sobota, 20 marca 2010

Iberyjskie mambo - dżambo razy dwa

Genezą tych wyjazdów i ich zawiłej historii jest szczególna promocja jaką w bodaj sierpniu 2009 roku zaoferował nam Ryanair. Jak bowiem śledzący ceny biletów tej linii lotniczej tambylcy zapewne się orientują, bardzo ciężko w tamtych czasach było o tanie połączenia na trasach z Polski w ciepłe strony, zwłaszcza na niedawno otwartych kierunkach. Aż tu nagle trach, wystarczył jeden wpis na forum www.lotnictwo.net.pl, sprawdzenie systemu rezerwacyjnego i od razu na twarzy pojawiło się ogromne zdziwienie. Jak się bowiem okazało, od października do marca dostępnych było mnóstwo biletów na trasie Wrocław – Alicante w cenie €5. Co więcej, na niektórych terminach rzucono nawet sześć miejsc w tej cenie! Od razu przypomnieli mi się nasi dobrzy znajomi, którzy chcieli zacząć przygodę z tambylstwem od jakiegoś ciekawego miejsca. Niestety trzy godziny później okazało się, że upatrzona przez nas druga połowa marca nie jest już obowiązująca, więc z powodu moich magisterskich formalności pozostał nam wyłącznie początek lutego. Szybko przeszedłem proces bookowania, ostatnia strona i... błąd o treści „session expired”. Wrrrr..... wchodzę zatem na stronę Ryanair od nowa i... „session expired” na każdej przeglądarce. Na szczęście w domu mamy dwa łącza internetowe o różnych IP, zatem po szybkiej zmianie „kabelka” loguję się, aby z nerwem na twarzy przeczytać że bilety na ten termin zostały wyprzedane :( Ręce i nogi opadają... teraz muszę jeszcze zadzwonić do znajomych i przeprosić za zawracanie gitary, bo i tak z tego nic nie wyszło. Po chwili odezwał się ojciec z przyzwoleniem na dowolny termin po Sylwestrze, w związku z czym wybrałem końcówkę stycznia. A wieczorem... okazało się że rzekome „session expired” to był wyłącznie błąd Ryanair i ostatecznie zarówno lutowe, jak i styczniowe loty zostały zabookowane. Hm... z kolejnych następujących po sobie dziesięciu dni, sześć będę w Hiszpanii. Całkiem fajna opcja na pięć minut przed ostatnią na uczelni sesją i obroną pracy magisterskiej, nie? :D

25-28 styczeń 2010 – Alicante, Madryt, Porto, Majorka
(a przynajmniej takie były plany)
Do pierwszego wyjazdu udało mi się dokupić niemal mistrzowskie mambo - dżambo po Półwyspie Iberyjskim. Celem obadania terenu po niemal dniu mieliśmy spędzić w Porto, na Majorce i w Alicante. Do ostatniej chwili w układance brakowało mi jednego ogniwa, czyli połączenia Madryt – Alicante. Niestety z racji kończącego się czasu promocji, jak też nieuchronnie wchodzącej u Ryanair zmiany w opłatach za „płatność kartą” pod koniec grudnia skapitulowałem i kupiłem krajowy lot za niemal „ździerską” wtedy sumę €5 od osoby. Reszta oczywiście za kwotę €1 :D

Poniedziałek, 25 stycznia
Lot zupełnie bez historii. Na szczęście nie dłużył się tak, jak odbywany na tej samej trasie w listopadzie. Jednak tuż po wyjściu z maszyny spotkała mnie bodaj najzabawniejsza sytuacja z tego wyjazdu. Jak bowiem czynię zawsze tuż przed opuszczeniem samolotu, tak też teraz spytałem się stojących przy wyjściu członków Cabin Crew o liczbę lecących z nami pasażerów. Kilka sekund później usłyszałem pytanie od zupełnie przypadkowej osoby, czy ja aby przypadkiem nie udzielam się na forum www.lotnictwo.net.pl? Hm... nie wiedząc czy nie jestem w ukrytej kamerze nieśmiało odpowiedziałem że tak, a po chwili okazało się, że poprzez moją wcześniejszą procedurę rozpoznał mnie inny forumowicz, Lukket, który akurat miał w planach wykonanie podobnego do naszego kółeczka. Rozpoczęcie noclegu na lotnisku opóźniło się zatem o kilkadziesiąt minut z powodu kilku skrótów opowieści z naszych dotychczasowych wypadów.

