niedziela, 25 listopada 2012

Z wizytą w Londynie

Zabawna sytuacja. W trakcie swojej tambylczej "kariery" zwiedziłem już nieco świata i byłem w takich miejscach do których nie udało się dostać nawet zaprawionym w krótkich wypadach podróżnikom. Chodzi o ciekawostki które innym wydają się mało atrakcyjne, albo po prostu inne okazje sprawiły że najzwyczajniej nie mieli na moje miejsca czasu. Jednak pomimo całej kolekcji szpilek wbitych na ściennej mapie brakowało mi tej w Londynie, a choć z każdego miasta w Polsce najwięcej nisko-kosztowych rejsów jest właśnie do stolicy Wielkiej Brytanii, to nie udało mi się jeszcze lecieć na żadnej z takich tras.To znaczy, gwoli ścisłości, w Londynie byłem kilka razy. Jednak wszystko to wizyty w epoce przedtambylczej - jako "przejazdem" albo podczas wypadu na zakupy płytowe do legendarnej dzielnicy Soho. Jednak co się odwlecze... to z impetem powróci. W tym przypadku okazało się że przy okazji w Londynie obchodziłem swoją trzydziestkę.
W kwestii organizacyjnej - bardzo chciałbym mieć takie możliwości komunikacyjne z innymi miastami jakie mamy z Londynem. Chodzi o liczbę lotów dzięki której można wybierać w dniach i godzinach podróży a nie korzystać z tego co linie narzucają. Dzięki temu można było wylecieć z samego rana a wrócić późniejszym wieczorem i za pomocą czterech dni urlopowych na miejscu spędzić niemal 6 dób. Chociaż brzmi to paradoksalnie, jest to idealny czas aby miasto zobaczyć "po łebkach". Do pełnego poznania bowiem kilkudziesięciu lat by nie starczyło. Zresztą, osiemnastowieczny pisarz Samuel Johnson zasłynął z twierdzenia "Jeśli ktoś jest znużony Londynem, musi być znużony życiem"*. Coś w tym jest, ponieważ ilość atrakcji jakie oferuje miasto jest ogromna. Chodzi mi zarówno o te największe, najbardziej rozpoznawalne i popularne, jak też małe, pełne indywidualności ciekawostki miejscowe. Londyn zachwyca bowiem swoją urokliwością i - pomimo niewyobrażalnej dla wielu z nas - wielkości miasta, pewnym prowincjonalizmem. Czy to w ścisłym centrum, czy nawet w odległej dzielnicy, sporo jest miejsc naszpikowanych indywidualizmem i niemal sielskim klimatem. Widać to po budynkach mieszkalnych. Zarówno w blokach w City które pośród ciasno rozlokowanej infrastruktury zawsze muszą mieć choćby niewielki skrawek relaksującej natury, jak też w szeregowcach z wielkimi oknami na salon oraz obowiązkowo ogródkiem na tyłach. Widać to w parku Mudchute na Isle of Dogs, gdzie niecały kilometr od Canary Wharf - miejsca do dziś trzech najwyższych budynków (biurowców) w Londynie - znajduje się gospodarstwo agroturystyczne z farmą. W końcu widać to też po budynkach użytkowych, historycznych czy nowoczesnych biurowcach. Zresztą chyba nigdzie dotąd nie spotkałem się z tak dużym skupiskiem architektury nowoczesnej o bardzo silnych cechach indywidualnych. Wbrew pozorom jednak ten wielki diabelski młyn idealnie wkomponował się w niemal bezpośrednie sąsiedztwo Big Bena, nowoczesny jajkowaty Ratusz (Greater London Authority) pasuje do umiejscowionego naprzeciw Tamizy London Tower i pobliskiego Tower Bridge a jedna z aren zmagań olimpijskich choć ze wzgórza Greenwich zasłaniała swoimi metalowymi trybunami widok na Royal Naval Collage, to jakoś nie kontrastowała z ogólnym widokiem na wschodnią część Londynu.
Zresztą miasto to wzbudza ogromny podziw swoim instynktem dostosowawczym. Londyn bowiem przez wieki jest na topie. To tam jest gigantyczny bagaż historii świata, przy czym cały czas dopisywane są kolejne jej rozdziały. Miasto tętni życiem prawie ośmiu milionów indywiduów plus kolejnych 19 milionów rokrocznie je odwiedzających. Jednak nie przeszkadza to w trzymaniu odpowiedniego poziomu życia i nowoczesności z zachowaniem szacunku do przeszłości. Ciekawym przykładem wyczytanym z przewodnika mogą być doki i wschodnia część miasta. Gdy skończyły się czasy imperium i pełnienia funkcji największego portu przeładunkowego na świecie rejony te podupadły. W naszym kraju taki stan rzeczy pewnie trwałby długo - w końcu po zniszczeniach wojennych jeszcze w latach dziewięćdziesiątych w ścisłym centrum Wrocławia niezagospodarowanych było mnóstwo terenów. Doki Londyńskie są dla mnie ważnym przykładem, ponieważ jeszcze z czasów