środa, 13 kwietnia 2011

Drugi kontakt z czarnym lądem

19-23 styczeń 2011, Maroko

Dla zainteresowanych: więcej fotek z tego wyjazdu można znaleźć na moim profilu serwisu Panoramio. Dokładniej pod tagiem 2011.01.19-23 - Morocco (Oujda Nador Melilla).
Naszym pierwszym i do niedawna jedynym kontaktem z Afrykańskim lądem była jedyna jak dotąd przygoda z biurem podróży. Mimo wszystko pewne negatywne wrażenia wynikające z formy wyjazdu, jak też niemiłych niespodzianek jakie nas zastały na miejscu spowodowały, że ani nie miałem przez najbliższy czas ochoty na branie udziału w wyjazdach zorganizowanych ani nie ciągnęło mnie do krajów arabskich. Jako że pierwsze z nich uznaję za zbędne w momencie gdy mam udane doświadczenia w organizowaniu wycieczek na własną rękę, tak drugie przez jakiś czas zaczęło tracić na ważności. Koniec końców któregoś dnia zwróciłem uwagę na połączenie faktów dogodnych przesiadek, możliwości wylotów w odpowiednich dniach a nawet godzinach, oraz niskich cen wynikających z konkurencji na danej trasie. Pomyślałem więc czemu nie spróbować się z opisywanym przez coraz większą liczbę znajomych Marokiem? Kilka tygodni obserwowania systemu rezerwacyjnego pozwoliło wstrzelić się w odpowiednie promocje co stworzyło fundament do dalszych planów.
Planów może i tak, ale ich realizacja na przestrzeni całego wyjazdu była raczej kiepska. Generalnie jak w większości przypadków najpierw jestem zainteresowany lotem na danej trasie a dopiero potem szukam co można by było w danej okolicy zwiedzić. W tym przypadku nieco czasu spędzonego na przestudiowaniu mapy okolic i zdjęć zamieszczonych na serwisie Panoramio zachęciło mnie na wybranie się do Oranu. W sumie jest to jakieś około 200 kilometrów od lotniska docelowego ale uznałem że w przypadku braku tanich połączeń lotniczych warto. Niestety dopiero kilka dni później dowiedziałem się że granica lądowa pomiędzy Marokiem a Algierią jest od kilkunastu lat zamknięta. Można by więc odwiedzić dziki Atlas na południu. Jednak pomyślałem sobie że nie ma sensu zbyt przeginać podczas pierwszej wizyty w mimo wszystko obcym i odmiennym w porównaniu do Polski kraju. Postawiłem więc na spróbowanie się z wynajmem samochodu, objechaniem północno-wschodniego wybrzeża (budujące się i jeszcze mało znane miejscowości turystyczne z podobno całkiem niezłą infrastrukturą), odwiedzinami w Nadorze i Melilli oraz krótki wypad w odnogę Atlasu znajdującą się na północ od docelowej Wadżdy. Plan taki przedstawiłem też na lotnisku przesiadkowym dziewczynie, która do momentu stawienia się przed bramką w Charleroi nie wiedziała nic o miejscu docelowym oprócz tego, że lecimy do „kraju paszportowego”. Swoją drogą na kilka dni przed wyjazdem miałem małego stresa, ponieważ na sześć przewertowanych w EMPiKu przewodników tylko jeden zawierał kilka stron o tej części Maroka do której się wybieraliśmy. Inny wspominał jedynie że jest to zupełnie nieinteresujący pod względem turystycznym rejon a pozostałe wschodnią część kraju zupełnie przemilczały! Oczywiście o opcji rezerwacji hotelu przez internet też należało zapomnieć. Szczerze w trakcie lotu miałem tylko nadzieję, że w Maroku nie czerpano wzorów z części miast Europejskich w których w tzw. sezonie zimowym część hoteli i pensjonatów noclegowych jest po prostu pozamykanych...

