wtorek, 26 lipca 2016

Rzecz o usability po raz kolejny

Jest pewna niezmienna zasada, która powinna przyświecać projektantom dobrych witryn, lub aplikacji internetowych. Im coś prostsze, tym więcej klientów przyciągnie, a im coś bardziej przejrzyste, tym prostsze. Niby banał, jednak praktycznie w każdej pracy spotykałem się z sytuacjami, że ta prostota i transparencja z różnych powodów były gubione. Niestety, od klątwy tej nie udaje się uciec również liniom lotniczym. Może to dotyczyć rzeczy pierdołowatych, jak opisywana kilka lat temu nieczytelna mapa połączeń easyJet. Może jednak oznaczać też totalny fakap, jak podniesiony niedawno alarm, że w Ryanair kupuje się bilety na niewłaściwy dzień. Wprawdzie po późniejszych testach okazało się, że błąd ten występował na określonej wersji przeglądarki, być może z zainstalowanymi wtyczkami deweloperskimi, co jednak nie zmienia faktu, że u pewnej części użytkowników występował. Dziś opiszę Wam sytuację prawdziwą, dotyczącą konkurenta Francy - Wizz Air.

Niedzielne południe w Krakowie. Na dworze pada i leje i leje i pada.... Siedzimy w kawiarni już drugą godzinę. Poszedłem na chwilę do toalety. Gdy wróciłem, Dorota ze wzrokiem wlepionym w telefon emanowała kurwikami. No tak, coś znalazła ;) Patrzę, Warszawa - Kutaisi na grudzień. Do cudnej ceny dochodzi wylot późnym wieczorem w piątek i powrót we środę rano. Czyli dwa dni urlopowe, cztery doby na miejscu, trzy noce w hotelu, a powrót idealnie na prysznic w domu i hopkę do pracy. Trochę to dziwne, mówi Dorota, bo w sezonie zimowym Wizz miał latać na tej trasie tylko raz w tygodniu. Cóż, może uzupełniają rozkład, dodali nowe rotacje, nałożyli nową siatkę cen i mamy okazję. Zaznaczam więc wylot, przylot, wpisuję nasze dane, przechodzę przez miliardy opcji tzw. dodatkowych usług, aby dotrzeć do płatności. Od momentu kliknięcia na daty - wybrane jako 02. grudzień i 07. grudzień - na dole ekranu pojawił się zwinięty pasek z ceną końcową. Fajny ficzer, pokazuje czy aby na pewno nie zaznaczyłem któreś z tych dodatkowych usług i przede wszystkim ile ostatecznie będzie mnie kosztować lot. Coś mnie jednak podkusiło, aby w ostatnim kroku - tuż przed zatwierdzeniem płatności - przesunąć ten pasek do góry. Wtem moim oczom pokazał się pełen plan podróży a tam... że zamiast na przedłużony weekend, funduję sobie wyjazd na tydzień. WTF?

Wybór daty lotu na 02-07.12.2016
Wskazanie dostępnych rejsów, jak by odbywały się w wybrane dni
Odklikiwanie tzw. usług dodatkowych
Podsumowanie zakupu

Sytuacja ta jest ewidentnym fakapem Wizz Air dotyczącym rzadko uczęszczanych tras. Otóż, jak być może pamiętacie z desktopowej wersji strony, po wpisaniu daty i trasy, system zwraca rejsy na wskazany dzień i jemu okoliczne. Niemniej w wersji normalnej widnieje tabelka, która jasno komunikuje, że we środę 07. grudnia nie ma lotów, a najbliższy zaplanowany jest na 10. grudnia. Niestety, w wersji mobilnej zadbano tylko o to, aby wyświetlić datę na którą się wyszukuje, bez informacji jakiego dnia dotyczy wyświetlany rejs. Podsumowanie przedstawione w ostatnim z serii powyższych zrzutów ekranu wyświetla się natomiast dopiero po próbie przesunięcia paska w górę. Czyli dopiero po wykonaniu przez klienta jakiegoś działania.

Próba kupna biletu na niewłaściwy termin - desktopowa wersja strony Wizz Air

Szczerze, wygląda mi to na ewidentny fakap ze strony projektującego wersję mobilną strony. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak taki bubel przeszedł przez akceptację testera aplikacji. Nawet jeśli bowiem zatrudniają na pół etatu dokształcającego się studenta, który nie ma zielonego pojęcia czym jest internet i samoloty, to taki błąd powinien być wykryty w pierwszym dniu testów. Linie lotnicze, powinny dbać o wizerunek marki, ponieważ obracają się w biznesie uznawanym za coś skomplikowanego, wymagającego precyzji i bezpieczeństwa pod każdym względem. Dla większości pasażerów, latanie jest bowiem wciąż stanem nienaturalnym, w trakcie którego oddają swoje życie w ręce innych osób. Jak więc taka linia ma uchodzić za bezpieczną, jeśli nie jest w stanie zapewnić sprawnie działającego podstawowego kanału swojej sprzedaży? Oczywiście witryna internetowa a bezpieczeństwo i jakość parku maszyn to dwie niepołączone ze sobą sprawy. Jednak podejrzewam że wiele osób mimo wszystko łączy bezpieczeństwo operacji lotniczej z jakością strony internetowej. Poziom specjalistycznej wiedzy współpasażerów wielokrotnie słyszałem bowiem na pokładach, przy tekstach pokroju ale lecimy starym gratem - bo samolot ma wytarte fotele, brudne okna, zużyty dywanik w przejściu lub tzw. przetarty nos (w wyniku być może bird strike-a nastąpiło uszkodzenie osłony instrumentów pokładowych na dziobie samolotu, a wstawiona nowa jest jeszcze w białym kolorze, zamiast w barwach linii). Oczywiście wszystkie takie niedociągnięcia są kwestią wizerunkową przewoźnika, która mnie raczej nie obchodzi. Bardziej ciekawi mnie statystyka dramatów, tzn. ile osób po zakupie nie analizuje danych w mailowym potwierdzeniu rezerwacji i później stawia się na lotnisku zupełnie innego dnia, niż zaplanowano dany rejs?