małolata pamiętam zapis wideo odbywającego się tam koncertu J.M.Jarre-a "Destination Docklands" i późniejszy album "Revolutions" traktujący właśnie o rewolucjach przemysłowych i kulturalnych - idealny temat w kontekście Londynu. Było to też początkiem zmian w tamtych rejonach. Dziś doki posiadają bowiem mnóstwo ekskluzywnych osiedli mieszkaniowych a pobliskie Canary Wharf jest biznesowym centrum rozrosłym do takiego poziomu, że śmiało konkurującym z pobliskim City (dodam że przez wielu uznawanych za centrum finansowe Europy). I tak pośród wysokimi na ponad 50 pięter budynkami biurowymi i mieszkalnymi śmigają odrzutowce startujące z odległego o mniej niż pięć kilometrów lotniska City. Zresztą kwestia lotnicza to kolejny przykład doskonałego dostosowywania Londynu do potrzeb rzeczywistości. Osobie której lotniskiem bazowym jest regionalny port w Polsce ciężko jest bowiem wyobrazić sobie te nieprzebrane miliony osób korzystających z kilku portów Londynu. Ogromny podziw wzbudza też poznawanie organizacji ruchu - kiedy to zygzakowate podejście na Gatwick zaczyna się już na wysokości kanału i Brighton, do Luton kolejka ustawia się jeszcze przed wleceniem nad Wyspę a nad samym Londynem widać nisko podchodzące największe maszyny pasażerskie świata lecące tuż nad niewielkimi, spełniającymi bardzo restrykcyjne normy lotniska, odrzutowcami startującymi z City. Obserwując co się dziś dzieje w mieście można sobie zadać pytanie gdzie jest ten kryzys który podobno mocno uderzył finansowe dzielnice miasta? OK, budzący podziw stan osiągnięty może być utrzymany ale czy w największym kryzysie ostatnich lat możliwe są budowy, remonty i inwestycje prowadzone na tak wielką skalę? Niemal na każdym skwerze widać bowiem jakieś przebudowy a w kilku miejscach w niebo wzbijają się kolejne wieżowce jak niedawno oddany, kontrowersyjny w kształcie The Shard.
Nowoczesność, wielowiekowa historia, popularność i rozbudowana siatka połączeń lotniczych z całym światem kumulują też ogromny ruch turystyczny jakim naznaczony jest Londyn. Jak wspomniałem, miasto każdego roku odwiedza ponad 19 milionów osób. Niemal każdy musi zrobić sobie zdjęcie w rozpoznawalnej czerwonej budce telefonicznej, podziwiać nieodparty urok estetyki, ale również popularności Big Bena, spróbować cierpliwości "zamienionych w posąg" przedstawicieli służby konnej ubranych w charakterystyczne uniformy, oblegać bramę Pałacu Buckingham czy okolice Downing Street itp. Finalizuje się to jeszcze większym zatłoczeniem i tak ciasnego centrum miasta. Poza tym roztargnienie i podążanie za "twardymi punktami programów" doprowadza do pewnych absurdów kiedy to w godzinach południowych wokół miejsc popularnych gromadzą się tłumy których po prostu nie da się usunąć poza kadr robionego zdjęcia a które bez najmniejszego zainteresowania pozostawiają inne pobliskie miejsca - może o mniejszym znaczeniu historyczno-popularnym, jednak często o równie wielkim uroku.
W trakcie mojego ostatniego wyjazdu postanowiłem skorzystać wyłącznie z miejsc dostępnych za darmo. Niekoniecznie chodzi tutaj o skromną płynność finansową związaną z uruchomieniem kredytu hipotecznego. Bardziej o fakt że prawdopodobnie jeszcze kilka razy uda mi się znaleźć w Londynie. Tym razem tambyłem sam ale na któryś z następnych razów z pewnością ktoś będzie chciał do mnie dołączyć. Nie będzie więc sensu płacić wtedy za coś gdzie już byłem bądź co już widziałem. Dlatego też postanowiłem skupić się na zwiedzaniu ulic, parków, darmowych muzeów, pubów, chłonąć wielokulturową atmosferę tej metropolii. Na miejscu okazało się że nawet pięć pełnych dni spędzonych w taki sposób mimo wszystko naszpikowanych jest ogromem wrażeń. Świadczyć o tym może wielka rozpiętość zagadnień, choćby od klimatu bogactwa i klasy Kensington po kolorowy tygiel emigranckich osiedli w dalszych częściach miasta, od zgiełku Westminsteru i City po spokój w jakim można ten zgiełk obserwować z oddalonego wzgórza na Greenwich Park.
