niedziela, 27 września 2015

Wszystko zależy od podejścia

Jestem chwilę po podróży urlopowej. Zgodnie z ostatnią tendencją - dłużej, trochu zwariowania, ale z większą ilością odwiedzonych miejsc. Tym razem tematem przewodnim był Kraj Basków. Oczywiście z kilkoma wątkami bocznymi, jak choćby cały dzień w Paryżu. Miasto to stało się przyczynkiem do większych niż się spodziewałem przemyśleń.

Otóż wrażenie bazowe: dupska nie urywa. I tutaj w sposób zaskakujący przyznaje mi rację spora liczba znajomych. A bo tłok, emigranci, turyści, bufonada, specyficzne bycie francuzów często niemiło odbierane przez przyjezdnych itd. Niby racja. Do tego doszedł mój sposób zwiedzania Paryża. Tylko dzień, cały dzień z plecakiem na plecach (dwutygodniowy wyjazd), po nocce na lotnisku Charles de Gaulle i przed nocką na Orly, do tego z założeniem że robię jedynie spacer po must see ale bez wkrętki w to co tam jest. No bo to tylko briefing po mieście, kiedyś tu wrócę, do tego zapewne z przewodnikiem doświadczonym zarówno w języku, jak też francuskim sposobie życia. Czyli zdecydowanie Paryż nie jest gwoździem tego wyjazdu.

Przemyślenia te były próbą szukania usprawiedliwienia dlaczego ten Paryż jednak nie zachwycił. Że to może bardziej ja a nie miasto. Bo w końcu coś zachwycającego można znaleźć w każdym praktycznie miejscu. Zarówno w tych wielkich Rzymach, Paryżach, Barcelonach, Wiedniach, po małe i niebardzo znane szerszej grupie jak jezioro Como, Minorka, Cinque Terre, czy lesiste - za przeproszeniem - zadupia w Norwegii.

Barcelona... Tematem przewodnim zeszłorocznej podróży urlopowej było właśnie to miasto. Zachwyciło. Pochłonęło, przegryzło, wymieliło i połknęło co potwierdza prawie każdy - od podróżników doświadczonych, przez fanów sztuki, historii i architektury, po turystów lubujących się w all inclusive i tanich rozrywkach. Czyżby zatem Barcelona, miasto które nie miało wielkiego wpływu na kształt i historię naszego świata, które nie jest uznawane za ostoję sztuki wszelakiej, które w wielu miejscach jest zatłoczone i niebezpieczne, pełne niskolotnych rozrywek ale mimo wszystko z ogromnym klimatem, było po prostu lepsze od pełnego zabytków, miejsc ociekających splendorem i historią, najwybitniejszymi przykładami sztuki, klimatu lub architektury Paryża?

Formuła ostatniego wyjazdu dawała mi sporo wolnych chwil przez co ten dziwnie zakorzeniony w pamięci wątek miał czas na przemyślenia i ewoluujące konkluzje. No bo dobrze, Paryż od samego początku traktowałem jak wątek boczny. Do Barcelony natomiast zawsze chciałem pojechać. Nie ukrywam bowiem że w Hiszpanii - a zwłaszcza w Katalonii - czuję się świetnie. Nie bez powodu ten urlop był dziesiątą wizytą w kraju. No bo miasto ma idealne, ulubione przeze mnie położenie - na wybrzeżu (plus ta przefantastyczna plaża i ciągnąca się wzdłuż promenady ścieżka rowerowa, z krótkim odcinkiem wśród nisko rosnących palm) ale jednak nieopodal wzniesień wymagających nieco wspinaczki. No bo Paella mixta, tania jak barszcz kawa i churro/pączek/cokolwiek słodkiego każdego ranka. No bo może nie tyle zatłoczona i przereklamowana La Rambla i dzielnica gotycka, co Eixample. No bo... - dobrze, bo wymieniając tyle elementów bez najważniejszego, w oczach niektórych podpadam już pod zamordyzm - GAUDI!

Czyli zachwyt dlatego, że był oczekiwany? Chyba też nie. Bo mimo wszystko szacunkiem darzę miejsca wielkie i ważne historycznie. Barcelona musi się jeszcze z kilkaset lat starać aby być miastem tak wrytym w historię jak Rzym, Paryż, Lizbona, Genua czy Londyn. No właśnie, Londyn. Pamiętam jak trzy lata temu w końcu leciałem zwiedzać to miasto a nie tylko traktować go jako stop między busem i pociągiem, lub miejsce na zakupy płytowe. Ogromną radość sprawiało mi choćby to, że zobaczę rzeczy jakie znam od małego dziecka, bo choćby z telewizji znam ich nazwy i obrazy. Big Ben, London Bridge, London Eye, Canary Wharf (z czasów dziecka pamiętam koncert Destination Docklands J.M.Jarre), Greenwich, Piccadilly Circus (reklama Coca Coli, TDK i Sanyo), Muzeum historii naturalnej, czerwone budki telefoniczne, czarne taksówki, ryba z frytkami... Ale moment, przecież Paryż też ma to wszystko. Też (niektóre już od czasów dziecka) kojarzę takie rzeczy jak Wieżę Eiffla, Katedrę Notre Dame, Luwr, Pola Elizejskie, Łuk Triumfalny, Absynt, Mulin Rouge, naleśniki z Nutellą. W kwestiach negatywnych - Paryż tak samo jak Londyn jest miejscem opanowanym przez turystów, emigrantów, samochody itp.

Czemu więc Londyn się podobał a Paryż... no, jak wspomniałem na początku wpisu? Chyba rzeczywiście wszystko zależy od podejścia i od chwili. Na miejsce etapowe nie zwraca się wielkiej uwagi. Kontra - Londyn też był takim punktem a mimo to krótkie pobyty w niektórych jego miejscach pozytywnie zapadały w pamięci. Czyli najwyraźniej spory wpływ ma też kwestia chwili. Zauważyłem to w Lizbonie w zeszłym roku. Pierwsze cztery dni na Maderze były pełne zachwytów. Na Lizbonę zwyczajowo nie starczyło sił. Przez to miasto, które zachwyca w opinii niemal wszystkich moich znajomych, do mnie najnormalniej nie mogło przemówić. Może więc z Paryżem jest tak samo? Pewnie tak. Zresztą nie przejmuję się tym zbytnio, ponieważ - co zaznaczyłem nieco wcześniej - jeszcze tam wrócę, tym razem na poważnie. Wtedy coś musi zachwycić. I to jest właśnie konkluzją moich zaskakująco długich urlopowych przemyśleń. Jeśli jest się osobą lubiącą podróżować a nie tylko jednorazowo zaliczać miejsca - warto wracać. Czasami wystarczy inne wyspanie się, inna temperatura czy kąt padania światła, inne towarzystwo, a wrażenia z danego miejsca mogą być zupełnie odmienne.