wtorek, 19 lipca 2016

Gdzień pomiędzy - Mołdawia - podsumowanie

Pod koniec naszego tygodniowego pobytu zacząłem się zastanawiać - dla jakiego podróżnego jest ten kraj? W międzyczasie słyszeliśmy bowiem różne opinie. Znajomy z pracy Mołdawię wspominał dobrze, ale to raczej z powodu klimatów wypadu motorowego. W internecie najczęściej można wyczytać informacje, że na kraj należy poświęcić cztery dni - każdy więcej jest w zasadzie zmarnowany. Jak więc widać, opinie mieszane.

Według mnie, Mołdawia jest propozycją raczej dla doświadczonych podróżników. Osób, które mają za sobą zaliczone najważniejsze punkty kontynentu i teraz po prostu zapełniają mapę odwiedzonych miejsc, lotnisk, odbytych tras. Ponieważ rzeczywiście jest tu niewiele do zaoferowania, warto w trakcie wizyty poeksperymentować. Przykładowo bardzo podobał mi się tupting po prowincji z nocowaniem na dziko pod namiotem. Owszem, podobny klimat i radochę można znaleźć prawdopodobnie w każdym innym kraju, jednak co stoi na przeszkodzie aby nie połączyć tego właśnie z wypadem do Mołdawii?

Niektórzy wybierają podróż w te rejony kontynentu, aby poczuć siermiężność sowieckich klimatów lat siedemdziesiątych poprzedniego wieku. Szczerze, nie widziałem tego nawet w Naddniestrzu, po którym oczekiwałem największego stężenia takiego właśnie klimatu. Owszem, główne ulice miasta noszą nazwy Lenina lub 25.października, w samej fladze regionu oficjalnie zaczęto używać symboliki sierpa i młota. Jednak potrzeba wizualnej atrakcyjności regionu zatarła specyficzny smrodek dawnej epoki, tworząc nową, opartą na szeroko opisywanej w jednym z poprzednich wpisów propagandzie. Przeżycie tego jest właśnie najciekawszym aspektem turystycznym Naddniestrza. Sama Mołdawia, a dokładniej Kiszyniów, to bardziej nasze lata dziewięćdziesiąte. Taka mieszanka zaczynającej kształtować się wolności i wynikających z tego zmian społecznych. Czyli dużo do zrobienia, ale przy niewielkich możliwościach finansowych. Są pierwsze banki (notabene zabawna sytuacja - do każdego z nich jest zakaz wchodzenia z bronią), bez problemu można kupić wszystkie towary pierwszej potrzeby, tylko że większość handlu odbywa się jeszcze na targach i placach handlowych. Nie ma problemu z poruszaniem się po kraju, ale odbywa się to za pomocą zdezelowanych marszrut. W przypadkach skrajnych, w takim Transicie przebywa 30+ osób - po trzy osoby na siedzeniu i dzieci na kolanach, plus ścisk wśród stojących. Na własnych oczach widzieliśmy, jak w wysiadanie dziewczyny z końca pojazdu zaangażowanych była połowa współpasażerów. Na kolana wziąłem torbę jednego faceta, aby ten mógł się nieco ruszyć umożliwiając jej wstanie z siedzenia. Bagaż wynoszony był ze współudziałem ośmiu osób, a dodatkowe sześć musiało na chwilę wyjść z busika aby w ogóle można było myśleć o wyjściu tej jedynej ;)


Takie rzeczy budują właśnie specyficzny charakter Mołdawii. Kraju, wydaje się, radosnego i otwartego na każdego. Zwłaszcza, że ruch turystyczny jest w nim na etapie raczkowania. Przynajmniej tak podejrzewamy, ponieważ na miejscu powszechnie obowiązującym językiem jest (obarczony nierozpoznawalnym przez nas lokalnym dialektem) rumuński i rosyjski. Większość turystów zwiedzających Mołdawię to podobno Rumuni, Ukraińcy, Rosjanie i Bułgarzy. W naturalny sposób są więc oni przez nas niezauważani. W ciągu naszego tygodniowego pobytu w sposób świadomy rozpoznaliśmy jedynie sześć grup turystów - trzy z Polski, jednego z Holendra i dwie z Wielkiej Brytanii.

Co ciekawe, w Mołdawii bardzo lubią i podziwiają polaków. Opinia to tym bardziej realna, że sporo osób ma jakieś doświadczenie z pracą u nas. Trochę to przerażające dla ludzi mojego pokolenia, które w pewnym momencie nie widziało przyszłości w naszym kraju i zdecydowała się na wakacyjne, lub nawet dłuższe epizody związane z pracą na zachodzie Europy. Ale nie ukrywajmy tego, Mołdawia jest krajem biednym, który z większymi problemami i wolniej, jednak cały czas goni średnią kontynentalną. Ma swoje dążenia, potrzeby i problemy. Ciągnie ją na zachód, czy to poprzez integrację z NATO/UE czy z Rumunią. Niemniej bardzo mocno w tym wszystkim przeszkadza blok rosyjski a i nawet najbliższy im sąsiad - Rumunia - traktuje Mołdawię jako biedniejszego, prowincjonalnego kuzyna, bliskie kontakty z którym mogą przysporzyć pewnych problemów. Tych niestety jest co niemiara, od militarnego zagrożenia ze strony Rosji i Naddniestrza (skuteczny bloker dla integracji z paktem północnoatlantyckim), po trwające już bodaj ponad rok protesty społeczne - pod parlamentem i siedzibą rządu w Kiszyniowie wciąż znajdują się miasteczka namiotowe. Przyczynkiem do nich było tajemnicze wyparowanie z systemu bankowego ponad miliarda dolarów - niemal trzeciej części wszystkich aktywów bankowych w tym kraju. Skala i zaskoczenie jakie wywołała ta defraudacja świadczą o niedojrzałości struktur organizacyjnych państwa. Tylko pytanie czy w naszym kraju na początku lat dziewięćdziesiątych było inaczej? Pomimo tego, Mołdawia potwierdziła nieco dziwną teorię, że im kraj biedniejszy, tym w sprawach bardziej przyziemnych - na swój sposób - bezpieczniejszy. Oczywiście nie będę tutaj koloryzował, że cały czas chodziłem z wystającymi z kieszeni plikami banknotów i nie napotkałem się z żadną próbą rabunku czy innej formy przestępstwa. Wspomnę tylko, że przy zachowaniu choćby najbardziej podstawowych zasad bezpieczeństwa, nie czułem żadnego zagrożenia. Dotyczy to zarówno miejsc publicznych za dnia, jak też zwyczajowo dość opustoszałego centrum Kiszyniowa po zmroku.