Czwartek
Same loty bez historii. Po powrocie z pracy szybko wskoczyłem do wanny, zjadłem obiad, wziąłem spakowany dzień wcześniej plecak i hop do Charleroi. Tam nocka w wypróbowanym podczas wcześniejszego wypadu do Wenecji kącie i kilka minut po godzinie szóstej popijaliśmy już kawę po stronie airside terminala. Lot do Oujdy to w moim przypadku w głównej mierze sen. Obudziłem się już nad Hiszpanią na kilkanaście minut przed opuszczeniem kontynentu. Wylecieliśmy w okolicach Almerii a Afrykę podchodziliśmy od strony przylądka w okolicach Nadoru. Fantastycznie z góry było widać Melillę, Nador a następnie wznoszące się coraz wyżej okolice Atlasu. Krótki lot na ciągłym zniżaniu, po czym zakręt w lewo i lądowanie na pasie 06. Jak pokazuje Google Earth, lotnisko w Oujdzie to dziwaczny i mało optymalny układ pasów startowych oraz nowiutki budynek terminala. Na miejscach przy rękawach stały dwa samoloty Jet4you. Można więc powiedzieć że nieźle, ale jednak z naszym były to trzy kursy z zaplanowanych pięciu tego dnia. Ale już niedługo. Ten rejon Maroka zaczyna bowiem mocno inwestować w ruch turystyczny i w ciepłym sezonie będzie można dostać się tam lotem bezpośrednim nawet z Polski :-)
Na miejscu 30 minut w kolejce do odprawy wizowo-paszportowej i „Welcome to Morocco”. Jak się później okazało internet nie kłamał – z lotniska nie dało się dostać do miasta inaczej jak wyłącznie taksówką. Postanowiliśmy więc ominąć tą niedogodność i wynająć samochód już na lotnisku. Ok, zjawił się ktoś w miarę mówiący po angielsku, cena była zadowalająca, rozpoczęliśmy zatem papierkologię z wymianą Euro na Dirhamy włącznie. Na szczęście w terminalu znajdowała się placówka Poczty państwowej więc jak się później okazało nie zostaliśmy złupieni na turystycznym przeliczniku. Niemniej kolejne przysłowie okazało się prawdziwe – pierwsze śliwki robaczywki. Nigdy wcześniej nie bawiliśmy się w wynajem samochodów i dopiero na miejscu okazało się że nasza karta nie pozwoli na transakcję. OK, będę szczery, tak naprawdę to zupełnie wypadła nam z głowy opcja kaucji jaką mielibyśmy uiścić za samochód, tak więc nawet gdyby karta przeszła to byłyby nici ;) Tak więc kolejna już zmiana planów – musieliśmy się przeprosić z myślą jazdy grand taxi po autostradzie, oczywiście bez zamontowanych w samochodzie pasów. Kurs do Wadżdy kosztował nas 150 Dirhamów. Akceptowalna cena, ale jak na warunki Marokańskie to zdzierstwo o czym później.