W kwestii cen, Londyn jak i cała Wielka Brytania do miejsc najtańszych nie należą. Wynika to z poziomu życia osiągniętego przez Anglików. Jednak w większości zagadnień Londyn oprócz ogromnego popytu wykazuje się również sporą podażą istotnie wpływającą na cenę końcową. Za przykład można wziąć wyżywienie. Tzw. fastfoodowa forma z użyciem lunch menu pozwala na zapchanie się przysmakami dowolnej kuchni w cenie pojedynczych funtów. Te same dania w godzinach przedwieczornych kosztują już drożej, niemniej ich różnorodność pozwala na spróbowanie się z różnymi odmianami - w naszym kraju spotykanymi w restauracjach o bardziej wyszukanym i tym samym droższym menu. Opcją oszczędną może być korzystanie z mrożonych dań gotowych. Zresztą można to potraktować jako dodatek. Przykładowo - niemal każdego ranka do tostów dodawałem sobie wypieczone na patelni plastry boczku i ser cheddar. Słodkości czy płyny zabierane ze sobą na eskapadę po centrum kupowałem natomiast w pobliskim "99p store" oferującym produkty ogólnodostępne w każdym innym sklepie, tylko że w tańszej cenie. Sam transport po mieście też podobno stał się dużo bardziej przystępny cenowo i dostępny ilościowo. Jeśli korzysta się na każdym kroku i to z szybszych środków transportu jak kolej/metro, to łatwo dojść do górnej dziennej granicy ceny biletów. Górnej, ponieważ karta miejska Oyster Card przy każdym wykorzystaniu pobiera z konta pre-paid odpowiednią sumę, ale w ciągu całego dnia odlicza maksymalnie do siedmiu funtów. Każdy kolejny przejazd jest już za darmo. Warto jednak sprawdzić połączenia autobusowe w okolicach noclegu. Ode mnie pod Pałac Westminsterski, Piccadilly Circus, Trafalgar Square, Hyde Park czy London Tower można się było dostać jednym autobusem - niezależnie od długości trasy kosztuje to £1,35. Po centrum i tak kręciłem się pieszo.
Zresztą w kwestii finansów, przez te kilka dni Londyn wywarł na mnie ogromne wrażenie pieniądzem. Mam tutaj na myśli zarówno jego ilość - reprezentowaną przez niezliczone instytucje i korporacje finansowe - jak też moc jakiejkolwiek jego wielkości. Przykładowo każdy minimarket czy kawiarnia w centrum na jednym kliencie zarabia nie więcej niż £10. Jest to kwota śmieszna, zapewne poniżej godzinowej stawki kupujących. Niemniej zostawiający taką kwotę klienci płacą za czyste, dobrze wyposażone sklepy, świetny product presentation w przypadku kawiarni i nienaganną obsługę. W moim małym Wrocławku nawet drogie produkty sprzedaje się "aby poszły" - bez wielkiego zastanawiania się czy klient jest zadowolony z zakupu, obsługi lub marki. Owszem, można powiedzieć że przez to za drożej sprzedawany jest czasami produkt gorszy - w końcu PRem można wmówić niemal wszystko. Możliwe, jednak chodzi mi o to że tam firmy bardziej się starają aby od pojedynczego klienta zarobić nawet tzw. drobniaki. Zresztą okazuje się że nawet drobnymi sumkami poprzez efekt skali można zarabiać dużo. Przykładem niech będzie bardzo popularna sieć sklepów z tanimi ciuchami - Primark. W środku widziałem takie same koszule czy inne ubrania jakie w Polsce można dostać np. w sieci Carry. Ciekawostką jest że w Londynie niektóre produkty już od początku były tańsze niż w Polsce - nawet biorąc pod uwagę promocję! Dla mieszkańców Wielkiej Brytanii muszą więc to być grosze, dlatego nie dziwię się że prawie każdy ze sklepu wychodzi z co najmniej kilkoma torbami.
Koniec końców wyjazd uznaję za udany. Przez dwa miesiące mieszkałem na wyspie Wielkiej, przez rok na Zielonej, dlatego Londyn raczej nie zaskoczył mnie niczym - po prostu wiedziałem czego się spodziewać. Niemniej te sześć dni do końca wypełnionych było wrażeniami. W sumie na sam koniec - czekając na boarding na Stansted - ogarnął mnie mały smutek. Ale to wszystko przez podsłuchaną rozmowę dwóch lecących na urlop do Polski emigrantek. Oczywiście choć przez kilka lat już tutaj nie mieszkają to niczym autochtońskie specjalistki narzekały jak to wiele nowego w kraju jest nie takie jak być powinno. Później rozmowa przeszła na temat różnic kulturowych między Europejczykami (czy dokładniej Polakami) a innymi nacjami. Mój wniosek z ich wymiany zdań był taki, że z powodu wyłącznie naszych nieudolności, fobii czy przesądów cały inny świat powinno się zmusić do zachowań zgodnych z naszym widzimisię. Tylko po to abyśmy nie czuli dyskomfortu. Ot taki światopogląd sprawiający że to zjawiskowe miasto przez wiele stuleci jest tam a u nas tylko kilka malutkich, nieważniutkich cosiów...