Offtopowo jeszcze dodam, że Polska oprócz przytrafiających się grup turystów jest również obecna na lokalnym rynku. Przykładowo były pracodawca mojej koleżanki ze studiów - Red Sky - to firma stworzona w Szczecinie, posiadająca główne biuro we Wrocławiu, najwięcej zarabiająca na rynku w Stanach Zjednoczonych, oraz posiadająca dodatkowy oddział w Kiszyniowie właśnie. Oprócz tego co chwilę widywaliśmy logotypy innych naszych marek - zwłaszcza budowlanych. Dodatkowo kilkukrotnie w sklepach widzieliśmy czekolady Wedla (chociaż tamtejszy rynek słodyczy jest według Doroty jeszcze niedojrzały), czy np. serki Mlekovity z polskimi etykietami.

Szkoda tylko że poziom zarobków jest w Mołdawii dużo mniejszy niż u nas. Poziom cen natomiast - to już różnie. Jeśli chodzi o transport - zwłaszcza marszrutki - jest tanio, nawet bardzo. Wytelepanie z lotniska do centrum Kiszyniowa to 3 Leje od osoby - jakieś 60 groszy. Niecałe 5 złotych kosztował 55.kilometrowy odcinek z centrum do wioski Trebujeni. Bardziej zbliżone do naszych są natomiast ceny wyżywienia - zarówno tego codziennego (pieczywo, warzywa, owoce), jak też w knajpach. Co ciekawe, czasami nie warto kombinować z walutą. W sklepach płaciłem swoją kartą kredytową rozliczaną w złotówkach, Dorota natomiast ze swojej bankowej karty podpiętej pod konto w Euro wypłaciła pewną sumę gotówki. Gdy podliczyliśmy nasze wydatki wyszło, że płatności moją kartą miały nieznacznie lepszy przelicznik - na poziomie 2%.

środa, 13 lipca 2016

Gdzieś pomiędzy - Mołdawia - na rowerach do winnicy

Być w Mołdawii i nie odwiedzić winnicy, to jak nie zobaczyć Wieży Eiffle-a w Paryżu, Big Bena w Londynie, czy Sagrada Familia w Barcelonie. Głównym towarem eksportowym tego niewielkiego kraju jest bowiem właśnie wino. To tutaj znajduje się największa na świecie piwnica w której składowane są kolejne roczniki lokalnych wyrobów. 130 kilometrów wykutych w skale korytarzy po których należy poruszać się samochodami, ulice o nazwach gatunków przechowywanych win, których łączna ilość zamyka się w 30 milionów litrów - te liczby mówią same za siebie.

Niestety, w trakcie naszego wyjazdu znów problematycznym okazał się być jego termin. Odwiedzając kraj pomiędzy świętami wielkiej nocy i czymś w rodzaju lokalnego święta zmarłych nie było szans, aby dostać się do dwóch największych winnic kraju - Cricovej i Mileștii Mici. W zamian udało nam się odwiedzić nieodległą od Kiszyniowa Chateau Cojuşna. Ku przestrodze tylko dodam, że wizyta w winiarniach nie jest taka prosta, jak by to się mogło wydawać. Wymagane jest bowiem dokonanie wcześniejszej internetowej rezerwacji (niestety nie każdy termin jest dostępny) i jest to zaskakująco drogie, jak na Mołdawię. W naszym przypadku wstęp kosztował €20 + 85 Lei - jakieś 52 złote na osobę. W cenie tej mieliśmy profesjonalne oprowadzenie po całej winiarni, włącznie z halami produkcyjnymi, miejscem przechowywania pracującego i leżakującego wina, piwnicami, salą konferencyjną i wieżą z widokami na okolice. Warto zadawać pytania, w trakcie opowiadania czuć bowiem sporo satysfakcji wyrażanej w bardzo dobrej jakości języku angielskim. Ciekawostką tutejszej winiarni jest rozbudowa o bazę noclegową, która w niedalekiej przyszłości będzie udostępniana turystom. Owszem, do regionu La Rioja (opisywane w przewodniku po Kraju Basków) jeszcze Mołdawii daleko, zwłaszcza w kontekście okolicznej infrastruktury drogowej i rozrywkowej, jednak myślę że może to być ciekawa propozycja dla turystów szukających dobrego smaku i ucieczki od zgiełku. Na koniec ponad godzinnej wycieczki zostaliśmy obdarowani po butelce wina marki Umbrella. Jeśli podróżujecie samolotem i chcecie zabrać ze sobą trochę tego trunku, z zakupami poczekajcie więc do ostatniego dnia. Liczba możliwego do wywiezienia alkoholu jest bowiem ograniczona :-)