Wtorek, 26 stycznia
Na spanie wybraliśmy, podobnie jak w listopadzie, łącznik między dwoma terminalami lotniska w Alicante. I znów nie mogę powiedzieć że był to nocleg komfortowy. Strasznie przeszkadzało mi jasne światło i dziwnie wyprofilowane rzędy siedzeń. Na szczęście start mieliśmy już o godzinie 0630, zatem i tak długo nie pospaliśmy :-) Przed gate znaleźliśmy się około godziny 0600 uświadamiając sobie po raz kolejny, że poranne loty z Alicante odprawiane są dużo przed czasem startu maszyny. W trakcie wpuszczania problemem okazała się „za małego formatu karta pokładowa” Lukketa. Jakiego typu to był problem i jak z nim należy sobie radzić opisałem kilkanaście dni temu we wpisie „System rozpracowany”.
Lot podobnie jak poprzedni, zupełnie bez historii, w całości przegadany. Wylądowaliśmy jako jedni z pierwszych tego dnia i już w terminalu mogliśmy podziwiać wschód słońca z lekko ośnieżonymi wzgórzami tuż za lotniskiem Barajas. Szybka kawa, sok pomarańczowy, pożegnanie się z jadącym zwiedzać Madryt Lukketem i boarding na kolejny lot. System przesiadek na okolice Półwyspu Iberyjskiego jakie oferuje Ryanair w Madrycie jest dosłownie fenomenalny!
W samolocie miałem okazję pierwszy raz zetknąć się z językiem Portugalskim. Pamiętam, za czasów pracowniczej emigracji podczas niejednej z imprez często przysłuchiwałem się rozmowom pomiędzy koleżanką a pochodzącym z Brazylii Tiago, które prowadzone były w jego ojczystym języku. Ale w trakcie przedstawiania procedury bezpieczeństwa, jak też przy podsłuchiwaniu rozmów pomiędzy Cabin Crew słyszałem coś zupełnie innego. Nigdy nie spodziewałbym się, że ten język będzie mnie tak bardzo kuł w uszy! Słyszałem tam jakieś dziwaczne połączenie Francuskiego, Węgierskiego, Rumuńskiego, Hiszpańskiego chyba z jakimiś Nordyckimi naleciałościami – do dziś nie mogę uwierzyć jak można na co dzień mówić takim dziwacznym językiem? ;)
Co do samego lotu, to standardowo dłuższe kołowanie na pasy skierowane ku północy, szybki start i możliwość podziwiania widoków nad lekko ośnieżoną Hiszpanią. Tuż przed lądowaniem pilot zafundował nam kółeczko nad malowniczym Porto, dzięki któremu zdążyliśmy się do niego nastawić pozytywnie już przed samym przyjazdem. Teraz tylko dostać się do metra i do hotelu.
Niestety mój instynkt przewodnika jak zawsze zapewnił nam dodatkowe atrakcje. Zupełnie pomerdały mi się adresy hoteli co zaowocowało totalnym zgubieniem, a następnie niemal trzykilometrowym spacerem od stadionu klubu FC Porto do ścisłego centrum miasta. Po rozłożeniu tobołków w hotelu szybko udaliśmy się na lokalny targ i do marketu celem dokonania niezbędnych zakupów, a po powrocie wzięliśmy prysznic i... zasnęliśmy. I to w sumie był błąd, gdyż po prawie dwóch godzinach snu okazało się, że jest już dość późno i zwiedzanie odbędziemy w co najwyżej barwach chylącego się ku ziemi słońca. W ten sposób odbyliśmy spacer w okolicach dosłownie przecinającej miasto rzeki Douro i kolejno mostem Ponte Dom Luís I do znajdującego się po drugiej stronie klasztoru Monasterio Da Serra do Pilar. Po zmroku pogubiliśmy się pośród kamienic wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, ale niestety z powodu zmroku nie dane było nam poczuć ich całego uroku. Postanowiliśmy więc zrobić wstępne zakupy w markecie i udać się nad brzeg oceanu. Wyjazd ten odbyłem z moim ojcem, dla którego było to pierwsze tak dalekie wypuszczenie się na zachód i południe zarazem, dlatego nawet sam fakt moczenia nóg pomimo wyświetlanej na cyferblacie zegara godziny 2100 i temperaturze nie przekraczającej 10℃ było sporą atrakcją. Niestety dla organizmów już nie, ale o tym nieco dalej. Do hotelu wróciliśmy przed północą. Chociaż od godziny 1400 na maksimum włączone było ogrzewanie, to pokój nadal emanował nieprzyjemnym zimnem. Na szczęście jak to zazwyczaj bywa na Półwyspie Iberyjskim, na łóżkach leżało kilka zestawów koców, przez co choć na chwilę mogliśmy się ogrzać.

Centrum





Miasto nad rzeką



Miasto nocą

Hotel



Środa, 27 stycznia
Ale nie na długo. Pobudkę zafundowaliśmy sobie bowiem tuż przed godziną czwartą. Dokończenie pakowania się i szybka ewakuacja na przystanek. Jeśli złapiemy pierwszy dzienny autobus, to uda nam się komunikacją miejską dojechać na lotnisko tak, aby złapać nasz powrotni lot do Madrytu. Udało się, ale co z tego? Pod bramką przepuszczającą do samolotu okazało się, że nasz rejs z powodu awarii maszyny uległ opóźnieniu. Oczywiście inne rotacje tego dnia odbywały się bez żadnych problemów, najwyraźniej zastępczy samolot z Londynu, Dublina czy innej większej bazy nie doleciał na rano, chociaż snuję domysły, że ta usterka była wykryta zapewne już w nocy. No cóż, Ryanair, ale na szczęście nie było tak źle. Wprawdzie prawie godzinę czekałem w kolejce na informację, ale tam dowiedziałem się, że planowany odlot jest o godzinie 1500, nie muszę nic robić, gdyż moja rezerwacja i karta pokładowa są ważne, a w późniejszym czasie zostaną nam dostarczone vouchery na przekąski. Chociaż pojawiła się tym samym okazja na jeszcze kilka godzin w Porto, postanowiliśmy ten czas spędzić na lotnisku i zniwelować deficyt w śnie. Niestety, chociaż terminal w Porto jest stosunkowo nowy, to panuje w nim mocno odczuwalny chłód. Nie mogę więc powiedzieć że były to najmilej spędzone momenty w karierze tambylczej. Nieco sprawa poprawiła się gdy przeszliśmy na airside gdzie mogliśmy położyć się na wyprofilowanych fotelo-leżankach, a w tle przygrywało występujące na żywo (!!!) jazzowe duo. Niestety po raz kolejny okazało się, że Portugalska organizacja do najlepszych nie należy i sporo osób z obsługi musiałem przepytać aby dowiedzieć się jak wygląda sprawa z naszymi voucherami. Spod bramki, gdzie początkowo miałem je dostać musiałem wyjść tylnym przejściem przy security na halę odlotów gdzie otrzymaliśmy przefaksowaną kartkę z podpisem, dzisiejszą datą i "kosmiczną kwotą" €5. W sumie to jest snack voucher, a za tą sumę udało się nabyć espresso, dwie bułki z szynką i serem i jedną kanapkę z dużą ilością różności w środku. Aż tak źle nie było, przynajmniej rejsu nam nie skasowano, chociaż w tym przypadku nie postawiłoby nas to przed dużo gorszą sytuacją.
Niemniej uknuty wcześniej plan kilkugodzinnej wizyty na Majorce spalił na panewce. Na przesiadkę mieliśmy bowiem około godziny. Ale nic to, tambylcy mobilnymi zwierzakami są, postanowiliśmy więc popołudnie spędzić w Madrycie. Wychodząc z lotniska spotkaliśmy parę turystów oferujących nam całodniowy bilet na metro, z którego już nie będą korzystać. A zatem €4 do przodu :-) Z racji ograniczenia w czasie i jak się okazało, bardzo intensywnego zmęczenia, zwiedzanie ograniczyliśmy do Plaza de España, następnie Pałac Królewski, Plaza Mayor w stronę Muzeum Prado, po czym Gran Via, obskurną Calle de la Montera w stronę Puerta del Sol i do metra. W międzyczasie nie mogliśmy oczywiście pominąć doskonałego jogurtu PinaCoco (Ananasowo - kokosowy) DanUp, oraz Paella Mixta z białym winkiem w lokalnej, obskurnej, ale pełnej uroku knajpie Alhambra. To tam poznałem to zacne danie i wrócę tam chyba za każdym razem, jak tylko będę miał okazję się znaleźć w Madrycie :-)