W drodze do Maroka



Wadżda/Oujda/Użda
Wysadzono nas na moje życzenie przy bulwarze Mohammeda V. Pamiętałem z przewodnika że to dobry punkt orientacyjny w mieście. Rzeczywiście, chwila spokoju, dokładniejsze wczytanie w książkę i mogliśmy zabrać się za szukanie zaznaczonych na mapce hoteli. Wzięliśmy pierwszy lepszy – kosztujący 100 Dirhamów od osoby, zimny i z łazienką w stanie co najmniej kiepskim. Niemniej pomyślałem że to tylko na jedną noc a poza tym w recepcji znajdował się ktoś w miarę płynnie porozumiewający się w języku angielskim. Wątek to o tyle ciekawy, że napotkany przy recepcji ów starszy pan przedstawiał się jako były ambasador francuski w około trzydziestu krajach. W krótkich rozmowach wspominał że zwiedził pół świata – m.in. nasz kraj w latach osiemdziesiątych. Wiedzę miał na niezłym poziomie i oprócz kilku praktycznych rad odnośnie Maroka można było też usłyszeć ciekawe historie z innych krajów i sfer ichniejszych władz. Musiało coś w tym być, ponieważ w pewnym momencie rozmówca zaimponował mi nawet pewną wiedzą na temat sytuacji politycznej w Polsce. Oczywiście pojawił się wątek katastrofy na lotnisku w Smoleńsku i krótkie zdanie że „ten mały” kandydował później na Prezydenta, ale że „Polacy na szczęście nie są aż tak głupi aby go wybrać” :D
Pierwszy dzień pobytu w Maroku spędziliśmy więc w całości w Wadżdzie. Już popołudniu kręciliśmy się po Medinie przecierając co chwila oczy ze zdumienia na fakt co się tam wyrabia. Oczywiście po wizycie w hali targowej w Tunezyjskim Monastirze byliśmy już przyzwyczajeni do widoków łupanych grubym tasakiem kozich głów, sprzedawanych na ziemi małż czy zawiniętych w gazecie krwawych móżdżków. Bardziej zaskakiwał nas fakt ilości prowadzonych w okolicach remontów. Tak jakby miasto zgarnęło całą pulę dofinansowania z Unii Europejskiej i postanowiło wyremontować 80% budynków w ścisłym centrum. No a przynajmniej 80% zewnętrznych ścian tych budynków :-) Szczerze to nie wiem czy u nich tak zawsze na zimę, ale powiedziałem sobie że z ciekawości za kilka lat będę musiał jeszcze raz odwiedzić Oujdę aby zobaczyć efekty wszystkich zmian.
Gdzieś w wolnej chwili nie mogliśmy odmówić sobie szklanki słynnej marokańskiej herbaty. Rzeczywiście – widok fenomenalny, kiedy szklanka niemal do połowy wysokości wypełniona jest pędami świeżej mięty. Jeszcze większe zaskoczenie dopadło nas, kiedy siedzący obok Marokańczyk postanowił posłodzić swoją porcję siedmioma kostkami cukru! Coś w tym jest, że człowiek nie wierzy w niektóre historie dopóki nie przekona się o nich na własnych oczach. Niestety pozytywne wrażenie z początku dnia zamazane zostało przez pierwszą noc hotelową. Niestety, ponieważ w Afryce budynki zazwyczaj są nieogrzewane a jedyną możliwością ochrony przed zimnem jest przykrycie się kilkoma grubymi kocami. Trochę pomogło, ale mimo wszystko sporo ciepła straciliśmy podczas prysznicu w obskurnej łazience w której ciepła woda to prawie rarytas. Na szczęście poranek dnia następnego przywitał nas ciepłymi promieniami słońca. Dzięki temu już od rana można było pokręcić się po mieście w cienkim swetrze. Opcja krótka - herbata, kółko przy Medinie i szukanie stacji autobusowej aby spróbować się jakoś dostać na wybrzeże.