Jako że Cojuşna znajduje się w niewielkiej odległości od Kiszyniowa, drogę postanowiliśmy pokonać na rowerach. Wypożyczyliśmy je w Velopoint, znajdującym się niedaleko Muzeum Etnograficznego i Historii Naturalnej. W cenie 500 Lejów (około 50 złotych na osobę) dostaliśmy na 24 godziny dwa stosunkowo nowe rowery górskie, z zapięciami, lampkami, kaskami, koszykiem, zestawem naprawczym, pompką itp. Obsługa spokojnie władała językiem angielskim i była całkiem pomocna w trakcie planowania trasy. Tylko nie wkręcajcie się w pobranie/zwrócenie roweru równo w godzinę otwarcia punktu. Na miejsce przybyliśmy jakieś 15 minut po tym czasie, następnie zjedliśmy po burce, w okolicznym markecie zaopatrzyliśmy się w zestaw win jakie mieliśmy zabrać do Polski a potem jeszcze poczekaliśmy z 15 minut. Dopiero wtedy ktoś się zjawił na miejscu i otworzył ten punkcik:-)

W ciągu jednego dnia pokonaliśmy dość różnorodne 70 kilometrów. Był bowiem czas na lenistwo przy jeziorze Ghidighici. Niestety jest to miejsce dość dzikie i trzeba się nieco naszukać aby dostać nad brzeg (przydadzą się tutaj pobrane zdjęcia satelitarne okolic). Do tego raczej nie nadaje się ono do pływania, chyba że jakimś kajakiem, łódką, czy czymś podobnym, co chyba - ale to jest bardzo mocne przypuszczenie z mojej strony - można wypożyczyć gdzieś na miejscu. Niestety mieliśmy też odcinek drogowy wzdłuż trasy R1. Owszem, co jakiś czas było pobocze, czasami nawet dość szerokie, jednak warto mieć w pamięci, że kierowcy w Mołdawii lubią kozaczyć. Mieliśmy też okazję zwiedzić okoliczne wioski i prowincjonalne klimaty przedmieść Kiszyniowa. Oczywiście trochę lepiej sytuowane finansowo niż te opisywane przy okazji dwudniowego tuptingu, dlatego też mniej prawdziwe, kolorowe czy też trochę pozbawione takiego sympatycznego charakteru. Co jednak mnie zaskoczyło, to bardzo mocne przywiązanie Mołdawian do ziemi. Jakkolwiek, przez charakter centrum Kiszyniowa, w którym nawet kilkaset metrów od głównej ulicy zabudową dominującą są parterowe budynki z dużymi podwórkami, byłem w stanie zrozumieć nieco rolniczy charakter przedmieść, tak totalnie zaskoczyła mnie pewna scenka na południu miasta. Przejeżdżaliśmy bowiem obok dzisiejszej deweloperki - zwykłe czteropiętrowe budynki mieszkalne jakich ostatnio mnóstwo powstaje np. w Polsce. Naturalnym jest, że zieleń przy takich blokach przeznaczona jest na plac zabaw, ławki, w najgorszym wypadku na parking. Spodziewam się, że na taki deweloperski standard, w bądź co bądź biednej Mołdawii, mogą sobie pozwolić tylko ludzie młodzi, lepiej usytuowani, z tej bogatszej i bardziej wyedukowanej części społeczeństwa. Jednak mimo to, wspomniana wcześniej zieleń pod blokiem jest wydzielona siatką za którą uprawiane są warzywa czy inna zielenina. Ok, no pamiętam że za czasów dzieciaka też spotykałem takie widoki w jakiś mniejszych miasteczkach w Polsce. Ale już nie teraz :-)



Dość ważną rzeczą o której warto wspomnieć, to mołdawskie drogi. W większości - fatalne. Kierując się przy użyciu map google-a widzieliśmy, że w większości poruszamy się nie po pieszej ścieżce, tylko po drodze nadającej się do jazdy samochodem. I rzeczywiście, samochody normalnie z niej korzystały. Tylko że w najlepszym przypadku mogła to być dziurawa jezdnia. W tym mniej optymistycznym, prowincjonalnym, był to po prostu utwardzony, szeroki pas, jazda po którym widoczna była z odległości kilometra - z powodu wzniecanego kurzu. Z jednej strony fajnie, trochę bardziej dziko, poza cywilizacją. Z drugiej, komfort jazdy po takiej dziurawej drodze zawaloną pasażerami marszrutą z prędkością 50/60 km/h jest raczej wątpliwy ;)


Trzecią ważną rzeczą jest teren po którym będziecie się poruszać. Mołdawia nie ma gór i z tego powodu wydaje się być jako-tako płaska. Ale tylko wydaje. W zasadzie ta część kraju, po której akurat podróżowaliśmy, usłana była bowiem niekończącymi się pagórkami. Wzniesienia nie były wielkie, raptem kilkadziesiąt metrów, czasami nawet niekoniecznie strome. Tylko że są one wszędzie, przez co jazda opiera się w zasadzie albo na podjeździe, albo na zjeździe ;)