We wpisie tym zamieściłem tylko wybrane fotki z wyjazdu. Całą galerię można obejrzeć na serwisie Panoramio pod linkiem www.panoramio.com/user/1373046/tags/2012.10.11.16%20-%20London. Natomiast link www.panoramio.com/user/1373046/tags/London zawiera kilka dodatkowych fotek z wcześniejszego, jak też zapewne przyszłych wizyt w Londynie.

* Cytat zaczerpnięty z przewodnika po Londynie pod wezwaniem Vanessy Garrett i Michała Ligęzy. Jest to wydawnictwo z pierwszej serii Miasta Marzeń w ramach Biblioteki Gazety Wyborczej. Kolejny raz pozwolę sobie polecić odcinki tej serii, które jako stricte przewodniki nie są propozycją o największej ilości informacji. Jednak rewelacyjnie spełniają się w formie wydawnictw inspirujących, ciekawie opisujących materię miasta i jego historię.

środa, 21 listopada 2012

Cena darmowych biletów

W chwili obecnej nisko-kosztowe niebo nad Polską spowite jest działaniami wojennymi między Wizz Air a Ryanair. W większości miast opiera się to na obniżaniu cen za bilety lotnicze, w okolicach Warszawy dodatkowo na PRowej ofensywie. Od kilku miesięcy obserwować można organizowane co jakiś czas konferencje prasowe. A to Ryanair robi własną w nieczynnym jeszcze terminalu w Modlinie, gdzie głosu nie mają przedstawiciele lotniska a gdzie CEO linii przekonuje że są o krok od podpisania umowy o bazie i uruchomieniu ogromnej siatki na cały kontynent. Oczywiście bazy jak nie było tak nie ma za co chwała zarządzającym w Modlinie. A to Wizz Air nie odpuszcza i rozdaje bilety osobom ubranym w strojach bikini lub w kolorze różowym. Wszystko to żeby zainteresować media, zdobyć rozgłos i podebrać jak najwięcej pasażerów konkurentom stając się główną siłą na znaczącym rynku.
Kwestia darmowych biletów przypomniała mi się w trakcie kolejnej informacji prasowej. Otóż jak można było dziś wyczytać, Wizz Air obsłużył 50-milionowego pasażera. Nie wiem na ile przypadkiem na ile rzeczywiście okazała się nim podróżna lecąca na trasie z Modlina do Londynu. Jak wspomniano w artykule "linia obiecała jej, że przez rok będzie mogła otrzymywać darmowe bilety na wybrane loty". Zonk w tym, że "będzie jednak musiała pokryć opłaty lotniskowe".
Gdy chwilę po dokonaniu płatności za lot na moją skrzynkę mailową przychodzi potwierdzenie, zazwyczaj nie sprawdzam nic poza terminem, nazwiskami pasażerów i ceną końcową. Ot tak już na spokojnie aby się upewnić czy nie popełniłem żadnego babola. Jednak kupując bilety na lutowy Cork coś mnie ruszyło aby przestudiować zawartość całego maila. Zgodnie z tambylczym zwyczajem za loty zapłaciłem bzdurne pieniążki - powrotna podróż dla dwóch osób kosztowała 136.60 złotych. Na sumę tą składała się cena biletu w postaci -0.54 PLN (tak, tak - wartość ujemna), oraz 137.14 PLN opłaty za serwis pasażerski. W przypadku Pani Anny z artykułu w świat poszła informacja o darmowych biletach lotniczych. Wygląda jednak na to że nabywając je w sposób tradycyjny można mieć je taniej niż korzystając ze wspomnianego biletu darmowego, okraszonego jednak PRowymi gwiazdkami.
Gwoli ścisłości - w artykule opisałem przykład Wizz Air, ponieważ z powodu własnego widzimisię z usług Ryanair staram się korzystać tylko gdy nie ma żadnej innej opcji. Z tego co jednak wiem praktyki tej linii są analogiczne.

