowymi lotniskami.

Wątek ten obserwuję w kontekście ostatniej mody - każdy chce mieć swoje lotnisko. Bo przyniesie prestiż oraz miliony euro wydawane przez przyjeżdżających turystów. Z wielką pompą medialną organizowane są więc przetargi, studia opłacalności i budowane, lub częściej rewitalizowane starsze infrastruktury. Gdy władze lokalne wydadzą już do kilkuset milionów złotych (spoko, spoko, duży procent z tego jest przecież zwracany z Unii) okazuje się, że to nie koniec drogi. O ile wcześniej spółka nie zostanie przymuszona do bankructwa - vide negatywnie oceniany wzdłuż i wszerz projekt generalnie uznanego za niepotrzebne lotniska w Gdyni - okazuje się że sam terminal i pas startowy turystów nie przyciągnie. Do tego potrzebne są linie lotnicze.

A te dużo lepiej wiedzą na czym mogą zarobić i jeśli nie mogą nawet znaleźć na mapie danego miasta to raczej obstawiają niewielką potrzebę latania tam swoich klientów. Władzom lokalnym nie pozostaje więc nic innego jak dopłacanie do przewożenie pasażerów. Ups, przepraszam za niedopowiedzenie - wykupienie kampanii marketingowej, czy innego ładnie opakowanego rozwiązania ;) Stety, bądź niestety, dziś to już normalność. Tak ściąga do siebie turystów Macedonia, tak przez lata funkcjonują lotniska w Charleroi, Bergamo czy Gironie. Nawet duże porty oferują programy zniżkowe dla przewoźników nowych, lub otwierających połączenia na pożądanych kierunkach.

Jednak na naszym małym podwórku kwestia ta uległa totalnemu wypaczeniu. Zielona Góra przez ostatnie lata próbowała walczyć z wizerunkiem lotniska utrzymywanego wyłącznie dla lokalnych notabli potrzebujących kopsnąć się co jakiś czas do Warszawy. Dlatego jeszcze bodaj w zeszłym roku próbowano zorganizować pojedyncze czarterowe rejsy Eurolotu do Gdańska i Krakowa. Mocno podskoczyły też zeszłoroczne statystyki obsługi pasażerów. Niestety stało się to za sprawą remontu pasa w Poznaniu i przekierowaniu do Babimostu kilkanaście lotów czarterowych. Jak przeczytałem na dniach w sieci - w kilka tygodni obsłużono w ten sposób 5 tysięcy pasażerów, przez resztę roku na lotnisku pojawiło się kolejnych około 10 tysięcy. Wszystko to za sprawą średnio kilkunastu osób latających w tygodniu do wspomnianej stolicy.

Najciekawsze przykłady oferują jednak nasze dwa nowe rodzynki - Olsztyn-Mazury i Radom-Sadków. OK, ten pierwszy uczy się na błędach. Początek miał humorystyczny - odbębniony w mediach start regularnych połączeń do Berlina, Krakowa, oraz zapowiedź nowych. Chodziło o targetowanie się na sentymentalnych turystów z Niemiec, którzy na Mazury zawitaliby w trakcie podróży śladami Hitlera. Kraków w styczniu w mojej opinii był kiepski a już najsłabsza była gwiazdka w medialnym przekazie - te regularne połączenia operowane były na 33-miejscowych samolotach w większości czarterowego jak dotąd Sprint Air. Pojawiające się co kilka tygodni newsy pokazują, że ktoś tam chyba jednak myśli i stara się wyciągnąć projekt Olsztyn-Mazury na prostą. BTW, Olsztyn jest oddalony od lotniska o prawie 60 kilometrów ;) Sprint Air poszerzył więc siatkę o Wrocław i koncentruje się na wypadach weekendowych, z wylotami w piątek i powrotami w niedzielne późne popołudnie, lub poniedziałkowy poranek. Do tego ściągnięto Wizz Air i Ryanair z ofertą pod londyńskich Luton i Stansted, oraz rozpychającą się w naszym kraju Adrię. Ten ostatni strzał jest bardzo cenny, trzy rejsy tygodniowo objęte są bowiem siatką code-share z innymi liniami w siatce Star Alliance (w domyśle przede wszystkim Lufthansa). Co więcej, odbywać się one będą na pokładzie osiemdziesięcio-kilku miejscowej maszyny Bombardier CRJ-900, dużo większej niż w przypadku Sprint Air. Jednak pomimo wychodzenia na prostą w logiczności połączeń ciekawym newsem wykazał się niedawno PLL LOT. Linia ta również postanowiła otworzyć połączenie do Olsztyna. Cholera, z odległej niecałe 150 kilometrów Warszawy, mieszczącymi również ponad osiemdziesięciu pasażerów Dashami? Owszem, będą oferowane przesiadki na resztę siatki przewoźnika, ale czy będą w stanie zapełnić pierwsze rejsy zaplanowane trzy tygodnie po ogłoszeniu ich startu?