Hotel Lillas
rue Jamal Eddine el-Afghani, Oujda


 
Medina i okolice




Plac 16 sierpnia/Place Du 16 Aout



Oujda - varia




Piątek

Droga do Melilli
Dojście do stacji autobusowej nie sprawiło żadnych problemów. Te pojawiły się w momencie gdy musieliśmy kupić bilety. Cóż, Maroko to kraj arabski, były protektorat francuski. Dlatego też jeśli miejscowi mówią w jakimś języku obcym, przede wszystkim jest to właśnie francuski a nie angielski. Co gorsza, wszystkie napisy są po „robaczkowemu” dlatego nijak nie dało się zidentyfikować gdzie będzie się kierował dany autobus. Zaryzykowaliśmy więc, podchodząc do kogoś w mundurze, słowem „Nador” i „oczami kota ze Shreka” licząc na jego pomoc w niezbędnych technikaliach. Swoją drogą staliśmy się  wtedy lotkaną ciekawostką, ponieważ w pewnym momencie zainteresowana nami była grupka różnych ludzi... Nie ukrywam, sytuacja co najmniej stresująca. Jednak koniec końców ktoś przyniósł nam podpisane bilety a autobus do jakiego wsiedliśmy rzeczywiście dojechał do Nadoru. Nieco obaw miałem o nasz chowany do luku autobusu bagaż, który jako jedyny nie miał przypiętej naklejki. Na prośbę o takową kierowca tylko zagestykulował w moją stronę że będzie go pilnował. Rzeczywiście, najwyraźniej nikt przy nim nie grzebał i w Nadorze wszystko było na swoim miejscu. Co ciekawe, jak wspomniana wcześniej piętnastokilometrowa przejażdżka grand taxi kosztowała nas 150 dirhamów, tak podróż na odległość niemal dwustu kilometrów (ponad dziesięciokrotnie dłuższa) była dla nas obciążeniem rzędu 60 dirhamów za dwie osoby.
Po ostrzeżeniach i opowieściach „hotelowego ambasadora” postanowiliśmy w Nadorze spędzić kilka godzin po czym wieczorem udać się na nocleg do Melilli. Konkluzją z rozmów było bowiem ostrzeżenie że Nador jest miejscem raczej niebezpiecznym i że z tamtego miasta wywodzi się większość przestępczości w północno-wschodnim Maroku. Coś w tym było, ponieważ wysiadając z autobusu na naszych twarzach prawdopodobnie było widać mocno rysowany wyraz przerażenia. Głównym jego powodem był niesamowity tłum i hałas. W okolicach stacji znajdował się bowiem niewielki targ, jak też lokalny „węzeł przesiadkowy” na miejskie autobusy. Już sam ten widok tłumu arabów w połączeniu ze świadomością bycia obserwowanym (w końcu byliśmy jednymi z nielicznych w okolicy europejczyków, do tego zaprzęgniętymi w niemałe plecaki) powodował lekki stres. Spora część wynikała zapewne z naszego stereotypowego myślenia na temat arabów. Jednak pomijając nawet to – na zdrowy rozum, dziki tłum w jakimkolwiek kraju trzeciego świata w którym się jest po raz pierwszy w życiu – może przerazić.
W Nadorze kilka chwil spędziliśmy na kręceniu się po nabrzeżnej promenadzie oraz centrum z dużymi ilościami sklepów i stoisk. Nie mogliśmy powstrzymać się przed zakupem świeżych owoców, wszelkich maści orzechów i słodyczy oraz zjedzenia obiadu w lokalnej knajpie. Początkowo zastanawialiśmy się gdzie my trafiliśmy. Miejsce wyróżniało się bowiem solidnym bałaganem i brakiem jakiejkolwiek organizacji. Jednak jak zauważyliśmy, stołują się w nim miejscowi a koniec końców za niewielkie pieniążki zjedliśmy świetny w smaku obiad złożony ze świeżych krewetek, ryżu, warzyw, sosu i bagietki.
Do granicy hiszpańsko-marokańskiej w Beni Enzar dostaliśmy się lokalnym zielonym autobusem. Muszę w tym miejscu wspomnieć o naszym książkowym przewodniku z wydawnictwa „Bezdroża” z treścią którego czasami mogłem się nie zgadzać, ale który koniec końców ostatecznie zawierał spore ilości praktycznych i bardzo przydatnych rad. To między innymi dzięki niemu nie musieliśmy brać taksówki do granicy, jak też na miejscu znajdowaliśmy wolne pokoje w wymienionych hotelach. Same okolice granicy to znów – spory szok. Kolejny raz do przejścia granicznego musieliśmy przedzierać się przez tłok zgromadzony wokół placu na którym handlowało się dosłownie wszystkim. Jednak wzmożona czujność na to co się dzieje wokół, oraz ciągła obserwacja plecaków i kieszeni spowodowały że bez większych trudności i żadnych strat własnych znów znaleźliśmy się na terenie Unii Europejskiej. Przyznam się, że nigdy nie wyobrażałem sobie aby na odcinku raptem 500 metrów widzieć tak wyraźny kontrast między – tutaj nie boję się użyć tych słów – kompletnie różnymi światami! Wystarczyło bowiem przekroczyć przysłowiowy szlaban aby zobaczyć dużo większy porządek, poukładanie i generalnie obrany jakiś system działania...