Artykuł który sprowokował do tego wpisu to "50 mln pasażerów WizzAira. Połowa z Polski" zamieszczony na stronach serwisu Wyborcza.biz

wtorek, 20 listopada 2012

Reaktywacja OLT

Przeglądając ostatnio różnorakie newsy z kategorii transport natrafiłem na artykuł o podobnym medialnym niesieniu jak zastosowany w tym wpisie tytuł. Oczywiście przy całej mojej sympatii do tego czym wydawało mi się że będzie OLT Express, ewentualnej reaktywacji wolałbym jednak nie widzieć. Niemniej po nośnym tytule - zawierającym jedno ze słów kluczowych sprawiających że w tym roku prasowy sezon ogórkowy praktycznie nie istniał - udało się wyczytać kilka ciekawych informacji. Dla ścisłości wspomniane słowo kluczowe to OLT, drugie to oczywiście Amber Gold.
Otóż gwoli przypomnienia OLT Express powstało na bazie trzech przewoźników - niemieckiej OLT oraz polskich Jet Air i czarterowej Yes Airways. Pamiętam że pierwsze informacje o Yes pojawiły się na równi z informacjami o planowanym uruchomieniu Enter Air. Były to czasy czarterowych ofert Centralwings albo już LOT Charters, kiedy to wydawało się że na naszym zatłoczonym niebie może znajdzie się miejsce na jeszcze jedną nową linię. Moją niechęć do Yes wzbudzało przedłużanie się niebytu, kiedy to poza informacją o uruchomieniu nie działo się nic. Stronę przewoźnika stanowił mało profesjonalny układ z grafiką "zerżniętą" z projektu wtedy jeszcze budowanego terminala we Wrocławiu, podczas gdy Enter Air coraz pewniej stawał się interesującym startupem. Koniec końców - ku mojemu zdziwieniu - Yes Airways ruszyło i co jakiś czas pojawiało się na pojedynczych trasach czarterowych. Powoli, coraz więcej i więcej dopóki nie przekazało swoich maszyn do OLT Express miszmaszując pomiędzy lotami krajowymi, planowanymi zagranicznymi i czarterami.
O Yes rozpisałem się ponieważ sedno wspomnianego artykułu była informacja dotycząca ludzi wcześniej tworzących właśnie tą linię. Nie da się bowiem ukryć że pomimo wariackich pomysłów i klapy osób ze szczytów piramidy decyzyjnej, OLT zebrała sporą grupę pracowników oddanych sprawie, chętnych na stworzenie nowej jakości i - co ważne - również kompetentnych. Mam tutaj na myśli cały przekrój - od Cabin Crew, pilotów poprzez Call Center po pracowników biurowych. Część tych ludzi podobno próbuje reaktywować Yes Airways korzystając z doświadczeń pracy zarówno w małej, jak też rozwijającej się w zawrotnym tempie gwiazdeczki roku 2012.
Oprócz samego artykułu zaciekawiły mnie zamieszczone tam komentarze obserwatorów rynku. Reaktywowana linia miałaby bowiem opierać swoją działalność na rynku czarterowym, który jakoby był w chwili obecnej znów zapełniony. Powodować to by miało nikłe szanse na powodzenie projektu zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę niesmak jaki pozostawił OLT Express. Czytając jednak te komentarze  przypomniałem sobie stan rynku czarterowego w momencie uruchamiania Enter Air. Wtedy podobno na czarterach raczej nie dawało się zarobić a wszystko to za sprawą linii arabskich, które - jak to wtedy określano - dzięki dotacjom latały poniżej realnych kosztów. Cóż, kilka sezonów pokazało że jednak udało się przejąć spory kawałek czarterów takim liniom jak Enter Air, Bingo czy OLT/Yes Airways. Może więc teoria że czekająca nas druga fala kryzysu, rosnące bezrobocie, inflacja, realny spadek wynagrodzeń, wzrastające ceny wycieczek i niepewna sytuacja w krajach wakacyjnych po prostu się nie sprawdzi?