Kierowany pamięcią o odwiedzanej winiarni i zdobytej podczas wyjazdu wiedzy o producentach, postanowiłem podczas najbliższych zakupów po powrocie nieco więcej czasu spędzić na stoisku z alkoholami. Akurat mój okoliczny Carrefour posiada całkiem niezły dział z różnorakimi trunkami, gdzie można znaleźć nawet wina z Gruzji, Australii czy Mołdawii właśnie. Pomimo że w ofercie dostępnych było około dziesięciu różnych marek, żadna z nich nie została wyprodukowana w dwóch największych winiarniach - Cricova i Mileștii Mici. Wzbudziło to moje ogromne zaskoczenie, ponieważ wymienieni producenci są niczym wizytówka turystyczna kraju, oraz ich wina są dostępne w praktycznie każdym sklepie. Wygląda jednak na to, że sieci handlowe lub dystrybutorzy celują bardziej w tanich, nieznanych producentów. Szkoda to, ponieważ oszczędności prawdopodobnie są niewielkie - w winiarni dowiedzieliśmy się, że litr średniej jakości handlowego wina sprzedają po około €1,5. Niestety wygląda na to, że klient masowy w Polsce bardziej skusi się na wywieszoną na półce flagę, niż będzie się rozpoznawał w firmach producenckich, czy zauważał różnicę smakową. Przyznam się że w tematyce win ze mną tak właśnie jest ;)

sobota, 9 lipca 2016

Gdzieś pomiędzy - Mołdawia - Naddniestrze

Zdjęcia z całego wyjazdu znajdują się w mojej internetowej galerii pod tagiem: 2016.04.29 - 05.08 - Moldova (with Transnistria)
Natomiast wszystkie zdjęcia z Naddniestrza zgromadziłem pod tagiem: Naddniestrze


Z wątkiem Naddniestrza cały czas miałem wewnętrzny problem. Z jednej strony starałem się trzymać zasad bezpieczeństwa opisanych niecały rok temu - w skrócie: nie pchać się na siłę w miejsca niebezpieczne. Z drugiej strony trochę już głupot w życiu popełniłem. Spędzałem zimową noc na stacji benzynowej koło Dortmundu, na dziko w śpiworze w środkowej Norwegii, w pełnym słońcu jechałem na rowerze po półstepach Gruzji przy +32℃ i niewielkich ilościach posiadanych płynów, na pierwszy w życiu nisko-kosztowy wypad (na Teneryfę) leciałem bez noclegu i jakiejkolwiek wiedzy co tam w ogóle jest, ciemną nocą bez jakiegokolwiek oświetlenia jechałem rowerem po trasie szybkiego ruchu na Minorce, w Fezie po zmroku przypadkowo zapuściliśmy się w bardzo niepewne okolice, w Barcelonie grożono mi nożem, w Tunezji obrabowano... Żyję, tylko pytanie czy warto dalej ryzykować?


Proces dojrzewania mojej zgody na wyjazd do Mordoru, jak roboczo nazwałem Naddniestrze, trwał kilkanaście tygodni. Od kategorycznego nie, poprzez zdanie sobie sprawy że jedyna droga do Odessy (także kolejowa) wiedzie przez sam jego środek i można by było przy okazji wystawić nos kilka metrów za stację, po wmanewrowanie się w stwierdzenie że chyba jednak można powziąć to ryzyko. Czemu ryzyko? Ano temu, że my jesteśmy ludem imperialnego zachodu, który tylko czyha na okazję aby podbić szanujący pokój naród i jego odległą o kilkaset kilometrów (bo przecież Ukraina też nagle stała się zachodnia) matuszkę. Owszem, mocno teraz podkoloryzowałem, jednak musicie przyznać że sama nazwa separatystyczna republika i nieprzychylne artykuły w prasie ogólno-tematycznej raczej nie napawają optymizmem, nawet jeśli przekazują one tylko znikomy ułamek prawdy.

Cały wyjazd do Mołdawii odbywał się pod hasłem plan jest tworzony podczas jego realizacji. Jedna z ostatnich wersji była taka, że jednak jedziemy do Odessy. W związku z tym zatrzymujemy się po drodze w Benderach (rum. Tighina), stolicy Mordoru - Tyraspolu i późnym popołudniem wjeżdżamy na Ukrainę. W drodze powrotnej tranzytujemy bez żadnego zatrzymywania się. Dwa dni przed odlotem wszystko musieliśmy skasować. Według planów do Odessy wjeżdżaliśmy bowiem 2.maja, akurat w drugą rocznicę pożaru w domu związków zawodowych, gdzie zginęło kilkadziesiąt prorosyjskich separatystów. Data dość trefna, miejsce też, bo Odessa jest przecież podzielona na prorosyjskiego mera i mianowanego przez rząd w Kijowie (antyrosyjskiego) gubernatora - byłego prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego. Do tego w prasie zaczęły pojawiać się informacje, że w rocznicę może dojść do solidnych niepokojów, ponieważ obie strony zaczynają zwierać swe szyki. Odpuściliśmy więc. Pamiętając jednak kurwiki w oczach Doroty, gdy w końcu doszliśmy do porozumienia że zatrzymamy się w Naddniestrzu wiedziałem, że pomimo skasowania Odessy, Mordoru nie możemy sobie odpuścić. Tylko trzeba było wykazać się mega zwinnością w doborze terminu - aby jednak nie były to okolice 2.maja (wśród ofiar wspomnianego pożaru podobno znaleziono dokumenty potwierdzające obywatelstwo Naddniestrza), a tym bardziej już 9.maja (to wytłumaczę za chwilę). Tyle tytułem wstępu.

Internetowe informacje dotyczące podróży do Naddniestrza generalnie pokrywały się z tym, co zastaliśmy na miejscu. Pomimo bardzo napiętej sytuacji pomiędzy Kiszyniowem i Tyraspolem, z dworca na Piata Centrala marszruty na tej trasie odjeżdżają co kilkanaście minut. Podobno Naddniestrze stara się zdobyć status miejsca cywilizowanego, dlatego rzeczywiście przekroczenie granicy miało się nijak do dawnych opowieści o kombinowaniu, zagrożeniu, próbach wyciągnięcia łapówek itp. Normalna budka, normalny strażnik w mundurze, przejrzenie paszportu, wydruk na karteczce wizy umożliwiającej pobyt przez 10 godzin, wszystko pod okiem kierowcy marszruty, który dbał o to, aby nikt się gdzieś nie zgubił. Na przejściu podobno pomaga znajomość języka rosyjskiego. Cóż, strażnik zobaczył w paszporcie skąd jestem - no tak, Polska, przez matuszkę uznaną ostatnio za jednego z największych wrogów. Rzucił więc oficjalne pa rusku wy gawaricie, a nawet odpowiedź plocho spowodowała u niego uśmiech i odpowiedź, wot, wy panimajecie ;) Zresztą chwilę za nami odprawiała się grupka kilku brytoli. Oczywiście była to wycieczka wykupiona, z lokalnym przewodnikiem doskonale znającym sytuację i zwyczaje, jednak w trakcie odprawy bez żadnych skrupułów używali oni swojego ojczystego (oj, czystego, czystego...), nie otrzymując w sposób widoczny jakiegoś gorszego traktowania. Cholera, to może tam jest jednak cywilizacja?

Z pewnością cywilizacja militarna. Chwilę po przekroczeniu granicy mijamy bowiem smutnych panów w wojskowych czapeczkach ze śmiesznie wielkim rondlem, oraz z pewnością przypadkowo schowany gdzieś w okopie transporter opancerzony z zapewne równie przypadkowo wymalowanymi barwami biało-niebiesko-czerwonymi. Chwilę wcześniej, jeszcze na terytorium Mołdawii, gdy kierowca w końcu złapał Naddniestrzańskie radio, kilka minut po - i tutaj niespodzianka - Kolorowych jarmarkach Maryli Rodowicz, mogliśmy usłyszeć zaproszenie na wielkie szczytowanie z okazji 9.maja, które miało się odbywać m.in. w obecności - tutaj mniej więcej cytat - naszych wielkich przyjaciół Rosjan...

Wjeżdżając do Benderów przecierałem oczy ze zdumienia. Wrażeniu temu nieco sprzyjał los, ponieważ po przekroczeniu granicy jakby zaczęło świecić słońce powodując mienienie się wszystkiego w barwy, lub po prostu śnieżno-biały kolor. No właśnie, barwy. Nie szarość, brud, smród i wysypisko śmieci na każdym rogu. Droga jakby równa, szeroka, przejezdna, budynki wymalowane, ludzie uśmiechnięci, hm...

No dobrze, wysiedliśmy więc z marszruty i idziemy na kawę. Mijamy pomnik z popiersiem Aleksandra Lebieda, rosyjskiego dowódcy 14.Armii, która stała się kręgosłupem separatyzmu Naddniestrzańskiego i miała nawet ochotę na wycieczkę do Kiszyniowa i Bukaresztu. Walutę wymieniliśmy na targu, w pierwszym napotkanym kantorze. Informacyjnie: nie trzeba się stresować z zakupem lokalnych rubli - kantorów jest całe mnóstwo. Spread na Euro wynosi niemal 10%, ale na szczęście wszędzie stawki są takie same. Wchodzimy do baru mlecznego, hm... odnowionego, czystego, gdzie pewien pan wychodząc niemal pod niebiosa zachwalał smak tamtejszych potraw.



Trochę czasu mi to zajęło, ale w pewnym momencie zacząłem się odnajdować w tym dziwnie idealnym świecie. Owszem, po przekroczeniu granicy droga stała się mniej dziurawa, bo ktoś wyłożył pieniądze na jej odnowienie. Brak zatłoczenia jest efektem niewielkiej ilości jeżdżących po niej samochodów. Kolory na budynkach obecne są dzięki niedawnemu malowaniu fasad. Jak się dokładniej przyjrzeć - malowaniu na szybko i niechlujnie. W niektórych miejscach ślady farby były nawet na szybach. Do tego tylko malowaniu, ponieważ pod warstwą farby nadal znajdowały się ociekające ruską mentalnością charakterystyczne bloki mieszkalne, które zostały zbudowane i są utrzymywane w bardzo charakterystyczny sposób - na odpie...dol. A że wszystkie krawężniki były wymalowane na biało a każdy pies świecił niedawno wypucowanymi jajcami - cóż, przecież zbliżał się 9.maj.

Te wizualne aspekty porządku i normalności bardzo dobrze wtapiały się w lokalną formę prania mózgów, którego poziom w Naddniestrzu jest wręcz przeogromny. Ciekawym przykładem może być główny plac Benderów. Niby zadbany, duży, ładny, ale cholera jakiś taki pusty. Stały na nim jedynie tablice ze zdjęciami i opisami winogron. Mam tutaj na myśli osoby, które w myśl radzieckiej pompatyczności na zdjęciach i uroczystościach dumnie obwieszone są medalami, niczym wspomniane wcześniej roślinki. Poziom absurdu w potrzebie budowania legendy jest tam gigantyczny - przykładowo opis jakiegoś wielkiego bohatera Wojny ojczyźnianej, który akurat urodził się w 1926 roku. Hm... może jednak coś w tym jest? W końcu Janek Kos w Czterech Pancernych do wojska trafił także w wieku szesnastu lat i popatrzcie jak daleko zaszedł? :D Niemniej sami przyznacie że przykład to kulawy, prawda? OK, ale kolejny przykład na tablicy obok - zdjęcie częściowo niepełnosprawnej dziewięćdziesięciolatki - w za dużej kurtce moro. Ulica dalej - piękny czerwony baner z napisem wielkie zwycięstwo wielkiego narodu. Oczywiście wszędzie znajdują się plakaty informujące o zbliżającym się święcie 9.maja. Święcie, gdzie we wszystkich zdominowanych przez matuszkę krajach dochodzi do wszech panujących orgazmów, jakoby ostatecznie pokonano wszelkie zło i na zainteresowane kraje wreszcie opadł powszechny mir, cudowny rozwój i niekończący się dobrobyt. Plakaty, które wisiały w autobusach, na słupach, nawet na wejściu do sklepu z zabawkami. Czy w takiej sytuacji dziwi mnie, że dzieci i starsza - niejako myśląca już - młodzież z dumą nosi przypiętą do piersi pomarańczowo-czarną Wstążkę Świętego Jerzego, która ma upamiętniać Dzień Zwycięstwa - oczywiście zwycięstwa strony radzieckiej? Szczerze to nie, nie dziwi, cholera zarazem jednak też smuci.