Nadmorskie klimaty w Nadorze


Melilla
Szkoda tylko że komfort znalezienia się „u siebie” zakłócał fakt zmroku i braku rezerwacji w jakimkolwiek hostelu. Jednak po kilkudziesięciu minutach marszu i poszukiwania wymienionego w przewodniku adresu w końcu znaleźliśmy się w pierwszym wolnym hotelu. Hm... jednak zmęczenie przytłumiło naszą czujność i dopiero po zapłaceniu zauważyliśmy że warunki w pokoju są co najmniej marokańskie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt niedomykających się drzwi balkonowych przez co w środku panowała temperatura taka sama jak na zewnątrz. Argumentując zauważonym nieco później defektem jednego z łóżek udało nam się załatwić zamianę pokoju na wprawdzie dużo mniejszy i bez okien, jednak przede wszystkim cieplejsze i przytulniejsze kilka metrów kwadratowych. Po chwili odpoczynku postanowiliśmy jeszcze przespacerować się po centrum miasta. Był to strzał w dziesiątkę, ponieważ trafiliśmy do parku Hernandeza. Otoczeni wysokimi palmami, zadbanymi ścieżkami pośród zieleni i barwnymi fontannami poczuliśmy się niemal jak w innym świecie. Tak też istotnie było, ponieważ stanowiło to gigantyczną różnicę jakościową między tym co tutaj a tym co tam w Maroku. Zresztą wrażenie to zostało potwierdzone następnego poranka który spędziliśmy na kręceniu się po tym malowniczym mieście. Zgodnie z przewodnikiem okazało się bowiem, że miasto jest istnym polem popisów twórczych architektów secesyjnych. Oczywiście największy wpływ na ten stan miał Enrique Nieto – pochodzący z Melilli uczeń Gaudiego. Dzięki silnym wpływom mistrza Melilla stała się drugim na świecie najważniejszym skupiskiem sztuki secesyjnej. Oczywiście drugim po niekwestionowanej mekce tego stylu – Barcelonie. Przez kilka godzin znów udało mi się więc poczuć ten specyficzny, tak czasami pożądany klimat Hiszpanii/Katalonii. Tylko tutaj bowiem odnajduję to poczucie smaku i dziwacznej równowagi pomiędzy różnymi formami eksperymentalnymi które wszędzie indziej nie mają praktycznie prawa się jakkolwiek sprawdzić. Ten specyficzny luz, kolorowość, hipnotyczny klimat i bijące ciepło – za to lubię i zawsze odnajduję będąc na Półwyspie Iberyjskim. Dzięki takiej mieszance nie przeszkadzają mi żadne przeciwności – czy to, jak w przypadku wizyty w Melilli, wiejący silny, chłodny wiatr, czy też zakończony wizytą policji nocny incydent na korytarzu w naszym hotelu ;)


Pension La Rosa Blanca
calle de Gran Capitan 7, Melilla


Park Hernandeza




Fort i cytadela w Melilli



Melilla - varia









Sobota

Nador
Niestety nasz pobyt w Melilli był bardzo ograniczony czasowo, dlatego aby utrzymać napięty grafik wszystko musieliśmy robić na przyspieszonym tempie. Początkowo się udawało. Poranne kręcenie się po mieście w pewnym momencie obrało kierunek przejścia granicznego do którego dotarliśmy w okolicach godziny 16:00. Nieco wcześniej zawitaliśmy do lokalnych sklepów celem zaopatrzenia się - jak zawsze w Hiszpanii - w ananasowo-kokosowe jogurty. Przy okazji napotkaliśmy tam produkty o swojsko brzmiących nazwach i opisach. W wielu miejscach widziałem nasze wyroby, ale w Melilli nigdy bym się ich nie spodziewał ;)
Po przekroczeniu granicy w Nadorze korzystaliśmy jeszcze z ostatnich promieni zachodzącego słońca. W międzyczasie spróbowaliśmy się z kolejnym całkiem niezłym obiadem w lokalnym barze. Znów – jakość miejsca nie rozpieszczała. Jednak zarówno niska cena, jak też ilość i smak zaserwowanych potraw były bardzo mocnym punktem tego miejsca.

Zmiana planów powrotnych
Niestety, nasza chwilowa sielanka zakończyła się w momencie wizyty na stacji autobusowej. Ku naszemu – nie da się ukryć – ogromnemu zdziwieniu okazało się bowiem, że pomimo dość wczesnej pory do Oujdy nie jedzie już żaden autobus! Informację tą sprawdziliśmy u kilku oddzielnych „naganiaczy” którzy zawsze odpowiadali że jutro, lub taxi. No to mamy problem... Raz że nie posiadamy przy sobie dostatecznej gotówki na taksówkę i hotel, dwa że nie mamy żadnych informacji o dostępnych w Nadorze noclegach, trzy że niepokój wzmacniała myśl o konieczności kręcenia się po zmroku po ruchliwym centrum podobno niezbyt bezpiecznego miasta a cztery, że lot powrotny miał się odbyć po godzinie 10 rano dnia następnego z lotniska odległego o blisko 200 kilometrów... Jak więc widać, kolejny raz w ciągu tych kilku dni nasz plan został wywrócony do góry nogami. Jednak rozwiązanie tego konkretnie problemu było bardzo proste. Pomimo mojej niechęci spróbowaliśmy się bowiem z odległym o100 metrów od stacji autobusowej miejscem z dużym napisem hotel. Okazało się że przy pierwszej próbie trafiliśmy na nocleg najtańszy i o najlepszym standardzie w historii całego wyjazdu. Może standardowo pomijając jakość łazienki, chociaż - paradoksalnie - istotnym jej plusem była lecąca z prysznica ciepła woda :D