Otóż, nie jestem specjalistą w kwestii czarterów, ale wydaje mi się że w tym rynku jest jeszcze sporo do ugrania. Wszystko zależy od oferty biur podróży. Osobiście nie korzystam, ponieważ nie interesują mnie sztuczne turystyczne spędy w Egiptach, Turcjach czy Tunezjach. Jednak im szybciej firmy zaczną oferować inne kraje, tym szybciej uniezależnią się od problemów polityczno-społecznych miejsc dotychczasowych i tym szybciej mogą zyskać dzięki ciekawości klientów nowych i obecnych. Dobrym pomysłem może być Chorwacja. Tego lata był to kierunek prawie 50% wakacyjnych wojaży zagranicznych moich znajomych z pracy. Istotnym plusem może tutaj być niewielka odległość do Polski. Jedną maszyną da się bowiem w tym samym czasie wykonać dużo więcej lotów (zysków) niż w stronę innych potencjalnych nowych kierunków - Sycylii, Balearów że o Maroku czy Kanarach nie wspomnę.
Drugim istotnym aspektem o którym wspomina się już któryś sezon z rzędu są czarterowe połączenia długodystansowe. Podobno Enter Air przymierza się do kupna większej maszyny, ponieważ znajdują się pasażerowie chętni nawet na kilkunastogodzinną męczarnię w ciasnym Boeingu 737 z koniecznym technicznym stopem na dotankowanie. A mowa tutaj o kierunkach typu Azja południowo-wschodnia, Indie, Kenia, Kuba czy coś na kontynencie Amerykańskim. Na takich trasach większe, szerokokadłubowe samoloty zapewniają lot bez postoju technicznego oraz z wyższym komfortem podróży. Dodatkowo pojawia się więcej możliwości uniezależnienia się od sezonowości. Latem można bowiem latać na półkulę północną, zimą bardziej celować w południowe rejony globu. Ba, jeśli będzie potrzeba to wzorem rosyjskich linii lotniczych grubszymi samolotami można też latać do Tunezji i Egiptu gdzie wzięcie będzie zawsze.
Trzecim bardzo istotnym dla mnie aspektem byłaby kolejna poruszana od kilku sezonów plotka o uruchomieniu sprzedaży wyłącznie biletów lotniczych. Oczywiście na lotniskach posiadających sporo połączeń regularnych i wakacyjnych może to nie wypalić. Ale zastanawiam się czy nie sprawdziłoby się to w portach mniejszych. Czy nie znalazłoby się tygodniowo 20 osób chętnych na kupno tylko biletów? Takich jak ja, niechętnych integrowaniu się ze swoimi krajanami w hotelach i na basenach, ale chętnych do  samodzielnego wyjechania w interesujące miejsce. Pomysł ten oczywiście nie dotyczy Egiptów i Tunezji. Myślę bardziej o kierunkach o niepewnym - jak na te małe lotniska - ruchu ale odpowiednio rozbudowanej bazie noclegów i okolicznych atrakcji. Czyli coś pokroju Maroko, Kanary, Baleary, Cypr... Zastanawiając się któregoś wieczora stwierdziłem że i tak co roku w zimie muszę jechać do Berlina aby na pokładzie Easyjet dostać się w jakieś cieplejsze miejsce. Sądzę więc że nie miałbym oporów przed zapłaceniem 600 złotych aby z plecakiem z lotniska w moim mieście polecieć na przykładową Teneryfę. Pytanie tylko czy byłoby to opłacalne dla linii? Low costom się opłaca, chociaż wiadomo że to zupełnie inny rynek.
Tak czy siak, patrząc jak nasza oferta czarterowa jest zapóźniona w porównaniu z ofertami nie tyle dla Niemców, Holendrów i Skandynawów co nawet tych pogrążonych w kryzysie Włochów i Hiszpanów, śmiem podejrzewać że jest jeszcze sporo do ugrania. Owszem, jesteśmy narodem uboższym. Ale niejednokrotnie było pokazywane że pobyt w tym samym hotelu jest tańszy w ofercie niemieckiej niż polskiej. Chociaż paradoksalnie koszty prowadzenia biznesu na zachodzie są przecież wyższe niż u nas - to raz. A dwa że pomimo relatywnie droższych wyjazdów, nasi rodacy i tak chętnie je kupują. Pokazują to w końcu zapełnione w wakacje samoloty zarówno czarterowe jak też lowcostowe. Może więc jeszcze jest co ugrać?

* Wspomniany artykuł który sprowokował do tego wpisu to zamieszczony na stronach forsal.pl "Na gruzach OLT może powstać nowy przewoźnik czarterowy" autorstwa Cezarego Pytlosa.

piątek, 9 listopada 2012

Dlaczego wygrał u mnie Wizz, czyli rzecz o usability i customer friendly

Pozytywne wrażenia po Londynie sprawiły że nieco zapomniałem o przygnębieniu związanym ze słabym tambylczo okresem - w szczególności skasowaniu eskapady na Bałkany. Sezon zimowy i idące wraz z nim niższe pchnęły mnie do zrobienia małej sesji poszukiwawczo-zakupowej. Procedury znajdowania dobrego układu cena-czas podróży uległy ostatnio zmianom. Wiadomo, rynek nie lubi przestoju, dlatego też przewoźnicy unowocześniają swoje strony internetowe i systemy sprzedaży. Czasami niekoniecznie im to wychodzi na dobre.
Założenie pierwsze - wylatuję i wracam do bazowego Wrocławia. Odruchowo więc na początku wchodzę  na stronę Wizz Air. Głównie dlatego że posiadam zarówno kartę Citi Banku jak też konto Xclusive Club czy jak to się teraz nazywa. No i fajno, sezon zimowy i spora konkurencja z Ryanair na niektórych trasach powodują bardzo atrakcyjne ceny biletów. Dodatkowy plus że generalnie tanio jest na większości tras - nie tylko klasyczne Torp, Dortmund lecz również Cork czy Luton. Może więc przesiadki?
Luton to oczywiście baza easyJet, dlatego od razu wchodzę na ich stronę w nadziei na jakieś szybkie południe Europy. Pamiętam że gdzieś tam na dole był link do ich mapy połączeń. Znajduję go pod wiele mówiącym napisem "Dokąd zmierzasz?". Klikam. Hm... przerzuciło mnie na anglojęzyczną wersję informując: "We are currently working to redesign our route map (...) And if you are searching for some inspiration for your next trip, let Inspire Me help you find the right destination, whatever your budget". No dobrze, klikam na stronę główną, znów na dół, tym razem wielki napis "Where are you going?" Na nowej stronie pojawia się perełka usability, czyli mapa naciapkana dymkami zawierającymi ceny początkowe a wszystko to osadzone na silniku Bing. Ponieważ na moim laptopie mapka ucięta jest w połowie kończącym się ekranem, odruchowo wciskam jeden z kursorów. Jednak zamiast strony przesuwa się jedynie mapka. Dziękujemy Microsoftowi za takie rozwiązanie ich systemu :-) Natomiast co do linii, pokazanie cen to fajna sprawa, ale wygląda to zabawnie przy dużej siatce połączeń jaką ma np. lotnisko Gatwick. Dodatkowy minus to brak informacji do jakich miejsc są te ceny a na oddaleniu obejmującym cały kontynent niekoniecznie muszę widzieć czy jest to Alicante czy Murcia? Kolejny minus, jak już mapa zostanie przybliżona, po kliknięciu na miejsce docelowe nie mam szans na automatyczne wyświetlenie siatki połączeń do niego kierującej. Funkcjonalność taka jest przydatna, ponieważ nie zawsze powrót wiedzie tą samą trasą co lot tam. Owszem, siatkę, czy też dokładniej "cenową dymkologię" dla innego miejsca można pokazać wybierając właściwe lotnisko z listy. Niemniej nazwy lotnisk nie zawsze muszą odnosić się do nazw miast (np. obsługujący miasto Oviedo lotnisko Asturias - od nazwy regionu w Hiszpanii) to raz, a dwa że osoby nieobeznane z mapą Europy mogą chcieć lecieć na Sardynię na której widzą podwieszony dymek, ale niekoniecznie muszą wiedzieć że na liście należy szukać nazwy Olbia.
Widząc wysyp bardzo ładnych cen na trasie do Torp automatycznie pomyślałem o przesiadkach do Rygi czy Wilna znów na pokładzie Wizz Air. Tak, tak, ichniejsza mapka na stronie głównej też nie grzeszy poprawnością ale jakoś udało mi się znaleźć że tam też można dolecieć.Lecz po chwili przypomniało mi się że w poprzednim sezonie zimowym była też opcja ciekawych godzinowo przesiadek do Włoch na pokładzie Ryanair. Oczywiście firmie tej najmniej zależy na wygodzie klientów, dlatego historie typu captcha, beznadziejny wizualnie wygląd i konieczność każdorazowego zaznaczania opcji że zapoznałem się z regulaminem to niemal oczywistość. Jednak najważniejsza dla mnie jest mapa. Po niemal minucie studiowania zawartości strony głównej, przebrnięcia przez graficzne potworki, reklamy, gołe babki (aż dziw że jeszcze nie pojawiły się kultowe reklamy  z dwoma przyciskami "odtwórz" i "pobierz" które wykradają dane z przeglądarki), na samym dole znalazłem malutki napis "Mapa połączeń". Hm... nie jest źle, według niej z lotniska Torp można się dostać m.in. do Pescary, na Sardynię i Majorkę. Niestety próba znalezienia terminów tych rejsów zwraca informację że w sezonie zimowym nie są one realizowane... Podobnie sprawa wyglądała w przypadku połączeń z Luton do Murcii, Reusu, na Sardynię czy do Francji.
Po zawodzie spowodowanym fałszywą ofertą pomyślałem sobie jednak że skoro już jestem u Irlandczyków to zobaczę w jakie dni można z nimi gdzieś polecieć z Wrocławia. Tutaj przynajmniej pamiętam co było kasowane na zimę i być może wróci jak już będzie wprowadzony rozkład letni. No i kolejny szok. Kiedyś bowiem układ był prosty, na większości kierunków loty były w różne dni ale o tych samych godzinach. Teraz na większości tras jest jeden wielki bałagan. Na tym samym kierunku rotacja w powiedzmy wtorek może się odbywać rano a w sobotę wieczorem. Nawet jeśli uda mi się złapać przesiadkę tam to powrót w sobotę również może się odbywać wieczorem albo o takiej porze że będę kiblował prawie cały dzień na lotnisku przesiadkowym. OK, rozumiem że linia wprowadziła jakiś system wyliczający że taki układ godzinowo-cenowy będzie bardziej pożądany i przynosił większe zyski. Jest to bardzo nie na rękę osobom szukającym okazji przesiadkowych ale przecież tacy pasażerowie są grupą niepożądaną przez linie. Tylko tak szczerze nawet jeśli byłbym zainteresowany rejsem bez przesiadek, to w chwili obecnej muszę przewertować cały rozkład godzinowy żeby znaleźć coś atrakcyjnego w kontekście potrzebnych do użycia dni urlopowych. Jeszcze pal licho przy Londynie gdzie mam spory wybór. Ciekawie się jednak robi przy prawie wszystkich pozostałych kierunkach, które operowane są dwoma rotacjami tygodniowo. Przykładem może być Cork, wylot w czwartek w okolicach południa (potrzebny urlop na ten dzień), wylot powrotni w takich godzinach że poza długim śniadaniem nie ma czasu nawet na krótki spacer po mieście. Trzy noclegi i w zasadzie niewiele ponad jeden dzień zwiedzania. Dużo inaczej sprawa by wyglądała gdyby linia ustawiła rejsy w inne dni. Jednak stosowanie przez nią zasady chorej konkurencji wymaga latania w ten sam dzień co obecny już na trasie Wizz Air. W ten sposób pomimo czterech rotacji na trasie można polecieć tylko w dwa dni. Zresztą dzięki stałym godzinom operacji nie muszę studiować całego rozkładu Wizz Air aby wiedzieć że w czwartek mogę wcześniej się urwać z pracy i z plecakiem jechać na popołudniowy lot, oraz że podróż zakończę w niedzielę lądowaniem we Wrocławiu w późniejszych godzinach wieczornych. Kto wygrał?
Kolejnym ciekawym przykładem jest też - znów - mapa lotów Norwegiana. Na polskiej wersji strony znajdzie się ją pod grafiką z napisem "Where we fly". Już na właściwej stronie nazwy lotnisk docelowych nachodzą na siebie. Natomiast poprzez umieszczanie na niej także połączeń przesiadkowych wiem że z Krakowa mogę się dostać bezpośrednio "gdzieś" w zagłębie kresek skupionych wokół lotnisk południowej Norwegii.
Przykładów fatalnej usability można podawać mnóstwo - zarówno wśród przewoźników nisko-kosztowych jak też sieciowych. Ci pierwsi powinni jednak zwracać na to więcej uwagi ponieważ mają do czynienia z dużo większą grupą klientów początkujących. Wiadomo, jeśli ktoś ma pierwszy raz organizować sobie wyjazd, zrobi to raczej kosztowo niż pchając się w ponad 1000 złotych za przelot przewoźnikiem tradycyjnym. Dobre rozmieszczenie informacji i łatwość systemu jest plusem bezpośrednim dla linii jak też dla rynku ogółem. Klient który łatwo za pierwszym razem przebrnie przez cały proces szukania i kupna wróci bowiem najpierw do tej samej linii. A nawet jeśli nie, to wróci w ogóle przez co zwiększy podaż. Z drugiej strony rynek LCC zaczyna się powoli zapełniać. Powoduje to że klienci już doświadczeni mogą się zacząć przywiązywać do marki i wybierać głównie ich propozycje - nawet pomimo atrakcyjniejszych cen u konkurencji bezpośredniej (np. na dokładnie takich samych trasach) czy pośrednich (w zupełnie inne, być może nawet bardziej atrakcyjne, miejsca kontynentu). Tak jest w moim przypadku, dlatego przy planowaniu lotów z mojego miasta na początku zazwyczaj zaglądam na stronę Wizz Air. Może nie jestem klientem wymarzonym, ponieważ też staram się korzystać z okazji cenowych. Niemniej podejrzewam że część osób  przeznaczających większe budżety na bilety lotnicze też ma swoich faworytów do których w jakiś sposób się przywiązuje. Oczywiście częściowo dlatego że nie ma innego wyboru, ale gdy go ma, to dlatego że chce.