Ale wejdźmy nieco głębiej w to zagadnienie. W sposób fasadowy, być może pozorny, Bendery i Tyraspol to miasta ładniejsze, bardziej uporządkowane, być może bogatsze niż nieodległy Kiszyniów. Ba, wydaje się że ludziom żyje się dostatniej niż nawet w Macedonii, Serbii a pod względem czystości Naddniestrze pokonuje nawet tą rozwiniętą Grecję! Ludzie są więc zadowoleni, nie widać biedy, bezdomnych psów, zaniedbanych chodników. Mieszkańcy są zdyscyplinowani i uśmiechnięci. Bo jak można się zachowywać inaczej, gdy wokół jest tyle wojska i służb mundurowych? Ot choćby wizyta w twierdzy w Benderach, gdzie wśród kilkudziesięcioosobowej, odświętnie ubranej wycieczki, znajdowało się też bodaj pięciu mundurowych. Tak naprawdę, pozornie schowany pod płaszczykiem uśmiechu stres czuć było na każdym kroku. Choćby dość gwałtowna odpowiedź na eksperymentalne pytanie Doroty do you speak english zadane w jakimś sklepie - my tylko pa rusku gawarimy! No i jeszcze inna sprawa - w tej całej czystości jakoś nie widziałem żadnych sprejowych napisów na murach. To one są najczęściej pierwszym przejawem niezadowolenia. Ale też odwrotnie - nie widziałem przykładów hipsterii, indywidualności, chęci eksperymentowania czy takiego prostego, szczerego ale świadomego uśmiechu i radości z otaczającej rzeczywistości. Czy jest więc tam miejsce na jakiekolwiek alternatywne do wiodącego nurtu myślenie?




Mamy zatem książkowy przykład kija i marchewki. Trochę wypierzemy wam mózgi, trochę wytresujemy, będziemy oczekiwali bezkrytycznego oddania, ale zapewnimy jako taki dostatek i wizualną atrakcyjność. Wyłożymy trochę pieniędzy na wyremontowanie dróg, wybudowanie kilku budynków użyteczności publicznej, do sklepów dostarczymy ładne ciuchy, pomalujemy krawężniki i elewacje starych domów. Damy wam możliwość jawnego porównania - jeździjcie do nieodległego Kiszyniowa, zobaczcie jaki bałagan, dziurawe chodniki, biedę i wyzysk przynosi ten zgniły zachód. Kochajcie zatem nasz mir, dążcie do niepodległości, oczywiście w ramach naszego braterskiego związku. My będziemy was popierać, póki nam się to opłaca. W zasadzie wiele to nas nie kosztuje, a geopolitycznie opłaca bardzo.




Dlatego też ten dziwny świat w sposób pozorny i wizualny zaskakuje bardzo mocno. Ot, przykładowo znów wróćmy do twierdzy w Benderach. Tuż obok znajduje się cerkiew Aleksandra Nevsky-ego. Prawdopodobnie odremontowana jeszcze w tym roku, ponieważ panująca w środku świeżość totalnie powala na kolana. Oczywiście w tej wizualnej doskonałości jest nieco ruskiego ducha w postaci przykładowo stojącego w jednej z bocznych naw plastikowego wodopoju (zdjęcie nieco wyżej) i podłogi wyłożonej kafelkami jak z toalety w tanich hostelach. Ale co tam, mamy wizualny, ociekający pozornym bogactwem wow effect, Tuż obok znajduje się natomiast jednostka wojskowa (ciekawostka - nieopodal pomniku rosyjskiej chwały), mury której wprost ociekają propagandą z kiczowatymi rysunkami i napisami typu (mniej więcej): żołnierze - ojczyzna powierzyła wam swoje bezpieczeństwo, albo: armia - moja rodzinna walka. Tylko sam już nie wiem czy to propaganda prowojenna, proniepodległościowa czy prorosyjska.






W Tyraspolu było równie ciekawie. Na każdym kroku mnóstwo górnolotnej propagandy, rosyjskich flag i ostatnia prosta w przygotowaniach do święta 9.maja. Odmalowano i umyto jedną z głównych atrakcji miasta - stojący na podwyższeniu czołg, który z odpowiedniej perspektywy celuje w stronę niedalekiej kapliczki. Dodatkowo zadbano, aby na pobliskiej każdej płycie z nazwiskami i pojedynczym grobie leżał jakiś kwiat. W końcu wielkie święto...








Oprócz tych elementów miasto ma do zaoferowania jeszcze dwie ciekawostki. Jedyne na świecie ambasady, w zasadzie nigdzie nie uznawanych, podobnie jak Naddniestrze, separatystycznych Osetii Południowej i Abchazji. Drugą jest fabryka alkoholi firmowanych marką KVINT (Koniaki, wina i napitki z Tyraspola). Firma już dawno zrozumiała swoją markę i fakt, że niewielki ruch turystyczny w regionie najwięcej pieniędzy zostawia właśnie kupując ich produkty. Dlatego otworzono specjalny markowy sklep, gdzie po dość atrakcyjnych (jak na nasze standardy) cenach można kupić różnego rodzaju brendy i wina. Przykładowo ja za swoją półlitrową czternastolatkę zapłaciłem 203 ruble - niecałe €16. Dodam, że w całym Naddniestrzu nie ma szans na płatność kartą a ichniejsza waluta jest nieakceptowalna i niewymienialna na całym świecie, czyt. stanowi dodatkową pamiątkę. Obsługująca sklep ekspedientka w trakcie naszego przedłużającego się procesu analizowania cen i dokonywania wyboru w ramach dostępnego budżetu, podchodziła do nas dość surowo. Zwyczaj to nabyty, gdyż pomimo ładnego wyglądu, sklep jest też mekką lokalnych pijaczków. Na naszych oczach zjebkę dostał facet, który chciał się dowiedzieć ile może kupić wina za bodaj 8 rubli, podczas gdy minimalna sprzedaż to 500 mililitrów na które oczywiście nie miał uzbierane. Jakość obsługi zaczęła wzrastać dopiero, gdy okazało się że nie poprzestaniemy na jednej butelce, ani na najtańszych trunkach ;)

O ile dotrwaliście do tego miejsca, z pewnością zadajecie sobie pytanie ile relacji z wyjazdu zawarłem w tym wpisie? Ano niewiele, ponieważ niewiele jest tam do zobaczenia. Naddniestrze oferuje bowiem mniej do zobaczenia a więcej do myślenia. Za to cenię tamte rejony, ponieważ od wyjazdu minęło kilka tygodni a niektóre sprawy tam uwidocznione nadal czekają na przetrawienie i poukładanie w moim systemie wartości. Spodziewałem się innej rzeczywistości, ale nie aż tak odrealnionej. Oczywiście pojawia się tutaj odwieczne pytanie - kto ma rację? Czy winna jest Rosja z jej wiecznymi mocarstwowymi zapędami i niewycofaniem z terytorium Naddniestrza swojej 14. Armii? Czy lokalni watażkowie, którzy wzniecając rebelię (i korzystając ze sprzyjającej im sytuacji geopolitycznej) chcą utrzymać swoje wpływy oraz interesy? Czy może jednak wszyscy mieszkańcy? Tutaj celowo podkoloryzowałem, ponieważ to oni na początku lat 90. przywitali się z czołgami, gdy Kiszyniów postanowił siłą utrzymać jedność swojego dopiero tworzącego się kraju. Daje do myślenia, prawda? Równie do myślenia dała rozmowa w marszrucie w trakcie powrotu do Mołdawii z bardzo komunikatywnym, pozytywnym i uśmiechniętym łysolkiem. Świetnym angielskim opowiadał, że w zasadzie zwiedził cały świat - od Dubaju w którym pracował, po Anglię i USA. W Naddniestrzu podobno spędził dwa tygodnie i był na wakacjach, teraz jedzie na lotnisko w Kiszyniowie, gdzie będzie czekał na jakiś lot, na który bilet ma mu za chwilę zabukować jakiś kolega. Leciał będzie do Moskwy, gdzie złapie przesiadkę do swojej ojczyzny - Osetii Północnej (przyp. Kaukaskiej republiki wchodzącej w skład Rosji).... Cholera, jak dla mnie, facet prowadzi mnóstwo szemranych interesów bo co można robić w Naddniestrzu przez 14 dni, a i nawet my - bogaci zachodianie - nie kupujemy biletów lotniczych z dnia na dzień. Jeździć po świecie musiał, święcie wierzył w swoją ojczyznę, był reprezentantem tego opisywanego przeze mnie procesu prania mózgu, a jednak rozmawiało się z nim tak.... normalnie i fajnie. Daje do myślenia, prawda?

Faktem jest, że w sposób oficjalny wszyscy w Naddniestrzu niczym młode pelikany łykają niepodległościową, czy braterską retorykę. Żyją w swym górnolotnym uniesieniu ciesząc się finansowaniem płynącym od matuszki. Dlatego powiedziałem sobie, że warto będzie tam wrócić za jakiś czas, gdy zmieni się geopolityka, Naddniestrze zjednoczy się ze swym wielkim bratem, proces się dokona, nie będzie potrzeby pompowania w region tak dużych pieniędzy, do głosu dojdzie mieszanka prowincjonalizmu oraz ruskiej codziennej mentalności i to wszystko, tak po prostu pierd...lnie.

Cóż, po kilku latach podróżowania przez kontynent odczuwam coraz mniejszą potrzebę jeżdżenia wszędzie tam, gdzie jeżdżą wszyscy. Nie byłem we Wiedniu i Amsterdamie, dopiero niedawno pierwszy raz zawitałem do Pragi, Paryża czy Aten. Bardziej niż zobaczenie i zrobienie fotek atrakcjom turystycznym, interesuje mnie przeżycie czegoś, co może wpłynąć na to kim jestem. Aby zobaczyć na własne oczy coś, co poszerzy moje horyzonty, pozwoli zrozumieć pewne wartości, aspekty, podjąć decyzję w którą stronę chce się iść. To, co zobaczyłem w Naddniestrzu, mocno utkwiło w mojej głowie. Owszem, świat w którym żyję i który lubię, nie jest do końca fair, czy też lekiem na każde zło. Ale do cholery jasnej to co tam zobaczyłem, jest jeszcze bardziej odrealnione i popaprane niż nasz imperialistyczny zachód. Może i dobrze że skończyło się tylko na Naddniestrzu i nie udało nam się dostać do Odessy. Deja Vu, które w ramach rekompensaty obejrzeliśmy sobie któregoś wieczora oparte jest na absurdzie. Chociaż kto wie ile z tego nadal tkwi w tamtejszej rzeczywistości? Mogłoby to być dla mnie za dużo. A Odessa nie dostanie nagle nóżek i nie wywędruje gdzieś daleko. Być może Lot wrzuci jakąś opcję krótkiego wypadu w ramach Szalonej Środy i wtedy skorzystamy :-)