Hotel Geranio
rue Hay el-Khattabi 16





Niedziela
Sen był dość krótki, ponieważ z informacji zdobytych na stacji wynikało że pierwszy autobus do Oujdy miał odjeżdżać o godzinie 04:30. Na wszelki wypadek na miejscu byliśmy 30 minut przed umówioną godziną. Pesymistycznie – 3 godziny jazdy do Oujdy, 30 minut z miasta na lotnisko aby być tam bezpiecznie o godzinie 09:30 – oznacza że na miejscu powinniśmy mieć co najmniej 90 minut na ostatnią herbatę i fotki przy Medinie. Tylko niestety okazało się że zaliczyliśmy kolejną obsuwę. Pierwszy autobus jaki zmierzał w stronę Oujdy wyjechał bowiem po godzinie 07:00. Do mniej więcej połowy trasy nie notowaliśmy żadnych kłopotów – autobus wibracjami wydawanymi przez każdą niemal swą część składową zdradzał kilkukrotne przekroczenie magicznej prędkości 80 km/h na pustej drodze i przy sprzyjającej aurze słonecznego poranka. Niemniej w Berkane musieliśmy zaliczyć półgodzinny stop, kilka kilometrów później nieprzewidziany kolejny na którym kierowca, pilot i dwójka młodych pasażerów odbyło za autobusem małą szarpaninę. Nie byliśmy w stanie zrozumieć o co chodziło, ale sytuacja ewidentnie musiała być stresująca. Albo chodziło o rozliczenie biletów, albo o liczbę pasażerów. Zauważyłem bowiem że przy każdym przystanku pilot prowadził skrzętne notatki na check-liście co może jest elementem bardzo istotnym podczas kontroli policyjnej? Tym bardziej że na trasie mijaliśmy około 10 punktów do tego służących... Żeby było jeszcze ciekawiej, na 8 kilometrów przed lotniskiem i przy bardzo szybko uciekającym czasie musieliśmy zrobić kolejny postój aby zatankować przelewaną z beczek benzynę. Dobrze że nieco później któryś z pasażerów pomógł nam wytłumaczyć kierowcy aby zatrzymał się na rondzie przy lotnisku i wypuścił nas na zewnątrz. Oczywiście nie obyło się przy tym bez napiwku a że brakowało nam drobnych, to jego wysokość stanowiła połowę ceny biletu. Do terminala wpadliśmy na około 40 minut przed planowanym odlotem – zaliczając wydłużoną procedurę odprawowo-wizową. W Maroku trzeba bowiem obowiązkowo stawić się przy stanowisku check-in, po czym przejść przez skrupulatne security, dostać pieczątkę w paszporcie i dopiero wtedy można było myśleć o podejściu pod bramkę. Jednak szczęście sprzyjało nam przez cały wyjazd i również w tym przypadku na ostatnią chwilę udało się znaleźć pod obładowanym pasażerami samolotem.

Pożegnanie z Afryką
Kołując po pasie startowym żegnani byliśmy przez grupkę machających zza płotu lotniska dzieci. Na pożegnanie pilot zafundował nam długi zwrot pozwalający na ostatni rzut okiem na Oujdę i lotnisko. Kierując się początkowo na wschód zahaczyliśmy o Algierię. Nad Europę musieliśmy zalecieć gdzieś pomiędzy Alicante i Walencją. Niestety tutaj tylko strzelam, ponieważ linia brzegowa była widoczna tylko po lewej stronie. My natomiast siedzieliśmy po prawej stronie maszyny. Tuż przed Barceloną (charakterystyczny punkt w postaci lotniska El-Prat :D ) skręciliśmy na północ. Z okien można było wtedy podziwiać malownicze szczyty Pirenejów a następnie mniejsze i większe miasta we Francji.
Przesiadka w Charleroi była dla nas opcją niemal idealną. Trzy godziny pozwoliły bowiem na szybką kawę, chwilę odpoczynku z omówieniem „na gorąco” pierwszych wrażeń oraz ratowanie twarzy na zakupach na airside. Nie wyrobiliśmy się bowiem czasowo na zakup pamiątek z Maroka, więc postanowiliśmy choć zatuszować ten fakt pamiątkami z Belgii ;)
Przed wejściem do samolotu poczyniliśmy małą obserwację. Chcieliśmy zobaczyć o której godzinie do samolotu wejdą ostatni pasażerowie aby wiedzieć ile czasu będziemy mieli na potencjalnej ciasnej przesiadce planowanego jeszcze wtedy powrotu z Valladolid. W samolocie udało nam się zająć miejsca w pierwszym rzędzie ucinając kilka krótkich rozmów z wyjątkowo zabawną i zgraną obsługą pokładową lotu. Niestety po wylądowaniu zaliczyliśmy ciężką aklimatyzację w postaci cienkiej warstwy leżącego śniegu i temperatury do dwudziestu stopni niższej niż notowanej jeszcze kilka godzin wcześniej w Afryce. Nie żałowaliśmy jednak – w końcu znów mieliśmy przedsmak wiosny na którą, gdyby nie wyjazd, musielibyśmy czekać jeszcze ze dwa miesiące.