Kompletnym absurdem jest natomiast w mojej opinii polityka połączeń w Radomiu. Owszem, zaciekawili mnie na początku startując z CSA i Air Baltic. Pomyślałem sobie - może coś w tym jest, znajdzie się kilkadziesiąt osób, które co dwa-trzy dni będą feedować siatkę hubów w Pradze i Rydze. W końcu z dużo większym przytupem Łódź utrzymuje jedną maszynę Adrii na podobnych zasadach latającą do Monachium, Amsterdamu i Paryża. Również niewiele wcześniej do Lublina zaczęła latać Lufthansa - niby dwa-trzy rejsy w tygodniu, ale dla turystów i szczątkowego długodystansowego biznesu starczy. Jednak nie, pomysł upadł w niesamowicie krótkim czasie, zachęcając włodarzy portu do jeszcze ciekawszych posunięć. Z pomocą przybyło bowiem znów chętne dorobić na kampaniach reklamowych Sprint Air. Tylko co przyświecało tworzeniu siatki, to już totalnie nie wiem. Gdańsk - ok, zróbmy prezent naszym mieszkańcom chcącym wypocząć pośród pól parawanów. Ale jeden rejs w tygodniu? Praga - pewnie na siłę próbujemy udowodnić CSA że pochopnie zrezygnowała ze swoich połączeń. Berlin - hm... bo Olsztyn też otworzył? ;) No i na sam koniec Wrocław.... Mieszkam w tym mieście, chyba znam jego realia i za cholerę nie wiem po co ktoś miałby latać do Radomia, lub z tego miasta do nas. Na dodatek - we wtorki i czwartki, w środku dnia. Panowie, powiem tak. Z Wrocławia były już rejsy do Gdańska (zeszłego lata nawet cztery tygodniowo), do Lublina, do Lwowa i Berlina. OLT Express początkowo latał też do Szczecina/Poznania, Łodzi i Krakowa. Wszystko to zostało zamknięte w bardzo szybkim czasie. Dlatego wprost z niedowierzaniem czytałem newsy że postanowiliście uruchomić trzecią rotację tygodniowo - w soboty - oraz dodatkowo otworzyć połączenia do Lwowa. Wykracza to poza moją logikę. I chyba nie tylko moją, ponieważ lotnisko stało się pupilkiem szyderczego serwisu ASZdziennik, które informowało już że z Radomia odlatują samoloty nie tylko bez pasażerów, ale też bez pilotów, Radom postanowił wybudować kilka dużych miast na kontynencie aby było dokąd latać, z lotniska miały zostać otwarte połączenia międzyplanetarne, lub ostatecznie port lotniczy miał być przebudowany na port morski obsługujący tygodniowo dziesięć saudyjskich tankowców ;)

Oczywiście absurdalność połączeń nie oznacza że nie można z nich skorzystać. Do dziś pluję sobie w twarz, że z propozycji OLT Express zdążyłem załapać się tylko na Kraków, na pokładzie Eurolotu nie przeleciałem się do Lwowa a rejs z Lublina przegapiłem, bo najzwyczajniej zapomniałem że go kupiłem ;) W najbliższy weekend lecę do Szyman. Gdy opowiadałem o tym w pracy, opcja wydawała się być interesująca. Jednak krótki czas podróży i atrakcyjne godziny to jedno, a pytanie co dalej na miejscu to drugie. Na Mazury właściwe daleko. Korzystam jednak z backupu - ja dolatuję, na miejscu zgarnie mnie Dorota i jej samochodem jedziemy gdzieś w okolice pod namioty. Bez wsparcia od strony lokalsów byłoby więc ciężko. Co do Radomia, też mam w planach :D Akurat w jeden weekend planujemy wypad na posthippisowski festiwal w Bieszczadach. Dorota będzie jechać samochodem z Warszawy, tak się złożyło że przez Radom właśnie. Czyli znów, po pracy na lotnisko, krótki odcinek lotniczy i dalej już samochodem. Wiem, sztuka dla sztuki, lub dla jaj. Tylko być może jest to jedyna okazja w życiu aby zapisać lotnisko w Radomiu do listy zaliczonych. Bo szczerze, jak jeszcze widzę weekendowe Mazury za 200 złotych w ilości kilkunastu pasażerów każdego weekendu, tak Radomia ni cholery.

Jedno w tym absurdzie naszych nowych i małych lotnisk jest dobre. Nikt nie wpadł na szalony pomysł czegoś na wzór lotniska Ciudad-Real w Hiszpanii. Od samego początku było wiadomo, że w kontekście atrakcji turystycznych kraju jest pośrodku niczego. Miało być alternatywą dla Madrytu, które to lotnisko posiada cztery pasy startowe, jest bardzo blisko miasta, nikt tam nie narzeka na hałas samolotów i generalnie działa sobie bardzo dobrze. W oparach absurdu zaplanowano terminal do obsługi dziesięciu milionów pasażerów rocznie, oraz nawet wybudowano trzystu-metrowy rękaw kierujący bezpośrednio w stronę linii na trasie Sevilla - Madryt. Miała tam być wybudowana stacja kolei dużych prędkości, jednak nic takiego nie powstało. Lotnisko wybudowano kosztem 1,1 miliarda euro, które przez niecałe dwa lata obsłużyło około 87 tysięcy pasażerów. W zeszłym roku Chińska firma Tzaneen International kupiła je za 11 tysięcy euro. Miało to miejsce najpewniej ze względu na dobrą infrastrukturę i niemal czterokilometrowy pas startowy.

Hiszpańskie plany brzmiały gigantycznie, nawet w kontekście ich ogromnego ruchu lotniczego wewnątrz kraju, jak też połączeniom z resztą kontynentu. Niejedno lotnisko na półwyspie iberyjskim obsługuje więcej pasażerów niż wszystkie w naszym kraju razem wzięte. Jednak nie jest to wytłumaczenie dla dość pochopnego wydawania milionów złotych z naszych lokalnych budżetów. Poza tym, fala manii wielkości zaczyna wypływać z regionów również do władz krajowych. Mam tutaj na myśli pomysł Centralnego Portu Lotniczego. Może i projekt fajny, tylko słabo go koreluję z inwestycjami i rozruszaniem Modlina, sporymi zmianami na lotnisku Chopina i dużym kapitałem wkładanym w utrzymanie przy życiu lotniska w Łodzi. Nie przekonują mnie też ambitne plany wybudowania szybkiej kolei do Warszawy i Łodzi czy hasła łączenia wschodu z zachodem. Na tym haśle bazuje już Stambuł, walczące ze sobą MEB3 (Emirates, Etihad i Qatar) czy Finnair. Już totalnie rozbawiły mnie natomiast gigantofobiczne zapowiedzi obsługiwania kilkudziesięciu milionów pasażerów rocznie. Cóż, Polska takiego ruchu nie wygeneruje, potrzebni będą pasażerowie przesiadkowi. A samym hasłem wschód vs. zachód ich nie ściągniemy. Potrzebny by był silny, globalny przewoźnik bazowy, który swoją wielkością ściągnąłby inne linie będące w umowach code-share. Coś jak Lufthansa w Monachium/Frankfurcie, Air France w Paryżu czy British Airways w Londynie. PLL LOT ze swoimi sześcioma Dreamlinerami oraz flotą opartą na niewielkich Embrionach i Daszach raczej kontynentu nie podbije. Zwłaszcza że w sieci pojawiają się kolejne newsy, że pomimo zastrzyku z budżetu państwa działalność linii nadal nie spina się finansowo.

Tematem tym z pewnością uderzyłem w część lokalnych sentymentów - zwłaszcza jeśli wywodzicie się, lub jesteście jakoś związani z wymienionymi regionami. Nie obrażajcie się proszę jeśli trochę zbyt szorstko i szyderczo potraktowałem wymienione przykłady. Wbrew pozorom mam nadzieję że za kilka, kilkanaście lat będę mógł śmiało powiedzieć - myliłem się, lotniska jednak się wybroniły i może nawet jeśli inwestycja się nie zwróciła, to w sposób bieżący są w stanie same się sfinansować. Pozwólmy jednak żeby tą sytuację zweryfikował czas.

środa, 15 czerwca 2016

Ryanair przenosi loty krajowe na lotnisko Chopina

Jakiś czas temu w sieci pojawiły się zachwyty nad planem przeniesienia lotów krajowych Ryanair z lotniska Modlin do głównego portu lotniczego w Warszawie. Może przypomnę - zmiana nastąpi pod koniec sezonu letniego, od zimowego natomiast dodatkowo zwiększeniu ulegnie liczba lotów - do trzech dziennie.

Gdy kilka sezonów temu ogłaszano uruchomienie rejsów pomiędzy Modlinem a Gdańskiem i Wrocławiem, moja opinia była wprost przeciwna do hurra-optymizmu panującego w sieci. Historia bardziej sensownych połączeń krajowych - czyli na dłuższych odległościach, w bogatszych krajach o większej tradycji ruchu lotniczego, na główne lotniska itp. - była dość jednoznaczna. Girona/Alicante/Santander/Walencia - Madryt, Dublin - Cork, Bergamo - Ciampino, Beauvais - Marsylia, Schönefeld - Hahn/Weeze/Brema - wszystkie te kierunki posiadały po kilka rotacji dziennie i dziś ich już nie ma. Dlatego odniosłem wrażenie, że lotnicze krajówki po Polsce w takim układzie to przede wszystkim zabieg PR.

Po tych kilku sezonach obecności tras z Modlina stwierdzam, że trochę miałem rację i trochę się myliłem ;) Nie zaprzeczam, że samoloty z Wrocławia latają raczej pełne. Faktem jednak jest, że moja obserwacja dotyczy w przeważającej mierze lotów weekendowych. Druga sprawa to fakt, na ile te rejsy są pełne z powodu zapotrzebowania, na ile z powodu ceny? Przy lotach za 9 złotych zabiera się bowiem wszystkie dzieciaki, ciotki, babcie, wujków i psy na wycieczkę do Warszawy, żeby mieli swój pierwszy i być może jedyny lot w życiu. Przykładowo, wielokrotnie w poniedziałkowe poranki, gdy po wylądowaniu we Wrocławiu jechałem autobusem do pracy, słyszałem rozmowy że trzeba będzie szybko się przejść na Rynek, wzdłuż Odry, pokazać dzieciakom krasnale, zjeść coś w Maku i gonić na przystanek aby złapać lot powrotni. Trzecia sprawa to fakt, że niemała siatka połączeń i tanie doloty na Modlin zwiększają możliwości podróży po kontynencie. Sam tak robiłem Gdańsk, Rygge, Rzym i Ateny :-) Czyli mamy pełne samoloty, lecz przy zwiększeniu ceny do 100-150 złotych w jedną stronę obłożenie prawdopodobnie poleciałoby na łeb na szyję. Owszem, tzw. gajerków którym cena gra drugoplanową rolę trochę lata. W końcu pasują im godziny (zwłaszcza poranny wylot z Wrocławia/Gdańska) lub po prostu mają coś do załatwienia w północnej części Stolicy, przez co z Modlina jest im bliżej. Niemniej ruch ten jest tylko niewielką częścią całości obłożenia.

Kilka miesięcy temu zastanawiałem się w którą stronę pójdą rejsy krajowe Ryanair. Czy lotniskom regionalnym oraz linii w ramach promowania baz we Wrocławiu i Gdańsku będzie zależało na dokładaniu do nieopłacalnych połączeń tylko po to, aby móc reklamować śmiesznie tanie bilety, przekonywać do siebie nowych klientów w nadziei ich powrotu na pokład przy jakimś droższym kierunku. A może jednak będą celowali mimo wszystko w pasażerów podróżujących często, którym zależy na bliskości centrum Warszawy, dobrych godzinach, obsłudze itp.? Tylko na nich da się bowiem zarobić coś więcej, chociaż przy ruchu krajowym zapewne o zysku też nie ma mowy. Niemniej Ryanair przy swojej ogromnej flocie i siatce jest w stanie sobie na to pozwolić :-) 

W chwili obecnej linia wybrała moją drugą opcję z plusem w postaci trzeciej rotacji. Z plusem trochę przez łzy, ponieważ jego wartość jest w mojej opinii zerowa. Rejs w środku dnia dla biznesu jest bowiem albo za wcześnie aby skorelować go z poranną rotacją, albo za późno w stosunku do jej popołudniowego odpowiednika. Dużo lepsza byłaby rotacja na zamknięcie dnia. Opcja dla biznesu - jeśli planowany jest bardzo długi dzień spotkań, opcja dla pasażerów podróżujących turystycznie/weekendowo/do rodziny - aby spokojnie po pracy przyjechać do domu, zjeść obiad i pojechać na lotnisko. Czyli okolica wylotu z Wrocławia o 21:30 i powrotu około północy. Niestety doszłoby tutaj dublowanie godzin z LOTem, co oczywiście Ryanair by nie przeszkadzało ;) Dobrym pomysłem byłaby natomiast rotacja odwrócona z lądowaniem w granicach północy w Warszawie (w tym momencie ostatni rejs do stolicy startuje około godziny 21-22), ale to by oznaczało bazowanie maszyn na lotnisku Chopina, więc kompletnie odpada ;)

Czy projekt Chopin się powiedzie? Tego nie wiem. Ryanair to linia która niejednokrotnie wypowiadała się o wspaniałości jakiegoś pomysłu, po czym kompletnie go zarzucała. Póki co, chcą latać, a jak im się przestanie chcieć, to po prostu skasują kierunek ;) Z mojej strony ogłoszenie rejsów na główne lotnisko w Warszawie jest bardzo dobrą wiadomością. Paradoksalnie bowiem będę mógł się wypiąć na Ryanair przesiadając się do LOTu. Część z Was pewnie bowiem pamięta czasy OLT Express, gdy po wzmożonej konkurencji na trasach do stolicy nagle się okazało że nasz narodowy też może latać za sto złotych. A w tym przypadku mówimy już o szerokim wyborze sześciu, czy siedmiu rotacji dziennie a nie raptem dwóch. Czyli po pracy domek, obiad i lotnisko a po weekendzie dłuższa kima, krótszy dojazd na bliższe lotnisko i w biurze o nieco bardziej ludzkiej porze.

Wątek ten tak mocno omawiam i obserwuję, ponieważ ostatnio rejsy na trasie pomiędzy Wrocławiem i Warszawą to jakieś 50% moich wszystkich lotów. Dzięki większym możliwościom transportowym - różnym blablom, Polskibus, Pendolino i w dużej mierze też Ryanair - okazuje się, że bez większych problemów można prowadzić związek na odległość. Przy czym ani nie mam co narzekać na zwiększone obciążenia finansowe, ani na zmęczenie wynikające z trudów podróży. Ot, bus po pracy, przejrzenie w sieci newsów, odpalenie jakieś gry i chwilę później wysiadam z metra. I tak w jedną albo drugą stronę w niemal każdy weekend. Co więcej, dochodziło nawet do takich sytuacji, kiedy po pracy na rowerze jechałem na lotnisko, leciałem na kolację i tym samym rowerem następnego dnia z rana jechałem bezpośrednio do pracy. Taki urok młodzieńczej duszy i odrobiny szaleństwa w głowie ;)

Gdy tak sobie kiedyś omawialiśmy te możliwości transportowe, w pewnym momencie pojawiały się oczywiście porównania do innych krajów, gdzie ruch na trasach wewnętrznych jest dużo bardziej rozbudowany. Przykładem może być Francja z siatką Hop!, otaczana trasami kilku linii Hiszpania czy Włochy. Owszem, kraje bogatsze, odległości większe. Jednak od razu przypomniałem sobie pewną regułę zauważoną półtora roku temu na lotnisku w Bari. W ciągu dnia ściągano tam turystów z Niemiec, Anglii, wysyłano lokalsów do Paryża, Hiszpanii itp., natomiast niemal wszystkie ostatnie rotacje były wykonywane na lotach wewnętrznych. Część z nich odbywała się na trasach regularnych - Mediolan, Sycylia czy Rzym. Jednak rotacje części samolotów podzielone zostały na dwa, trzy loty w tygodniu na mniejszych, nieodległych od siebie kierunkach typu Genua, Florencja/Pisa, Triest/Wenecja/Werona, czy Brescia wspierana przez Bergamo.

Zacząłem więc sobie myśleć - czy coś takiego przyjęłoby się w Polsce? Jest bowiem kilka kierunków dalekich, które można by było połączyć i uzupełniać. Dwie rotacje tygodniowo z Gdańska do Rzeszowa, Krakowa i Wrocławia załatwiają samolotowi pracę na cały tydzień. Owszem, tylko dwie, jednak jeśli pojawi się wymóg podróży w dokładnie ten dzień, Rzeszowiakom pewnie szybciej będzie po pracy dolecieć i dojechać z Krakowa niż przez pół dnia pałować się wzdłuż kraju. Tak działała metoda lotów z Bari jednego dnia do Wenecji, innego do nieodległego Triestu. Do tego cena rzędu 100 złotych pewnie też nie jest jakimś mega wyzwaniem, zwłaszcza przy młodszym społeczeństwie, które zaczyna już całkiem nieźle zarabiać. Dodatkowym plusem dla linii jest to, że krótkie rotacje mogą się zaczynać naprawdę późno - nawet o 21.30. Kto by miał potrzebę latać na takich trasach? Cóż, studenci, osoby dojeżdżające do rodziny swojej, lub swojej połówki, czy freaki chętne poimprezować gdzieś przez weekend (wylot w piątek, powrót busem/pociągiem w niedzielę). Teraz przelecą się po kosztach a za dwa miesiące być może polecą na wakacje zostawiając linii sporo kasy ;)

Czy coś takiego wypaliłoby w naszym kraju? Cóż, Eurolot kiedyś próbował, nawet sensownie wychodziła im siatka z Krakowa i Gdańska. Niestety trafili na piekielnie ciężki dla siebie okres - notoryczne psucie się ATR-ów i brak dostawy dzisiejszych Dashów, oraz przede wszystkim totalna konkurencja OLT. Ryanair póki co zachwala pomysł rejsów na lotnisko Chopina, więc może i inne krajówki zaczną wchodzić w rachubę. Problemem jest tylko straszne foszenie się przewoźnika. Kilka sezonów po otwarciu bazy we Wrocławiu uruchomił on w ścisłym sezonie wakacyjnym połączenie do Gdańska. Myślałem że temat ten się rozkręci, gdyż w sierpniu zeszłego roku częstotliwość została zwiększona do czterech rotacji tygodniowo. Niestety pomimo powolnego rozwoju zarówno w Gdańsku jak i Wrocławiu w tym roku zabrakło miejsca w siatce na to połączenie...