Na lotnisku znaleźliśmy się około godziny 2200. Oczywiście nasze bilety na metro przekazaliśmy innej parze młodych podróżników, następnie wypiliśmy wszystkie płyny i przeszliśmy przez security. Po pamiętnej ciężkiej nocy jaką spędziłem na Barajas w listopadzie postanowiłem zainwestować kilkanaście minut w znalezienie nowej miejscówki do spania. Po drodze spotkaliśmy Lukketa wymieniając się na szybko naszymi wersjami wydarzeń z ostatnich dwóch dni. Swoje obozowisko rozbiliśmy w najnowszej części starego terminala, tam skąd odlatują samoloty Air France, Lufthansy, SpanAir i innych tzw. liniowych przewoźników. I był to strzał w przysłowiową dziesiątkę, gdyż przez całą noc mieliśmy wstępną ciszę, spokój i przyciemnione światło. Jedynie tuż po przybyciu musieliśmy wylegitymować się kartami pokładowymi lotniskowym policjantom, oraz przed godziną czwartą rano obudził nas raban podczas boardingu bodaj Air France. Poza tym terminal do godziny 0500 był raczej opustoszały.

Czwartek, 28 stycznia
Pobudka to było bardzo ciężkie doświadczenie. Pierwsze kilkadziesiąt metrów drogi wykonanych zostało poprzez szereg paralitycznych ruchów dopóki organizm się nie rozruszał. Następnie pożegnanie się z Lukketem (do Alicante leciał późniejszym lotem Ryanair), szybka kawa i odprawa. Lot oczywiście bez historii, jak to na odcinkach krajowych. Jedynie zanotowałem fakt, że znów lądowaliśmy od strony lądu w przeciwieństwie do prowadzonych zazwyczaj operacji od morza.
W centrum bardzo szybko zaopatrzyliśmy się w niezbędne płyny i pożywienie odkrywając przy okazji cudotwórcze właściwości napoju sojowego o smaku kakaowym. Mmmmmm..... zesjestowało nas to na chwilę na ławce przy marinie, ale już kilkanaście minut później mieliśmy siły na dalsze kręcenie się po ulicach. Nad celem długo się nie zastanawialiśmy – plaża. Szans dużych na wygrzanie się nie mieliśmy, gdyż w południe było około 15℃, ale hej, w tej chwili w Polsce jest jakieś 25 stopni mniej!! Korzystając więc z kilku ciepłych promieni poobserwowaliśmy okolice i postanowiliśmy zobaczyć jeden z najbardziej charakterystycznych punktów Alicante – zamek Świętej Barbary. Najistotniejszym czynnikiem wpływającym na tą decyzję był fakt windy zawożącej na samą górę, gdyż przy naszym zmęczeniu nie byłoby najmniejszej szansy aby jeszcze się wspinać te dobre kilkaset metrów nad poziom morza. Na górze mamy do czynienia ze świetnym widokiem na panoramę okolicy: na północ aż po cypelek z mieszkalną dzielnicą Alicante, na południe aż po miejscowość Elche. Od zachodu ograniczają nas natomiast wzgórza i góry. Pomyślałem sobie wtedy – zaskakująco ciekawa okolica! Na sam koniec pobytu zafundowaliśmy sobie jeszcze kilka kółeczek po okolicznych wąskich uliczkach ścisłego centrum. Straszny tam bałagan w sensie braku całościowego zamysłu zabudowy i struktury miejskiej. Ulice są wąskie i ograniczone wysokimi budynkami. Pośrodku potrafią stać szeregi stołów z okolicznych knajp, a jeśli się jeszcze uda, to w tle na końcu traktu widać błękit morza, albo zbocze zamkowego wzgórza. Ale nie ukrywam – bardzo mi się ten specyficzny bałagan spodobał :D


I na tym można by zakończyć relację, gdyby jeszcze nie przygody podczas boardingu na lotnisku. Okazało się bowiem, że jak nigdzie na poprzednich pięciu lotniskach nie było żadnych problemów, tak nagle tutaj nasz bagaż podręczny jest za duży. Poszło o to, że do umieszczenia go w koszyku należy użyć pewnego typu ekwilibrystyki a nawet jeśli będzie już w środku, jest podobno za wysoki. Jak za wysoki skoro jest po prostu częściowo pusty i gdy ściśnie się odpowiednio górę to w koszyku jest zmieszczony idealnie?? Wszystko poszło o rozumienie zapisu co do bagażu, że musi „komfortowo pasować do koszyka”. Na szczęście już na kilka minut przed naszym przybyciem wywiązała się spora kłótnia z innymi zaskoczonymi tym ekstremalnym stosowaniem przepisów pasażerami i nas przepuszczono bez większych problemów. Podobno sprawa z tamtymi rozwiązała się dopiero po przybyciu policji lotniskowej a koniec końców zostali oni przepuszczeni. Niemniej szkoda że takie nerwy musiały się pojawić na sam koniec podróży, ale przecież to Ryanair ;)
Lot powrotni był w pewnym sensie dla mnie szczególny. A to dlatego, że wreszcie z pokładu samolotu udało mi się zaobserwować zachód słońca. Było to w okolicach północnej Majorki. Niemniej niewiele potem kompletnie odpadłem – przespałem prawie całą trasę a w Polsce przypomniałem sobie, że przecież mamy środek srogiej zimy. Jeszcze cztery dni...




01-04 luty 2010 – Alicante
Planów tego wyjazdu było co najmniej kilka wersji. Początkowo mieliśmy przedłużyć go o Madryt a ja na kilkanaście godzin chciałem jeszcze polecieć do Jerez w Andaluzji. Koniec końców ani znajomi z nami nie polecieli, ani nie udało mi się znaleźć krajówek po przyzwoitej cenie (czyt. poniżej €3 za odcinek). Pierwszego szkoda, bo gdybym planował lecieć tylko z dziewczyną, wybralibyśmy zapewne jakiś cieplejszy termin marcowy. Drugiego, że zostaliśmy na miejscu dokąd i tak mamy bezpośrednie połączenie z Wrocławia. Ale co tam, Alicante zainspirowało mnie kilka dni wcześniej i chętnie do niego wróciłem na dłużej.

Poniedziałek, 01 lutego
Znów wieczorny terminal, znów nocny lot bez historii. Tym razem wybraliśmy jednak miejsca w drugim rzędzie przez co mieliśmy więcej miejsca na nogi i mogłem w międzyczasie popracować na komputerze. Niestety lądowanie nie należało do najprzyjemniejszych, ponieważ po niedawnym wyjeździe zaczęło rozkładać mnie jakieś dziwne przeziębienie siadające na zatokach. A to oznacza jedno – straszny ból i kłucie przez całą procedurę zniżania, oraz zatkane uszy do połowy następnego dnia. Oczywiście o tej porze o jakiej wylądowaliśmy nie ma co liczyć na dojazd do Alicante, dlatego też standardowo wybraliśmy noc na lotnisku. Tym razem rozłożyliśmy się na tyłach stanowisk check-in, nieopodal grupy bodaj Słowaków. W przeciwieństwie do poprzednich miejsc noclegowych w tym terminalu, było tam mniej światła, ciszej i jakby cieplej. Pomimo kaszlu udało mi się w końcu zasnąć i smacznie spać do samego rana.

Wtorek, 02 lutego
Z samego rana obraliśmy dwa bardzo wyraźne kursy. Pierwszy był nacelowany na upatrzony wcześniej market, a drugi na Pension La Milagrosa. Na miejscu popełniliśmy jeden błąd odgórnie godząc się na zaproponowany pokój. Zapomnieliśmy bowiem najpierw go sprawdzić i okazało się, że na jego jednej ścianie zadomowił się mały grzybek. Ale dobra i tak korzystamy z jednego łóżka, więc wybraliśmy to najbardziej od porostu oddalone przyciągając do siebie całą pościel i koce jakie nam zostawiono. Po oporządzeniu się na miejscu w postaci śniadania i prysznica poszliśmy od razu na plażę. A tam relaks... Przyznam się szczerze, że cały czas w pamięci miałem kilka tekstów na temat Alicante, że najbezpieczniejsze miasto to nie jest. I fakt, w trakcie wylegiwania się otworzyłem w pewnym momencie oczy i jeszcze przez zobaczyłem jak kilkanaście metrów obok mnie młody arab skrada się do pozostawionej tuż obok starszej kobiety torebki. Chyba przeczulenie po podobnej sytuacji jaka przytrafiła nam się półtora roku wcześniej w Tunezji (opis zamieściłem między innymi we wpisie "Pierwszy kontakt z czarnym lądem") spowodowało, że prawie instynktownie znalazłem się na nogach biegnąc w stronę tej starszej pary i robiąc najwięcej hałasu jak to tylko możliwe. Momentalnie zerwało się na nogi sporo młodych ludzi a grający wcześniej plażowi siatkarze zaczęli gonić młodziana pomiędzy samochodami i dalej w wąskich uliczkach. Gdy wrócili, uciąłem sobie krótką rozmowę z jednym z nich który wspomniał, że ten sam chłoptaś dzień wcześniej próbował ukraść torebkę jego dziewczynie. Wniosek – kradzieże tam to plaga! Rozwiązanie – przez kolejne trzy dni chodziliśmy z oczami dookoła głowy bacznie obserwując każdego afrykańskiego emigranta. Wiem, myślenie schematyczne, ale z drugiej strony czy nie ma w nim sporo prawdy? Każdy kto odwiedził kraje Europy południowej chyba przyzna mi choć po części rację. Dobrze, że kradzież się nie powiodła, chociaż tym razem...
Późniejsze popołudnie znów spędziliśmy na zamku Świętej Barbary wpatrując się w malownicze promienie zachodzącego za wzgórzem słońca. W dół udaliśmy się na pieszo przy okazji gubiąc się na murach i lądując gdzieś w ślepym zaułku. Koniec końców trafiliśmy do hostelu, zjedliśmy mały obiad i poszliśmy spać.

Środa, 03 lutego
Chyba na całym świecie przełom stycznia i lutego jest świadkiem wyprzedaży w sklepach sięgających upustami do 70%. Nie omieszkaliśmy z tego skorzystać z czego moja garderoba wzbogaciła się o i tak niezbędny do nabycia w ciągu najbliższych miesięcy nowy garnitur. Przy okazji buty, a w pobliskiej hali spożywczej świeże przyprawy, herbaty i pierwsze w tym roku truskawki. Owszem, duże i bez aromatu, hiszpańskie, ale jednak truskawki. Na Polskie nadejdzie czas w maju. Szczerze nie był to dzień megaśnych atrakcji i napiętego grafiku zwiedzania, ale z drugiej strony w trakcie tego wyjazdu bardziej chcieliśmy poleniuchować przed zbliżającą się sesją na uczelniach niż ganiać po wszystkich miejscach w okolicy.

Czwartek, 04 lutego
Z samego rana postanowiliśmy zacząć się przygotowywać do wyjazdu. A było do czego mając w pamięci ostatnie przygody przy boardingu na lotnisku w Alicante, oraz fakt, że nasze bagaże zostały jeszcze znacząco dopchane. Tym bardziej, że przynajmniej jeden plecak musiał być prawie pusty celem przechowania wspomnianego wcześniej gajerka. Postanowiłem zabawić się z obsługą lotniska i poradzić sobie bez potrzeby nadawania bagażu, aczkolwiek takowej opcji oczywiście nie odrzucałem. W pewnym momencie zacząłem tworzyć z siebie formę przypominającą typowego pasażera Ryanair podróżującego przez tydzień wyłącznie z bagażem podręcznym, czego rekonstrukcję uwieczniliśmy na zdjęciach już we Wrocławiu. Nigdy nie zapomnę miny jakieś przypadkowej dziewczyny, która akurat przechodziła przez korytarz w hostelu i zobaczyła mnie z założonymi dwoma kurtkami, spodniami spiętymi paskiem, który utrzymywał również kosmetyczkę, dwa aparaty, mnóstwo kabli od laptopa i ładowarek, buty, kieszenie gościły bagietkę, jogurt, jakieś jedzenie a na głowie z rozpędu umieściłem pudło po butach. Biedaczka prawie się posikała ze śmiechu na mój widok, ale na hasło „Ryanair” i „Carry-on luggage only” pokiwała tylko głową ze zrozumieniem ;)
W drodze powrotnej chcieliśmy zahaczyć o widziany przez okna jadącego z lotniska autobusu park palmowy, ale koniec końców znaleźliśmy się na jakimś oddalonym od ścisłego centrum osiedla. I tutaj okazało się, że jak sama, zabytkowa poniekąd, dzielnica Barrio de Cruz jest fantastycznie odrestaurowana i nawet najmniejsza kamienica w najbardziej zapomnianej bocznej alejce wygląda schludnie, kolorowo i fantazyjnie, tak już dalsze okolice Alicante wracają do naturalnej rzeczywistości eleganckich i nowoczesnych osiedli mieszkaniowych przedzielonych starszymi budynkami zamieszkałymi przez robotników, emigrantów i warstwy biedniejsze.
Na lotnisku znaleźliśmy się nawet wcześniej niż na ustawowe dwie godziny przed odlotem. Mały wywiad przeprowadzony pośród pracowników handlingowych obsługujących pasażerów Ryanair jasno pokazał mi o co chodzi. Ano jak już wcześniej pisałem we wpisie "System rozpracowany" "komfortowość bagażu w koszyku" dla kierownictwa oznacza, że musi on zostać umieszczony na górze kosza, a następnie sam wobec własnego ciężaru opaść na sam dół. Hm... w przypadku mojego plecaka jest to trudne, ponieważ posiada on mnóstwo linek, spinek i przepasek zaczepiających się z każdej strony. Ale czemu ich nie opiąć dookoła, a plecak umieścić w koszyku do góry nogami aby dzięki węższej górze swobodnie opadł? System rozpracowany :-) Niestety dowiedziałem się również, że już od marca wszystkie procedury sprawdzania bagaży mają zostać zaostrzone. Czyli dokładnie, jedna sztuka i nic poza tym. Dokładnie podane wymiary, waga i ani grama więcej. Ciekawy jestem jak to się będzie przekładało do planowanej przez nas na przełomie kwietnia i maja ośmiodniowej eskapady na Majorkę i Ibizę... Przy bramce przeszliśmy jako pierwsi i poprzez odpowiednie przygotowanie przekroczyliśmy ją bez żadnych problemów.
Lot, no cóż, po raz kolejny bez fajerwerków, ale co można przeżyć na oświetlonym na maxa pokładzie Ryanair w trakcie nocnego rejsu? No może tylko to, że gdzieś przez chwilkę porzucało. Do tego lądowanie pokazało, że mój stan zdrowia w cieplejszym klimacie nie tyle się poprawił, co wręcz pogorszył. Ale podjadanie po małym kawałku snacków przez cały proces zniżania sprawił, że tym razem zatoki nie dawały o sobie znać aż tak mocno. Teraz tylko do domu, obiadokolacja, kąpiel i pół tygodnia kurowania się po prawie półtoratygodniowym wyjeździe ;)


Przyznam się szczerze, że kilku rzeczy w tych wyjazdach żałuję. Przede wszystkim Porto, którego tak naprawdę nie zobaczyłem. Słyszałem że Portugalia jest inna i warta zobaczenia, ale nie miałem okazji poczuć jej ducha. Żałuję braku obecności na Majorce, chociaż małe to ma znaczenie w obliczu rychłego spędzenia tam czterech nocy. Trochę żałuje też ostatnich trzech dni, że nie udało się tego przedłużyć gdzieś indziej. Ale z drugiej strony Alicante też jest ciekawe, zwłaszcza od jednej strony. Już drugi rok z rzędu zauważam bowiem, że najlepszym sposobem na podładowanie nadwyrężonych zimową szarugą baterii jest wyjazd w okolicy stycznia czy lutego na dosłownie dwie chwile gdzieś na południe. Naprawdę czas spędzony na spacerze w sweterku zamiast grubej kurtki powoduje, że widzi się nadzieję, bo jeszcze dwa miesiące i u nas też tak będzie! No dobrze, dziś za oknem znów pada marznący deszcz pomimo tego, że za tydzień nastąpi zrównanie dnia z nocą. Ale od tego momentu będzie już zdecydowanie więcej promieni słonecznych, a synoptycy już przepowiadają za kilkanaście dni odwilż. Z tą tylko różnicą, że większość z nas wyczekuje tego już od dawna. My to doświadczyliśmy na własnej skórze kilka chwil temu i tym szerszy uśmiech pojawi się na naszych twarzach, jak znów będziemy mogli zdjąć te zimowe odzienia :-)
Z drugiej jeszcze strony, pierwszy wyjazd sprawił, że zupełnie inaczej zaczynam patrzeć na loty łączone. Wcześniej bardzo frywolnie podchodziłem do ciasnych przesiadek, ale przypadek Porto pokazał jak łatwo taki system może się posypać. W tamtą stronę – spoko, można ryzykować, najwyżej nie doleci się do celu. Ale przy powrocie wolę jednak jeden dzień spędzić w Bergamo, Gironie, Charleroi czy innym miejscu dowożącym mnie bezpośrednio do domu, ale jednak na pewniaka zakończyć podróż zaplanowanym lotem. Tym bardziej, że miejscowości te również są interesujące i warte spędzenia w nich przynajmniej kilkunastu godzin.