Lot powrotny do Wrocławia



Podsumowując
Cały wyjazd, zwłaszcza wątek permanentnie i do ostatniej chwili zmieniających się planów, w opowieściach jest kupą śmiechu. Jednak tak w głębi w kontekście technicznym był dla mnie solidną szkołą przetrwania. Owszem, wszystko się udało – niemniej dopiero po powrocie zdałem sobie sprawę ile mieliśmy szczęścia. Czasami dzięki życzliwości miejscowych, czasami dzięki doświadczeniu pozwalającym zrozumieć kontekst próbującej coś przekazać w języku „robaczkowym” lub francuskim osoby. Dodam że z tych języków w sumie znam i rozumiem może 10 słów? Właśnie ta życzliwość miejscowych była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Przykładowo sytuacja ze wspomnianym napiwkiem dla kierowcy. Gdy dziękując i zostawiając na desce rozdzielczej zwinięty banknot zobaczyłem szczery uśmiech na jego twarzy, zorientowałem się że on czegoś takiego w ogóle nie oczekiwał. Kompletne przeciwieństwo Tunezji w której prawdopodobnie za samą rozmowę kierowca oczekiwałby jakieś zapłaty. Przynajmniej takie wrażenie wyniosłem po jedynym jak dotąd wyjeździe do „kurortu turystycznego” w kraju arabskim. Teraz zdałem sobie jednak sprawę, że wschodnia strona Maroka przynajmniej częściowo nie jest tak łasa na wyzysk przybywających turystów. Owszem, zdarzały się przypadki mówienia cen dwa razy większych niż w rzeczywistości. Jednak nie odnieśliśmy wrażenia bycia wyłącznie źródłem zarobku. Widać było że w tej części świata życie w niektórych aspektach nie jest lekkie. Jednak część mieszkańców w kontaktach z nami chciało pozostawić po sobie pozytywne wrażenie i takie sytuacje wspomina się najmilej! Po powrocie szybko zostało postanowione – kiedyś będzie trzeba tam wrócić. Tam, to znaczy zarówno do Użdy aby zobaczyć efekt prowadzonych w tej chwili remontów. Tam, to znaczy w malownicze góry pomiędzy Oujdą a Nadorem których nie udało się nam tym razem odwiedzić. Tam, to znaczy na powstające przy granicy z Algierią zagłębie turystyczne w Saidii – ot tak z ciekawości. W końcu tam, to znaczy do niezwykle zaskakującej gwiazdy wyjazdu – Melilli – której zdecydowanie trzeba poświęcić więcej niż niecały dzień.
Ostatecznie wyjazd ten zaliczam do bardzo udanych. Zyskałem sporo bardzo cennych doświadczeń technicznych a sam kraj otworzył jeszcze szerzej oczy na świat i spowodował sporo ciekawych przemyśleń. Wprawdzie wróciliśmy bardzo zmęczeni fizycznie, jednak czuliśmy dużą radochę i reset myślowy. Jeszcze bowiem pierwszej nocy śpiąc na lotnisku w Charleroi moja dziewczyna śniła o pracy w której akurat były ciężkie dni. Jednak jak się później przyznała od następnego poranka do momentu wylądowania we Wrocławiu ani razu nie pomyślała o czymś takim jak obowiązki w pracy – byliśmy tak zajęci otaczającą nas rzeczywistością że autentycznie z głowy wypadły nam sprawy dotychczas codzienne. Chyba nie istnieje pełniejsza definicja powodów dla których chce się jeździć po świecie?

1 komentarz:

  1. Bardzo przyjemny tekst, ciekawe informacje i ładne zdjęcia. Przygoda super i na szczęście bez niemiłych zdarzeń. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń