czwartek, 3 listopada 2016

Globalna wioska, czyli zdjęcia w Google Maps

W poprzednim wpisie opisywałem usługę Zdjęć, nieco wymuszoną alternatywę dla zamykanego przez Google serwisu Panoramio.com. Postanowiłem dać jej szansę z powodu przeświadczenia, że zgromadzone tam zdjęcia automatycznie - jak kiedyś w Panoramio - znajdą się w Google Maps. Nic bardziej mylnego. Co więcej, fotki można publikować w Mapach bez uruchomionej usługi Zdjęcia. Mapy prawdopodobnie korzystają z własnej bazy danych. Jeśli chcesz tam umieścić zdjęcia z prywatnej galerii, Mapy tworzą swoją niezależną kopię.

Przejdźmy do sedna. Cały czas jestem zafascynowany zjawiskiem globalnej społeczności, gdzie każdy może ułatwić życie innym osobom. Dlatego doceniłem ostatnie zmiany w Mapach Google, gdzie klikając na dowolne miejsce, można znaleźć ogromne ilości rzetelnych informacji - od godzin otwarcia, lub największej popularności, przez adres witryny, krótki artykuł Wikipediowy, info jak dojechać (czasami również transportem publicznym), po zdjęcia oczywiście. Sprawdźcie sami. Odnajdźcie na mapie interesujące Was miejsce (może to być kościół, miasto, lub nawet mała firma), kliknijcie na nie, a po lewej stronie pojawi się okienko informacyjne. Wszystko to może być uzupełniane danymi podawanymi przez każdego użytkownika. Tak samo każdy internauta może dane miejsce ocenić gwiazdkami i opisać. Z tym jednak mam spory problem, ponieważ możliwość taka bardzo wzmacnia klasyczną chęć wylewania z siebie internetowego hejtu. Czasami usprawiedliwionego, ponieważ przykładowo restauracja może być droga, serwować surowe/zimne danie, lub po prostu kibel w niej będzie brudny. Jednak wśród opisów widziałem już kilka lokalnych komentowych wojenek toczonych wśród tanich hoteli w Bari, lub konkurujących ze sobą firm zajmujących się serwisem aparatów fotograficznych we Wrocławiu

Jeśli chodzi o zdjęcia prezentujące wskazany obiekt, możecie je dołączyć we wspomnianym przed chwilą oknie informacyjnym. W ten sposób totalnie zmieniony został podmiot, gdzie w Panoramio ważny był widok z miejsca reprezentowanego koordynatami GPS, a w Mapach zwrócony jest focus na konkretny obiekt. Czyli zdjęcia na przykład Sagrada Familia mogą zawierać obrazy ze środka kościoła, ujęcie Barcelony ustrzelone z jednej z wież, jak też delikatny zarys budynku widziany z podejścia samolotu na lotnisko El-Prat. Jedno zdjęcie może być również przypięte do większej ilości obiektów.. Fotka wspomnianej Sagrady można bowiem dodać do karty informacyjnej samego kościoła, Barcelony, Katalonii, czy Hiszpanii.

Co wzbudza mój niepokój, to fakt że zdjęcie można przypisać tylko do wskazanego w Mapach miejsca. Jest to zazwyczaj miejsce turystyczne, lub siedziba firmy. Odpada więc możliwość pokazania murale, lub po prostu oddania uroku jakieś specyficznej ulicy, widoku. Gdy danego miejsca, np. jakieś fontanny/rzeźby, nie ma w Mapach, zawsze można ją dodać. Jest to z jednej strony zaleta globalnej wioski, gdzie każdy może mieć wymierny wpływ na przydatność wielkiej funkcjonalności. Ale jest również wada - nieuważne dodawanie nowych miejsc i brak należytej moderacji skutkuje pojawianiem się dubli (jak na obrazku po lewej), niedokładnych opisów (np. tylko zdawkowe Fontanna - także na obrazku), lub też możliwością rozdrabniania ich na mniejsze części - np. wspomniana Sagrada Familia, następnie Fasada Narodzenia Pańskiego, Fasada Męki Pańskiej, wnętrze, ołtarz i wieże.

Kolejna nurtująca mnie niejasność, to mechanizm za pomocą którego dane zdjęcia pojawiają się w Mapach. Gdy jest to miejsce o niewielkiej popularności, jakiś zaczynający działalność hostel, posiada on kilkanaście przypiętych zdjęć i moje po prostu za jakiś czas pojawiają się na liście. Jednak gdy mówimy o czymś ogromnym, np. Forum Romanum, Rzym czy całe Włochy, nie mam zielonego pojęcia jaki mechanizm reguluje pojawienie się, bądź nie pojawienie się moich fotek wśród wybranych już dwustu.

Najbardziej jednak martwi mnie traktowanie użytkowników dodających własną treść, jako zwyczajne dojne krowy. No bo tak, ogromna rozbudowa mechanizmu Map służy oczywiście zarabianiu przez  Google. My uzupełniamy ich bazę danych o czynnik ludzki - wskazujemy popularność, jakie dane miejsce wywołuje emocje itp. Jednak jedyne co dostajemy w zamian, to podziękowanie i motywujący tekst, jak bardzo fajni jesteśmy ;) Ani nie wiemy czy i kiedy nasze zdjęcia zostaną przypięte do wskazanych miejsc, ani nawet nie wiemy jakie realne wyniki dają nasze godziny spędzone przed komputerem za darmo. Google nie zapewnia bowiem żadnej strony ze statystykami odwiedzin. Jedyne co dostałem, to - po jakiś dwóch tygodniach od wrzucenia pierwszego zdjęcia - mail z informacją o liczbie wyświetleń i życiowym rekordzie. A jeszcze żeby było ciekawiej, gdy Google w skrzynce mailowej wykryje potwierdzenie rezerwacji w jakimś noclegu i przy włączonej nawigacji zorientuje się, że znajdujesz się we wspomnianym miejscu, oczywiście wyświetli Ci na telefonie powiadomienie, abyś nie zapomniał zrobić tam zdjęć i wrzucić do usługi Map :D

Jest jeszcze jedna ogromna niejasność. Jeśli z jakiegoś powodu przestanie nam być po drodze z Google i będziemy chcieli wyprowadzić nasze manatki, usunięcie konta i treści z usługi Zdjęć wcale nie spowoduje usunięcia ich z Map. Coś takiego da się zrobić w czymś w rodzaju centrum przesłanych plików, do którego dotarłem po kilku godzinach testów. Sądzę że niewielu osobom starczy cierpliwości aby dojść do tego miejsca, co tylko potwierdza tendencję Google do - w mojej opinii - traktowania swoich użytkowników w sposób nie-do-końca-fair.

Oczywiście wśród tych gorzkich żalów nie można zapominać o sednie. Usługa Google Maps dla przeglądającego i podróżującego, cały czas jest nieopisanym kompendium wiedzy, która częstokroć bardzo potrafi ułatwić życie. Integracja z rozkładami jazdy lokalnej komunikacji, zdjęcia Street View pozwalające zobaczyć jak dojść we wskazane miejsce, linki do witryny danego obiektu, zdjęcia satelitarne i - robione samolotem - pozwalające na podgląd w trzech wymiarach, możliwość pobrania map na telefon i wyszukania trasy z punktu A do punktu B będąc offline - to są udogodnienia z których realnie korzystam. Byłoby idealnie, gdyby do tego twardego produktu zwrócono również nieco więcej uwagi na jego miękkie elementy. Super-dokładny schemat ulic można bowiem pobrać w ramach umów podpisanych z lokalnymi zarządcami, zdjęcia Street View zrobić samo-kierującymi się samochodami. Jednak to dopiero użytkownicy nadają tym danym znaczenia emocjonalnego. Oceniają, opisują, wrzucają własne zdjęcia, wskazują co jest ciekawsze, lub wywołuje większe wrażenie. Warto o tym pamiętać.

środa, 2 listopada 2016

Gdzie wrzucać podróżne fotki po zamknięciu Panoramio? Recenzja usługi Zdjęcia w Google

Informacyjnie, moje konto na Panoramio z wyjazdowymi fotkami znajdziecie pod adresem: http://www.panoramio.com/user/1373046

Serwis Panoramio.com, to na pierwszy rzut oka internetowa galeria zdjęć. Jednak geneza powstania tej usługi była zupełnie inna. Cała zabawa polega bowiem nie tyle na zamieszczaniu fotek, co na ogromnej palecie możliwości, jakie daje geolokalizacja. Dlatego też startup został bardzo szybko zauważony i wykupiony przez Google. Ogromnym wsparciem była integracja treści serwisu z Mapami i Google Earth. Właśnie to spowodowało, że kilka lat temu założyłem na Panoramio swoje konto i jak dotąd tylko tam zamieszczałem swoje zdjęcia wyjazdowe. Być może w trakcie któregoś wyjazdowego opisu/przewodnika natrafiliście na link do galerii pokazującej dokładnie wskazane miejsce. Odnośniki te są również integralną częścią wirtualnego pamiętnika moich podróży, który znajdziecie pod mapką w prawej części bloga.

Niestety, w trakcie urlopu we Włoszech na moją skrzynkę wpłynął mail z informacją, że Google postanawia jednak zamknąć serwis. Nie pomogły jęki, prośby, groźby i duża społeczność dumna z tego, że dzięki swoim ujęciom może pokazywać świat. Google przechodzi proces głębokich zmian, integracji, reorganizacji. Trzeba unowocześniać, zarabiać, a z Panoramio jakoś w tym wszystkim nie było po drodze. Dlatego wszyscy użytkownicy dostali szybką piłkę - rejestrujesz się, integrujesz, przenosimy Twoje zdjęcia i jesteś przewodnikiem w Mapach. Jeśli nie, to na serwis fotki możesz wrzucać przez kolejny miesiąc, przeglądać przez następny rok, a potem cze jak czapka.

Po powrocie z urlopu postanowiłem ogarnąć temat i spróbować nieco rozpoznać rynek. Po jakimś czasie pomyślałem, że dam jednak szansę usłudze Zdjęcia w Google. W głowie miałem bowiem przekonanie, że gdy wrzucę tam geotagowane zdjęcia, to - jak kiedyś w Panoramio - pojawią się one w mapach Google. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze, choć fotki są oznaczone koordynatami GPS (w domyśle - w tym punkcie zostały zrobione), to są to tylko elementy dodawane do albumów. Wśród ustawień usługi nie znajdziesz ptaszka w stylu  przypisuj zdjęcia do wskazanych/pobliskich miejsc. Aby coś takiego się zadziało, musisz samemu odnaleźć poszukiwany obiekt i w jego karcie informacyjnej kliknąć opcję dodawania nowego zdjęcia.

Dobrze, zatem do usługi wrzuciłem nieco zdjęć i chcę je teraz dodać do Map. Niestety, nawigowanie po tym sposobie to jakiś koszmar. Musimy bowiem wybierać z mieszanki nieposortowanych i chaotycznie ustawionych grup, jak Zdjęcia z wpisów (chyba te, które wcześniej zostały dodane do np. Map), zdjęcia wrzucone na bloga, hangout-sów (czat w Gmail), albumy, tagi, czy jakiś katalog oznaczony jedynie datą. Bardzo szybko zacząłem więc do Map przesyłać fotki bezpośrednio z dysku twardego mojego komputera. I uwaga - procedura taka, w mojej opinii, nie działa jakoś znacznie inaczej od tego, gdy użyjemy fotki z prywatnej galerii. Obraz taki jest prawdopodobnie duplikowany do serwisu Map.


OK, czyli już wiemy, że zdjęcie nie musi znajdować się w prywatnej galerii aby móc je wstawić do usługi Map. Dajmy jednak Google szansę i spróbujmy wrzucić wspomnienia z któregoś wyjazdu. Procedura ta jest bardzo prosta. Wystarczy bowiem przeciągnąć zaznaczone zdjęcia z systemu operacyjnego do okna przeglądarki internetowej. Niestety, regularnie, po jakimś czasie z moją przeglądarką zaczyna się dziać coś złego i w pewnym momencie po prostu się ona wyłącza. O tyle dobrze, że przy próbie przesłania do usługi takiej samej fotki, system ją rozpozna i nie pozwoli na zdublowanie. Czyli jeśli na raz chcę przesłać około 100 zdjęć, wystarczy że za każdym razem przeciągnę je nad okno przeglądarki. Po jakimś 10. wywaleniu się całego programu wszystkie fotki będą już wgrane. Trochę to przez łzy, ale działa ;) 

No to czas utworzyć album. Wpisuję tytuł - konkretny wyjazd - dodaję zdjęcia, działa. Nawet fajnie działa, ponieważ zdjęcia są automatycznie posortowane po dacie ich wykonania. Wprawdzie może to powodować problemy, gdy galerię stanowią fotki z dwóch niezsynchronizowanych ze sobą aparatów, ale to wątek na kiedy indziej.

No dobrze, a co z tagami, o które tak bardzo dbałem na Panoramio? Bo zamiast przelatywać po wszystkich fotkach, wolałbym mieć łatwy dostęp do tych zrobionych tylko w Barcelonie, Włoszech, przedstawiających zachód słońca, meczet czy po prostu te, na których widać mnie. Zatem nie da się... Znaczy się można tworzyć nowe albumy, które następnie usunie się z ich listy. Będą one widoczne tylko w zakładce Udostępnione. Niestety ich kolejność w tym miejscu jest totalnie chaotyczna, co zdecydowanie nie ułatwia sprawy.

A, jeszcze żeby było ciekawiej, linki do albumów to zakodowane przez Google hashe. Jeśli więc przesyłasz coś takiego swojej znajomej, ona nie wie czy dostanie album z całego wyjazdu, jego wycinku - np. tylko jedno miasto, czy być może robione telefonem zdjęcia spod prysznica ;) Dodatkowo nie ma czegoś takiego jak strona główna użytkownika, gdzie każdy może podglądać wszystkie udostępnione albumy. Nie ma możliwości obserwowania danej osoby, przypadkowego powrotu żeby sprawdzić czy zostało dodane coś nowego. Za każdym razem autor musi wygenerować i wysłać link do swojego albumu. Dorota wspomniała, że tagowanie i możliwość pokazywania wszystkiego była w Picassie. No tak, tylko że Google też ją zamknął...

Co w zamian tych ograniczeń usługa daje nowego? Cóż, nie wiedzieć czemu tworzące się automatycznie prezentacje. Do tego punkt lokalizacyjny, który w zasadzie jest tylko etykietą, w którą można wpisać dosłownie wszystko. Jest też mapa, która może służyć jako zobrazowanie odbytych w trakcie wyjazdu lotów. Tylko co ja się namęczyłem, aby wśród proponowanych miejsc docelowych znaleźć lotnisko we Wrocławiu. Trzeba bowiem wpisać coś, co Google będzie w stanie połączyć z jakimiś współrzędnymi geograficznymi. Niestety po wpisaniu np. Lotnisko Wrocław wyświetlane podpowiedzi skupiały się na parkingach, zamiast na porcie lotniczym ;)

Co do mapy - wszystko jasne. Punkt lokalizacyjny niech zatem służy do tematycznego podzielenia podróży. Takie rozdziały - zazwyczaj oznaczające jakieś miasto. Tylko że w Wenecji spędziliśmy dwa dni, w trakcie których sporo czasu poświęciliśmy na osobne wyspy Murano i Burano. Jak tam popłyniecie, to zrozumiecie dlaczego warto je wydzielić od Wenecji. Teraz pod linkami macie albumy (tagi) dotyczące tylko wymienionych miast. Ten podział byłby prosty, gdyby jednak nie automatyczne posortowanie zdjęć po dacie wykonania. Teraz muszę bowiem każde pojedyncze zdjęcie przesunąć w górę, lub w dół o niemal 1/4 galerii. Aż nie mogłem w to uwierzyć, że Google tak dobrze sobie radzi z milionami ton informacji, a nie daje możliwości równoczesnej i łatwej edycji kilku zdjęć ;) 

Usługa Zdjęcia posiada jednak jedną bardzo dobrą właściwość. Zainstalujcie sobie na tablecie/telefonie jej aplikację. Aha, uważajcie z synchronizacją kont, ponieważ po chwili obok zdjęć z Waszych urlopów znajdą się te robione urządzeniem - czy to pokazujące drina z palemką, wysyłane koleżance fotki butów znalezionych w jakimś sklepie, czy też te spod prysznica ;) Ale wracając do sedna, gdy w aplikacji wejdziecie w wybrany album i przewertujecie każde zdjęcie, program je zapamięta. Modulo - jedziesz do rodziny z dala od swojego wi-fi, odpalasz urządzenie i snujesz długą opowieść pośród ponad 300 zdjęć robionych przez tydzień wyjazdu :-)

Podsumowując, po tygodniu korzystania mam bardzo mieszane uczucia co do usługi Zdjęć. Co najważniejsze, nie jest ona niezbędna aby obrazy pojawiły się w Google-owych Mapach. Samo jej działanie jest natomiast skupione na innych priorytetach. Za mało w niej możliwości konfiguracyjnych a za dużo nastawienia na prosty do osiągnięcia wow-effect. Nie wiem czy to ja się starzeję i moje przyzwyczajenie do encyklopedycznej zawartości internetu nie współgra z dzisiejszym nowoczesnym, multimedialnym i w gruncie rzeczy dającym niewiele wartości podejściem do prezentacji treści. Ale chyba coś w tym jest, bo Dorota także czasami ma problemy w połapaniu się o co chodzi w tej usłudze. Dlatego jeśli szukacie miejsca do wrzucania galerii ze swoich podróży, lepiej poświęćcie jedno popołudnie więcej, żeby sprawdzić także alternatywy. Być może znajdziecie coś, co będzie bardziej celować w Wasze gusta i potrzeby.

sobota, 29 października 2016

AZair wprowadził alert cenowy

Kojarzycie AZair? Prezentowałem go jakiś rok temu we wpisie Szukanie fajnych cen jest proste. W skrócie jest to mega przydatne narzędzie dla osób szukających okazji, o niekoniecznie sprecyzowanych miejscach lub datach wyjazdu. Przez ostatni rok twórca coś tam zmienia. Przede wszystkim do mechanizmu dodaje nowe linie, z tych najbardziej nas interesujących jest już Aegan, Aer Lingus, AirBaltic, airberlin, easyJet, Eurowings/Germanwings, Jet2, Jetairfly, PLL Lot, norwegian, Pegasus, Ryanair, SprintAir, Transavia, Volotea, Vueling oraz oczywiście Wizz Air. O ile dobrze pamiętam, dość wcześnie od ostatniego wpisu pojawiły się też różne wersje językowe. Działa to jako-tako, jednak warto pamiętać że jest to póki co projekt hobbystyczny :-) 

Bodaj pod koniec wakacji zauważyłem jednak nową funkcjonalność - alert cenowy. Owszem, jak dotąd było obejście w postaci przypisania wyszukiwania do krótkiego url-a, który można było sobie gdzieś zapisać i odpalać np. podczas porannej kawy. Niestety z biegiem czasu takich linków tworzy się całkiem sporo, sprawdzanie których powoduje, że tej kawy w pewnym momencie zaczyna już brakować w szklance ;) 

Konfiguracja powiadomień wymaga rejestracji konta, w trakcie której podawany jest jedynie adres e-mail. Następnie wystarczy zrobić takie same wyszukanie jak dotychczas, a na stronie z wynikami pojawi się ikona kota. Posmyranie go za uchem spowoduje, że Watch Cat będzie miał oko na zmiany najniższej ceny w zapisanym wyszukaniu.

Oczywiście częstotliwość przeczesywania systemów rezerwacyjnych AZair nie jest tak częsta, jak w niedawno opisywanej wyszukiwarce lotów Google, jednak tutejszy alert ma jedną dużo ważniejszą zaletę. Otóż powiadomienie mailowe przychodzi od razu, gdy tylko wykryta zostanie niższa cena. W przypadku mechanizmu Google, mail taki przychodzi raz na dobę, o mniej więcej tej samej porze. W momencie, gdy np. Ryanair potrafi przetasować swoją siatkę taryfową nawet kilka razy dziennie, alarm wszczęty przez AZair może przyjść dużo szybciej :-) 
Listę zapisanych powiadomień znajdziecie na stronie głównej, w mało mówiącym linku znajdującym się pod Waszym adresem mailowym. Niestety same nazwy alertów również niewiele mówią. Znajdujące się na obrazku poniżej Warszawa/Gdańsk - Niemcy, to multiwyszukiwanie open-jaw z różnych miast w Polsce do których mam łatwy dostęp z Warszawy, do sąsiadujących ze sobą miast w Niemczech. Chodzi o konkretne jednodniowe przypadki na noworoczne wyprzedaże. AZair - search results za 0 PLN to natomiast alert ustawiony w dniu ogłoszenia przez Wizz Air siedmiu nowych połączeń z Warszawy. W momencie ustawiania były one już dostępne w systemie rezerwacyjnym przewoźnika, jednak nie zostały jeszcze zaciągnięte do bazy danych AZair.



Jak więc widać, Watch Cat w AZair ma jeszcze nieco spraw do dociągnięcia, przede wszystkim w kwestii szybkości reakcji, oraz w warstwie prezentacji. Należy jednak pamiętać, że jest to projekt darmowy, pisany hobbystycznie i mimo to, wciąż jeden z najbardziej przydatnych w branży.

czwartek, 27 października 2016

Wyszukiwarka lotów Google

Bez dwóch zdań, Google na zawsze zmienił oblicze internetu. Rewolucja jaką przyniosły mechanizmy wyszukiwania były czymś prawie tak samo wielkim, jak sama idea internetu. Jednak trochę przeraża mnie skala do jakiej rozrosła się korporacja. Darmowa poczta, przestrzeń na pliki, galeria zdjęć, Youtube, niemal doskonałe mechanizmy map, widgety pogodowe, profilowanie pod reklamy (których akurat nigdy nie klikam), przeglądarka, system operacyjny na smartphone-y, zaawansowany system tłumaczeń, kalendarz zsynchronizowany z innymi usługami (np. automatycznie dodający lot w przypadku otrzymania potwierdzenia rezerwacji)... jak można to wszystko ogarnąć?

Kilka miesięcy temu odkryłem jeszcze jedną ciekawostkę Google-owej przeglądarki. Wpisując przykładowo treść Lot Warszawa - Wrocław trafiłem no poddomenę flights.google.com Pamiętacie ten popularny w ostatnich miesiącach gif Mind blowing?



Bo chociaż Google zazwyczaj na początku wrzuca usługi z tylko podstawowymi możliwościami, to już sam ich zakres w tym przypadku powala na kolana. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Wtedy też wydaje się, że mamy do czynienia z czymś podobnym do popularnego Skyscanner. Ot, kierunki, daty, liczba pasażerów, filtrowanie na linie lotnicze, przesiadki, godziny lotów itp. Tylko że Google jest bardzo mocno wyćwiczony w podejściu continuous delivery, czego bardzo brakuje przywołanemu konkurentowi. Wspominałem o tym w zeszłym roku we wpisie Szukanie fajnych cen jest proste. Algorytmy taryfowe przewoźników sieciowych są dużo bardziej zaawansowane niż u tzw. nisko-kosztowych. Cena końcowa jest różna w zależności od tego na jakiej trasie chcesz lecieć, jakiego dnia wylatujesz i kiedy wracasz. Może się więc okazać, że wylot we środę kosztuje 200 złotych jeśli wracasz za prawie tydzień we wtorek, a ten sam wylot we środę kosztuje 400 złotych jeśli wracasz dzień później. W drugim przypadku najprawdopodobniej jesteś pasażerem podróżującym w interesach, czyli skłonnym zapłacić więcej. Dlatego też tabelka z poziomami cen w Skyscanner jest skrajnie niepełna, nawet w przypadku bardzo częstych rejsów na wskazanej trasie. Jak na grafice poniżej, trasa z Monachium do Wrocławia latana jest trzy razy dziennie, natomiast tabela cen wskazuje prawdopodobnie tylko te daty, które ktoś kiedyś próbował wyszukać.


W silniku Google problem różnorodności cenowej rozwiązano w bardzo prosty sposób - dodając pole wskazujące jak długo ma trwać pobyt na miejscu. W połączeniu z częstym odpalaniem mechanizmów wyszukujących i głęboką integracją z liniami lotniczymi (wspomniane continuous delivery) otrzymujemy rozwiązanie pełne i wiarygodne. Przy okazji mamy też cudowny dodatek w postaci mechanizmu Elastyczne daty, który rzutuje na siatce kształtowanie się najniższych cen w okolicach planowanego terminu wylotu.


W zasadzie, to mógłbym tutaj jeszcze raz wkleić wspomnianego wyżej gifa, prawda? Oczywiście to jest wartość podstawowa. Dodatkowo mamy kilka drobnych smaczków, jak delikatne zabarwienie cen wskazujące na najwyższą i najniższą w obserwowanym przedziale. Na późniejszym etapie mamy podpowiedzi o oszczędności jeśli nieco przesuniemy daty lotów, o ewentualnych dodatkowych opłatach za bagaż, prawdopodobieństwie opóźnienia w lądowaniu, dostępu na pokładzie do Wi-Fi i gniazdka zasilania, typie samolotu a co za tym idzie o ilości miejsca na nogi (ciekawostka, dla Lotowskiego Embraera RJ-175, 81 cm na nogi określone jest jako ponadprzeciętna ilość) oraz alercie jeśli mamy do czynienia z maszyną o silnikach turbośmigłowych. Gdzieś później mamy też informacje o poziomach cenowych jeśli będziemy bookować na stronie przewoźnika, przez telefon, lub za pośrednictwem np. biur podróży.

Jeśli chodzi o aktualność pokazywanych stawek, to kilka miesięcy testów na prostych wyszukiwaniach wykazały, że są one takie same, jak na stronach internetowych przewoźników. Odnosi się bowiem wrażenie niemal synchronizacji z bazami danych linii, przez co ilość i aktualność propozycji jest powalająca, a poziomy cen odświeżane za każdym razem po wskazaniu przedziału interesujących dat. Sporo zamieszania wychodzi przy skomplikowanych trasach wykonywanych na niewspółpracujących ze sobą liniach lotniczych. Wtedy ceny na liście wszystkich ofert i szczegółach wskazanych rejsów potrafią się zmieniać drastycznie, włącznie z różnicą czterocyfrową. Jednak, co warto zaznaczyć, jest to zagadnienie trudne i zarazem niejeden błąd, czy też niedociągnięcie mechanizmu. Wspomnijmy o kilku z nich.


Na samym początku spore zakłopotanie wprowadza bowiem niejasność w multiwyszukiwaniu. Przykładowo AZair pozwala na wyszukanie biletów na trasie z Wrocławia na Wyspy Kanaryjskie bez precyzowania na którą dokładnie wyspę chcemy się udać. OK, mechanizm Google też coś takiego umożliwia, jednak proces jest bardziej wydłużony i nie daje możliwości porównania w szerokim zakresie dat. Wpisując bowiem Wyspy Kanaryjskie, dostajemy coś na wzór przewodnika, z odnośnikiem do map, które zaznaczają obszar, pokazują większość obecnych na nim lotnisk i odnalezione ceny na część z nich. Kliknięcie na któreś z docelowych powoduje otwarcie z boku karty trasy z atrakcjami na miejscu, oraz tylko częściowo danymi możliwych dolotów. Dopiero kliknięcie na Pokaż loty przekieruje nas na listę wszystkich połączeń włącznie z cenami i godzinami operowania. Minus jest taki, że lista dotyczy jedynie wskazanego lotniska a nie wszystkich na Kanarach, przez co nie można zrobić łatwego porównania każdej z wysp. Zwłaszcza, gdy można sobie pozwolić na dowolność w wyborze daty. To co zapewnia AZair, w Google trzeba jednocześnie sprawdzać w kilku kartach przeglądarki.

Dodatkową niejasność w multiwyszukiwaniu powoduje grupowanie lotnisk. Zauważcie, że powyższe wyszukiwanie wskazało jedynie wyspę Teneryfę. Dopiero kliknięcie na nią wskazuje, że znajdują się tam dwa lotniska - północne (w domyśle) zorientowane na ruch lokalny i dla połączeń z Hiszpanią kontynentalną, oraz południowe  - w większości przeznaczone dla ruchu czarterowego. Podobną niejasność powoduje wyszukanie na trasie Warszawa - Paryż, gdzie mamy po dwóch stronach w sumie pięć lotnisk: Chopin i Modlin, oraz Orly, Charles de Gaulle, oraz odległy od centrum Paryża o 90 kilometrów Beauvais.

Kolejną ciekawostką jest niejasność w grupowaniu linii lotniczych. Wpiszcie np. przywołaną wcześniej trasę Warszawa - Paryż. Pierwszy sort pokazuje, że na wskazanych datach najtańsza jest oferta Air France. Pozostałą sporą grupę stanowią oferty Lufthansy, Lotu, lub też KLM. Klikam więc na najtańszy rejs tam, a wtedy wśród powrotnych filtrowanie ogranicza się głównie do ofert Air France, lub KLM. Gdy kliknę natomiast propozycję LOTu, w drodze powrotnej mam przede wszystkim loty na pokładzie Lufthansy, Austrian, SAS, Swiss czy Brussels Airlines. Pierwsza myśl jaka przychodzi do głowy, to alianse pozwalające na code share i sprzedaż łączoną na stronach partnerów. Jednak co ciekawe, wśród powrotów preferujących Star Alliance, są także propozycje przesiadek we Wiedniu, gdzie odcinki odbywają się na pokładzie kolejno Air France i PLL Lot. Warto zaznaczyć, że przewoźnicy ci jakiś czas temu odeszli od polityki bardzo drogich biletów w jedną stronę. Nie sądzę więc, aby na tak konkurencyjnej i zatłoczonej trasie, jak z Warszawy do Paryża, pojedynczy bilet Air France na odcinek powrotni był tak drogi, żeby nie ujmować go w wynikach wyszukiwania. W zeszłym roku najtańszą urlopową opcją była dla mnie trasa Warszawa - Paryż - Biarritz u Air France i Bilbao - Praga u CSA.

Pikantności do całości dodaje również sortowanie przewoźników nisko-kosztowych. Ciekawym przykładem jest trasa Warszawa - Paryż Beauvais, z lotami w takie dni, aby operacje miał zarówno Ryanair (loty z Modlina) jak też Wizz Air (lotnisko Chopina). Na grafikach poniżej widać, jak mechanizm wyszukuje oferty obu przewoźników. Najtańszą opcją będzie, jeśli do Francji polecimy na pokładzie Wizz Air a wrócimy na Modlin Ryanair. Oferta drugiego przewoźnika jest jednak niewidoczna, jeśli na pierwszym odcinku zaznaczymy rejs jego konkurenta.
Ceny na trasie Warszawa - Beauvais w Wizz Air
Ceny na trasie Warszawa - Beauvais w Ryanair
Ceny na trasie Warszawa - Beauvais w wyszukiwarce Google - wszystkie oferty
Ceny na trasie Warszawa - Beauvais w wyszukiwarce Google - brak oferty Ryanair przy wylocie na pokładzie Wizz Air


Można to wytłumaczyć, że chodzi o różne lotniska w Warszawie. Trochę to słabe. Jeśli bowiem zaznaczam trasę z miasta, to nie ma dla mnie wielkiego znaczenia z jakiego lotniska chcę startować. W takiej sytuacji prawdopodobnie biorę też pod uwagę możliwość powrotu na inne lotnisko, obsługujące to samo miasto. Algorytm powinien brać to pod uwagę.

Ale chyba nie tylko o lotnisko chodzi. Zrobiłem bowiem test na trasie Warszawa (WAW) - Barcelona (BCN) w dzień, w który akurat odbywają się rejsy PLL Lot i Vueling. W skrócie, oferta narodowego to 311 złotych tam i 470 na powrót. Vueling natomiast chce lecieć za 50 Euro tam, oraz 80 na powrocie. Gdy w wyszukiwarce Google jako pierwszy rejs wybiorę operowany przez Lot, to wśród powrotów w ogóle nie znajdę oferty Vueling, która notabene jest tańsza.

Ktoś powie, no dobrze, Vueling, jakkolwiek samodzielny i nisko-kosztowy, to poprzez IAG jest w bliskiej współpracy (coś na wzór Aliansu) z Iberią i British Airways. Być może dlatego mechanizm nie chcę łączyć ofert tej linii i PLL Lot. Tylko w takim razie dlaczego daje możliwość miksowania ofert Vueling, Wizz Air i Ryanair na trasie z Barcelony (El-Prat) do Budapesztu? Passuję ;) 

Chociaż znany nam internet, to głęboka integracja wielu mechanizmów, umożliwiająca sprzedaż szybszą, łatwiejszą i trafiającą do większej rzeszy odbiorców, to niestety wciąż gdzieś tam głęboko w jego odmętach znajdują się szare strefy, niewykorzystujące w pełni jego możliwości. Miejscem takim przykładowo jest internet Kubański. Ostatnio bowiem zaczynamy powoli przygotowywać się do podróży po tej wyspie, rozglądając się za różnymi miejscami i możliwościami transportowymi. Niestety, wyszukiwarka Google nie pokazuje żadnych propozycji lotniczych krajówek, oprócz przelotów na 280.kilometrowym odcinku z Hawany do Santa Clara, z przesiadką w Toronto, opcjonalnie Nassau i Panama City. Okazuje się bowiem, że wyszukiwarka nie jest zintegrowana z lokalną linią Cubana de Aviación, która to na trasie z Hawany do Santiago de Cuba lata od dwóch do czterech razy dziennie. Niestety, internet i oferta turystyczna na Kubie najwyraźniej są bardzo mocno zacofane i - choć dopiero co zaczęliśmy nasz research - niejednokrotnie spotkaliśmy się z wieloma problemami natury hm... nie wiadomo nawet jakiej ;)
Wyniki wyszukiwarki lotów Google na trasach krajowych na Kubie
Oferta Cubana de Aviación na trasie z Hawany do Santiago de Cuba

Przy okazji Kuby jest jeszcze jedna istotna sprawa, o której warto wspomnieć. Wyszukiwarka Google pobiera ceny bezpośrednio od przewoźnika. My loty na Kubę kupiliśmy od pośrednika, który akurat wystawił totalnie zaskakującą cenowo ofertę. Oczywiście w myśl zasady - jeśli coś jest okazyjnie tanio, to być może da się znaleźć opcję jeszcze tańszą - chwilę przed zakupem zrobiłem mały research bezpośrednio u przewoźnika, w opisywanej wyszukiwarce, na Skyscannerze i kilku innych źródłach. Tym razem zasada nie miała zastosowania, a ceny u przewoźnika były podobne jak te w wyszukiwarce. Blisko dwukrotnie wyższej wartości niż nasz zakup. Konkluzja? Pośrednicy, jak też serwisy ofertowe pokroju loterów czy fly4free nadal mają prawo bytu w przestrzeni internetowej :-)

Na sam koniec warto jeszcze wspomnieć o kolejnym bardzo, bardzo ważnym ficzerze. Jest to podobny do obecnego na Skyscanner (ale od niedawna także na AZair) alert cenowy. Utworzenie takowego sprawia, że co około 24 godziny na skrzynce mailowej ląduje powiadomienie o zmianach w obserwowanych cenach. Jest krótka lista ofert wielu przewoźników, informacja o trendzie cenowym, oraz link kierujący do szczegółów ustawionego powiadomienia. Na liście monitorowanych lotów znajduje się bardzo przydatny wykres cen. Oczywiście alert można utworzyć tylko na konkretną datę (nie można na zakres dat), niemniej wykres ten może się okazać przydatnym narzędziem do wyszukiwania pewnych trendów cenowych. Mimo wszystko większość osób nadal myśli że im wcześniej zarezerwuje się bilety, tym te będą tańsze.

Alert cenowy na skrzynce mailowej
Wykres cen i szczegóły ustawionych alertów

Tyle dobrego. Niestety sam alert jest bowiem obarczony pewnym błędem architektonicznym. Otóż wykres pokazuje najniższą cenę znalezioną w danym dniu, a powiadomienie przychodzi na skrzynkę tylko raz dziennie. Dużo lepiej radzi sobie tutaj strażnik oferowany przez Sky Scanner, który natychmiastowo informuje o wykrytej zmianie cen. W momencie, gdy np. Ryanair jest w stanie kilkukrotnie w ciągu dnia modyfikować swoje siatki taryfowe, funkcjonalność taka wydaje się być niezbędna.

Podsumowując, wyszukiwarka Google wywołuje u mnie mieszane uczucia. Mechanizm sam w sobie jest świetny, to bez dwóch zdań. Google od samego początku wskoczył nim na czołówkę najważniejszych graczy na rynku. Jednak ma to być narzędzie służące do zarabiania. Dlatego wyraźnie odnoszę wrażenie, że mechanizm jest kierowany przede wszystkim do ruchu biznesowego, podróżującego często i niekoniecznie najtaniej. Jest prosty w obsłudze, przejrzysty, dający szybką odpowiedź na jasno sprecyzowaną potrzebę. Niestety słabo sprawdza się przy szukaniu mega-okazji, kombinowaniu gdzie by tym razem, lub kiedy by może gdzieś. Denerwuje mnie też myślenie za mnie, ukrywanie innych opcji, które są tańsze, ale z jakiś powodów poza prezentacją. Wiadomo, Google napisał ten mechanizm aby zarabiać. Wskazane nieco wyżej ukrywanie różnych propozycji powoduje we mnie obawę, że w pewnym momencie wyszukiwarka nie będzie służyć do wynajdowania opcji tanich, tylko poprzez profilowanie użytkownika takich, które będą dla mnie akceptowalne. Nie ma co się szczypać, Google posiada big, big, big data i świetnie radzi sobie z informacjami o nas. Miejmy nadzieję, że przesadzam :-) 

poniedziałek, 24 października 2016

Przykręcanie śruby w Ryanair

No i skończyło się rumakowanie. Od bodaj niecałych trzech lat, Ryanair starał się zmienić profil na bardzo customer friendly. Marketingowo wyglądało to wręcz na całuski, cukiereczki, ciasteczka, w rzeczywistości już różnie. Totalna rewolucja w internetowym kanale sprzedażowym niejednokrotnie była pastwiskiem na tym blogu, ale dziś jest już dużo lepiej. Podobno linia wymaga na obsłudze pokładowej zwracanie większej uwagi na rację klienta, bez jakiejkolwiek zmiany w stawkach płacowych. W mojej opinii jest to słabe dorzucenie dodatkowych obowiązków, które niespecjalnie by mi się chciało rzetelnie wykonywać. Z drugiej jednak strony totalnie nie wywiązuje się z obietnicy przyciemniania świateł kabiny i zmniejszenia natrętności w sprzedaży pokładowej w godzinach późnowieczornych. Takowe przypadki mogłem policzyć na palcach jednej ręki. Co ciekawe, głównie na krajówkach włoskich ;) 

Oczywiście w dobroduszną przemianę na przewoźnika customer first jakoś nigdy nie wierzyłem, co pozwoliłem sobie ponad rok temu opisać w poście Dlaczego nie wierzę w zmianę w Ryanair? Nie musiałem długo czekać, ponieważ najwyraźniej linia, po sporych wydatkach na marketingową przemianę, przeszła teraz na etap dokręcania śruby.

Gdzieś w sieci dało się bowiem wyczytać, że na następny rok planowana jest istotna zmiana w procesie rezerwacji biletów. Aby tego dokonać, będzie trzeba przystąpić do programu lojalnościowego. W skrócie, wizja-raj dla cybernetycznych anarchistów, gdzie korporacja wie na jakich latasz trasach, jaką cenę jesteś w stanie zaakceptować i podpowiada ci co jeszcze możesz dokupić po - oczywiście - spersonalizowanej dla ciebie cenie. Ile w tym prawdy? Cóż, już jakiś czas temu z Dorotą zauważyliśmy, że na trasie Wrocław - Warszawa (i vice versa) taryfy zmieniane są kilka razy dziennie. I nie chodzi tutaj o wyprzedawanie się biletów a tym samym wskoczenie w wyższy poziom cenowy - o całe pakiety taryfowe. Przykładowo w określone dni patrzę na loty do stolicy na za trzy miesiące. Większość biletów jest po 21 złotych, ale akurat ostatni piątkowy rejs i pierwszy sobotni są - oznaczone jako mega promocja - w cenie 91 złotych (testowanie ile można zarobić na weekendowych wypadowiczach?). Następnego dnia rano nastąpiło przetasowanie, zamiast 91 jest niepromocyjne 86 złotych. W okolicach południa ceny natomiast stają do góry nogami i akurat mogę kupić ten obserwowany piątkowy w najniższej taryfie. W mojej opinii tak częste przetasowania w pakietach taryfowych są nieuzasadnione w jakiś sensowny sposób. Dlaczego więc tak? Szczerze nie wiem.

Może to nieco naiwne podejście z mojej strony, ale właśnie z powodu takiego manipulowania big data, research cenowy staram się wykonywać w przeglądarkowym oknie incognito. Nawet w Wizz Air na konto loguję się dopiero wtedy, gdy jestem przekonany o chęci zakupu biletów na wybrane już rejsy. Dlatego też do aplikacji i programu lojalnościowego Ryanair mam dość mieszane uczucia. Zwłaszcza, gdy sam CEO linii wskazuje, że bilety lotnicze w przyszłości będą stanowić jeszcze mniejsze źródło dochodu linii, większy nacisk będzie natomiast kładziony na sprzedaż wiązaną.

Dodatkowo Ryanair zaczął dokręcać śrubę w kwestii darmowej odprawy internetowej. Dotychczas takowa była dostępna na tydzień przed planowanym odlotem. Od 1. listopada dostępna będzie na cztery dni przed odlotem. Oczywiście nie jest to widzimisię linii, tylko działanie mające zachęcić do płatnego odprawiania się, które jest dostępne już od - uwaga - 30 dni przed planowanym odlotem. Czy taka zmiana coś wnosi? W przypadku lotów częstych niekoniecznie. Na lotach Wrocław-Warszawa odprawiam się zwyczajowo jako jeden z ostatnich - dlatego już przywykłem do siedzenia w rzędach ewakuacyjnych, lub z przodu samolotu. Inaczej sprawa wygląda natomiast przy lotach wakacyjnych, zwłaszcza tych o dłuższym terminie pobytu na miejscu. Owszem, jest internet i aplikacja mobilna, przez co nie trzeba - jak kiedyś na Majorce - z laptopem drałować do najbliższego Maka celem odprawienia się. Jednak wakacje rządzą się swoimi prawami. Dlatego pomimo kalendarzy, przypominajek, niby-wszechobecnego internetu i ułatwień technologicznych, pewnie niekoniecznie trudniej jest przeoczyć konieczność odprawienia się. Dajmy na to, niech to będzie 0,5% z 200 milionów pasażerów razy €45. Hmmmmm....... :D 

Tak swoją drogą zastanawiam się jaki będzie kolejny etap dokręcania śruby? Są to wyłącznie moje przypuszczenia, ale sporo miejsca widzę w kwestii bagażu podręcznego. Zauważcie proszę bowiem, że w chwili obecnej linia ma jedną z najlepszych ofert na rynku. Na lotniskach weryfikacja jest bardzo wyrywkowa, na pokład można wnieść standardowy bagaż podręczny o wadze do 10 kilogramów, oraz dodatkowo mały pakunek. Oczywiście dwa plecaki o maksymalnych wymiarach nie zmieszczą się w schowkach samolotu, dlatego od dwóch lat standardowym stało się przekazywanie bagażu do luków jako delivery at aircraft. Problemy z bagażami uwidaczniane są jeszcze bardziej przy rejsach na samolotach nowej generacji, których kabinowe schowki są dużo mniejsze.

Teraz porównajmy sobie tą hojną ofertę Ryanair do obostrzeń Wizz Air z ich darmowym małym plecaczkiem i kosmiczną plątaniną w cenach za pozostałe typy bagażów, czy też do ograniczeń u tradycyjnych przewoźników. PLL Lot, lub nawet Lufthansa (czym notabene bardzo mi podpadła) wprowadziły bowiem taryfy sarkastycznie określane micro-basic, pozwalające zabrać na pokład bagaż o wadze do 8 kilogramów. Przy takim rozwoju zastanawiam się, czy ta chętnie praktykowana procedura free gete bags nie jest właśnie przygotowaniem do jakiś zmian. A skoro dokręcamy śrubę, to może legendarne sceny na lotniskach w Gironie lub Alicante znów staną się standardem podczas odpraw na rejsach Ryanair? Zobaczymy.

czwartek, 20 października 2016

Z Lotniska Chopina na pokładzie Ryanair

No i stało się. Kilka miesięcy po ujawnieniu informacji, że Ryanair przenosi loty krajowe na lotnisko Chopina - główny port lotniczy Warszawy - połączenia te doszły do skutku. Wprawdzie w momencie przenosin byłem na urlopie we Włoszech, jednak przeglądając wieczorami sieć, udało mi się w mediach ogólno-informacyjnych wyłapać nagłówki mówiące o zwiększającej się konkurencji na polskim niebie. Czyli główne - w mojej opinii - założenie tych tras zostało wypełnione: reklama poszła w świat :-) 

Przenosiny lotów na Chopina było tematem wielu rozmów z Dorotą. Trasa Wrocław - Warszawa jest przez nas bardzo często uskuteczniana. Gdańsk także leży blisko sercu, ponieważ ułatwia to dostanie się do jej brata i bratowej - rezydujących w Sopocie. Eh... żeby tak jeszcze jej rodzinny Rzeszów ;) Ale wracając do meritum, jednym z omawianych wątków były ceny lotów. Wiadomo, na Modlin lataliśmy - nie licząc pojedynczych przypadków - za 9 do 19 złotych. Pamiętam, gdy strzeliłem, że cena 39 na Chopinie będzie w mojej opinii okazją i atrakcją. A gdzie tam, przed urlopem spokojnie można było zapłacić mniej, włączenie z bardzo atrakcyjną ceną 9 PLN na loty weekendowe. Dość jasno potwierdza to moją teorię, że trasy te po prostu mają przysporzyć Ryanair reklamy, bo o zyskach nie ma w tym przypadku mowy.

Mnie osobiście fakt zmiany i niskie ceny bardzo cieszą. Wprawdzie z lotów na trasie do Wrocławia (tak, tak, do Wrocławia a nie do Warszawy) będę korzystał mniej niż przez ostatni rok, jednak przeniesienie oznacza dla mnie sporo plusów. Poniżej kilka subiektywnych opinii po pierwszych testach.

Z Warszawy wylatuję pierwszym rejsem danego dnia. Nie znam jeszcze miasta, nie wiem jak wygląda kwestia porannych korków, opóźnień komunikacji miejskiej, ani kolejek przy security na lotnisku Chopina. Dlatego póki co na wszelki wypadek daję sobie spore zapasy czasowe. Mimo to, budzik nawet na pierwszy lot zadzwonił mi jakieś 20 minut później niż zwyczajowo dzwonił na lot z  Modlina.

Pierwsza bardzo wyraźna różnica, to czas dojazdu na lotnisko. Aktualnie trasa z przystanku opodal mieszkania pod sam terminal lotniska rozkładowo zajmuje mi... 15 minut :D No dobra, autobus przyjeżdża nieco spóźniony i wspomniana trasa także zajmuje mu nieco więcej czasu. Jednak jest to o niebo mniej niż dojazdy na Modlin, w które należało wliczyć metro, przejażdżkę koleją i busem.

Przy okazji jeszcze mała anegdota dot. komunikacji w Warszawie. Interpretacja regulaminu przewozów zmierza w stronę, że bilet czasowy uprawnia do przebywania w środku transportu przez wskazaną liczbę minut a nie - jak by się mogło intuicyjnie wydawać (głupi ja) - do rozkładowego przejazdu od punktu A do punktu B. Zatem jeśli mój autobus, np. z powodu korków, lub długo wysiadających pasażerów, będzie jechał dłużej niż 20 minut wskazane na bilecie, muszę skasować kolejny ;)

Co ciekawe, odlot do Wrocławia najwyraźniej odbywa się chwilę po peaku w porannej fali odlotów. Za każdym razem udaje mi się bowiem znaleźć kontrolę bezpieczeństwa, do której stoi co najwyżej kilka osób. To dobrze. Boarding na rejsach Ryanair odbywa się w nieznanej mi dotąd części lotniska. Chodzi o małą halę na poziomie zerowym, na którym znajdują się bramki 32-34. Ma ona swój urok. Widząc bowiem całą przestrzeń, można w spokoju skupić się na porannej pracy przy laptopie, przejrzeć w sieci newsy, lub po prostu poczekać aby przejść boarding jako jeden z ostatnich. Zwłaszcza, że do samolotu i tak musimy dojechać busikiem.

Oczywiście siedząc przed bramką nie mogłem sobie odmówić możliwości obserwowania pasażerów. I tak na moje oko, nieco poniżej połowy z nich leci prawdopodobnie w celu załatwienia jakiś interesów. Reszta to weekendowi, lub okazjonalni wypadowicze. Sporo z tych drugich Wrocław traktuje jako przesiadkę na docelowe góry. Jeden z pasażerów wspomniał, że na miejscu jest jakieś 6 godzin wcześniej. Gumowe ucho wyłapuje także, że większość rozmów dotyczy właśnie przeniesienia krajówek na lotnisko Chopina, zwiększeniu konkurencji itp. Są też głosy niezadowolenia, jak podsłuchana rozmowa telefoniczna pokroju

Pani Basiu, będę potrzebował maila z rezerwacją żeby się odprawić na lot powrotny. I tak na przyszłość, tego Ryanair to sobie odpuśćmy, bo musiałem teraz dopłacić 250 złotych i nie wiedziałem, czy w ogóle mnie wpuszczą do samolotu. Bo mają jakiś zepsuty system i nie mogli mnie dodać do pasażerów...

W skrócie, jakiś niezbyt wytworny gajerek, nie ogarnął chyba odprawy internetowej i myślał że w sposób tradycyjny musi podejść do stanowiska w terminalu. Tam został przywitany koniecznością dopłaty, po czym drugą zaliczył pod bramką, ponieważ próbował przejść z dwoma twardymi walizeczkami, przekraczającymi wymiary drugiego bagażu podręcznego. To dziwne, bo facet był niewiele starszy ode mnie, a sprawiał wrażenie totalnie nierozgarniętej ciapy. Jest to zdanie bardzo subiektywne, ale dla mnie odprawa internetowa jest opcją nie tyle udziwniającą, co ułatwiającą życie. Na lotnisku mogę bowiem stawić się na chwilę przed odlotem i zamiast szukać stanowisk odprawy biletowo-bagażowej, od razu przechodzę w stronę bramki. Na małych lotniskach pokroju Wrocławia - miodzio. W kwestii bagażu, dziwię się że Pan Gajerek lecąc w interesach bierze ze sobą dwie walizeczki. Ale nawet jeśli ma taką potrzebę i przyzwyczaił się do wygody klasy biznes w Locie, to Pani Basia powinna mu raczej wykupić lot z opcją all inclusive, zamiast podstawowej. Opłaty za brak odprawy też by się dało uniknąć, jeśli sprawdziłaby telefon, który podała w trakcie rezerwacji. Za prawie każdym razem odprawiam się na ostatnią chwilę. Wtedy zawsze na dzień przed lotem przychodzi mi sms z prośbą o odprawę i info że podczas odprawy tradycyjnej będę musiał zapłacić €/£45.

Wracając do meritum, busik podwozi nas pod lowcostowy stand 37, który pozwala na obrócenie maszyny w trakcie parkowania i tym samym uniknięcie kosztownej procedury push-back. Lądowanie we Wrocławiu zwyczajowo ma miejsce przed zaplanowaną godziną 0910. O godzinie 0930 zazwyczaj wchodzę do mieszkania.

Zróbmy więc porównanie. Przeglądając rozkład PKP widzę, że najszybszy czas przejazdu z Warszawy Centralnej do Wrocławia, to 3 godziny i 36 minut. Mapy Google twierdzą, że pomiędzy Warszawą a Wrocławiem da się przejechać samochodem 12 minut szybciej. W podobnym przedziale czasowym ostatnio zmieściłem się z podróżą samolotem od pierwszego budzika do stawienia się w mieszkaniu :D Samolot wygrywa więc w każdym zestawieniu.

Co więcej, w tym subiektywnym teście doszedłem do ciekawej sytuacji, o opisanie której raczej bym się nie podejrzewał jeszcze kilka miesięcy temu. Zwróćcie bowiem uwagę na jedną rzecz: Ryanair lata na takich samych trasach co PLL Lot. W chwili obecnej nie mamy już niedomówień - jest możliwość porównania jeden-do-jeden. Co na plus dla narodowego? Częstotliwość lotów, obsługa pokładowa - o ile ktoś zwraca na to uwagę, oraz - ale to z głębokim echem odbijającym się w loży szyderców - catering w postaci palucha Prince Polo i wody. Co na plus dla Ryanair? W skrajnej sytuacji nawet 180 złotych różnicy na bilecie powrotnym (w tej chwili bilety w PLL Lot startują od 200 złotych w obie strony), oraz możliwość zabrania plecaka o wadze do 10 kilogramów, plus dodatkowego małego bagażu. W Locie ograniczenia mamy do jednego bagażu i 8 kilogramów. Jak wieść gminna niesie, od pewnego momentu limity wagowe są skrupulatnie sprawdzane.

Zatem przy wielu smutkach i żalach jakie wylewam tutaj na Ryanair, tym razem muszę stwierdzić, że jeśli komuś nie zależy na bardzo dokładnej i specyficznej godzinie rejsu, to oferta tej linii jest po prostu najlepsza. Pytanie jak się teraz zachowa narodowy? Jeśli priorytetem będzie dowóz pasażerów do huba na przesiadki, to taka konkurencja jest mu na rękę - pozbędzie się klientów o niskiej rentowności. Jeśli natomiast będzie chciał zachować prestiż lidera na trasach krajowych, to nie ma bata - oferta musi się polepszyć, albo - co idąc za przykładem krótkiej konkurencji z OLT Express - ceny po prostu muszą spaść.

środa, 12 października 2016

Powroty z urlopu

Dobra podróż, to taka po której chętnie wracasz do domu. Zgodnie z tą dziwną, ale zaskakująco sprawdzającą się teorią, mogę stwierdzić, że kończący się dziś urlop chyba był udany :-)

Gwoli jasności, prawie dwa miesiące ciszy ba blogu nie oznaczają jakieś długiej podróży w dalekie zakątki globu. Nie oznaczają też natłoku obowiązków w pracy. Wręcz przeciwnie, od półtora miesiąca, zabrzmi to niemal absurdalnie, ale cieszę się życiem na bezrobociu. Co ciekawe, pierwsze trzy tygodnie były niemal błogostanem. Mogłem bowiem odpocząć od natłoku spraw biurowych, skupić się na wykończeniu mieszkania i spokojnie przygotowywać do relokacji, o której wspomnę w jakimś kolejnym wpisie. Taka totalna zmiana środowiska, która również wymagała sporo pracy i wysiłku. Ale innej pracy i innego wysiłku.

Jeśli natomiast o urlop chodzi, chociaż niektórym dziwnie jest mówić o urlopie na bezrobociu, to właśnie wróciliśmy z planowanego długiego, wieńczącego sezon letni wyjazdu. Początkowo miały być Azory, ale z powodu cen i chyba przekombinowania w tym, co chcieliśmy zrobić, plan się nam jakoś nie wyjajił. Padło więc na Włochy. Na początku krótki City break na północnym wschodzie, a potem półtora tygodnia na Sycylii.

Przyznam się Wam, że plan był chyba dość ambitny. Było pływanie po wyspach Wenecji, chodzenie po wielkich i małych miasteczkach, zdobywanie Etny, jeżdżenie na rowerze, plażing, spanie na lotniskach, niezłych hotelach, kempingach i hostelu, który w dziwny sposób jawił mi się, jako były szpital dla umysłowo chorych. A jak sobie przypomnę tego kota bez ogona, to cały czas na plecach mam ciarki ;) Były miłe niespodzianki typu Triest, Burano czy Taormina, oraz d*py-nie-urywanie typu plaża w Trapani i Catania. Była nierzeczywista turystyczna drożyzna level-cosmos w Wenecji (notabene wypiłem tam najdroższą kawę w życiu - kosztowała mnie €15!) i nieoczywista codzienność w Palermo.

Było dużo, skoro będąc w Palermo wspominaliśmy mający miejsce dziewięć dni wcześniej pobyt w Wenecji, jako tysiąc lat temu. Był inny świat, skoro po powrocie na mieszkanie, szczerze powiedziawszy nie bardzo je poznałem. I niekoniecznie chodziło o to, że tu stoi przestawiona ściana, tam nieskończona szafka, w sypialni fronty mam jeszcze oklejone folią ochronną, a łóżko czeka na zakup materaca. Bardziej chodzi o inny świat, inny klimat. Tam chodziliśmy ubrani na krótko, tutaj już jest pełnia zimnej jesieni. Tam życie toczy się inaczej, chociaż do tego akurat nie przywykliśmy i chyba nie przywykniemy. Bo zgodnie ustaliliśmy, że Włochy są fajne, ale mamy już ich dość na jakieś 7-10 miesięcy.

Trochę tylko żałuję, że dzień po powrocie, w poniedziałek mogłem sobie pospać do południa, podczas gdy Dorota była już w prawie połowie dniówki w pracy. Chyba się starzeję, bo zaczynam zauważać konieczność odpoczynku po wypoczynku ;) Ale to tylko jeden dzień. Teraz obowiązki wzywają. Mieszkanie trzeba wykończyć, relokację ogarnąć, pracy zacząć szukać.

Oczywiście za jakiś czas postaram się coś skrobnąć na temat ostatniego wyjazdu - czy to w formie przewodnika, czy też relacji. Do tego czasu kilka teaserów :-) 

Triest nocą

Gondole w Wenecji

Plac Świętego Marka w Wenecji

Malownicze domki na wyspie Burano niedaleko Wenecji

Prato della Valle w Padwie
Zachód słońca w porcie w Trapani

Flamingi na Salinach, Trapani i Erice w tle

Mrożona kawa na jeden z miliona sposobów

Katedra w Palermo
Widok na Etnę z hostelowego tarasu

Transport na Etnę

Syrakuzy

Taormina i Giardini Naxos

Taormina

wtorek, 16 sierpnia 2016

Return to the source - relacja z festiwalu Goa Dupa 2016

Jestem człowiekiem pasji. Oddaję się im niemal całkowicie, czasami totalnie zapominając o całym świecie. Po prostu muszę lubić to co robię. Dlatego pracuję w zawodzie który sprawia mi frajdę, jeszcze nie mam potrzeby posiadania prawa jazdy, wciąż mieszkam w wykończonym w 85% mieszkaniu, bo po prostu nie mogę się przymusić do podjęcia decyzji w kilku kwestiach. Dlatego mnóstwo wolnego czasu  poświęcam swojej pasji przewodniej - podróżowaniu. Jednak nie od zawsze tak było. Wcześniej była to muzyka, elektroniczna muzyka. Tworzyła moje otoczenie w zasadzie od zawsze. Do dziś doskonale pamiętam każdą sekundę kaset Jean Michel Jarre-a, czy "The Mix" Kraftwerka. Jednak we wrześniu 1996 roku pierwszy raz w życiu usłyszałem polecany przez mojego ojca (!!!) Technikum Mechanizacji Muzyki, autorski program obecnego do dziś na antenie RMF-FM Bogdana Zalewskiego. Od tamtego czasu, przez kilkanaście lat było już tyl-tyl-tyl-tyl, tylko techno *. Zaczynałem od nagrywania kaset, potem próbowałem się z miksowaniem, tworzeniem własnych kompozycji, aż zabrnąłem w organizowanie imprez i animację naszej krajowej sceny. W międzyczasie zawęziłem swoją aktywność do elektroniki psychodelicznej, która na przełomie lat 80. i 90. narodziła się z połączenia trwających bez przerwy imprez na plażach w indyjskim Goa (stąd pierwotna nazwa Goa Trance), rewolucji w tworzeniu muzyki jaką niosła ze sobą nowa fala instrumentów muzycznych, oraz post-hippisowskiego klimatu. Zrobię teraz mały show-up, ponieważ nigdy o tym nie wspominałem na łamach bloga. Miałem jednak sporo kontaktów z ludźmi z całego świata, które owocowały wywiadami, oraz recenzjami ponad setki płyt. Prace i publikacje te sprawiały mi mnóstwo satysfakcji, stając się pośrednikiem do tego, kim jestem teraz. Oczywiście jakiś czas temu po prostu się wypaliłem. Powiedziałem sobie stop. Zwłaszcza, że muzyka cały czas ewoluuje, a ostatnich kilka lat to nie było już to samo co kiedyś.

Żalu wielkiego nie było, pojawiło się bowiem podróżowanie. Jednak nie ukrywam, że co jakiś czas zaglądam na serwis, w który włożyłem sporo młodzieńczej pracy pisarskiej, zainteresuję się jakąś nową płytą, lub nawet zagram na jakieś imprezie. Pamiętam, że miałem nawet kiedyś propozycję zagrania na jednej z pierwszych edycji Goa Dupy. Tym razem postanowiłem jednak zawitać tam w roli fana. Dla funu własnego, jak też aby pokazać Dorocie czym kiedyś żyłem. Wprawdzie dużo ciekawszą propozycją byłby dużo większy, organizowany z większym rozmachem O.Z.O.R.A. Festival, jednak czas dojazdu nad Balaton byłby za długi, jeśli mielibyśmy tam jechać tylko na weekend. Dlatego postawiliśmy na nasze Bieszczady.


Oczywiście żeby było ciekawiej, postanowiłem festiwal połączyć z lotem. Dorota jechała bowiem samochodem, a że na trasie z Warszawy do Rzeszowa akurat leży Radom i planowaliśmy jechać w czwartkowe popołudnie, to postanowiłem skorzystać z możliwości odwiedzin jednego z najmłodszych lotnisk na polskiej mapie. Nie ukrywam że trochę dla jaj, ale także aby skonfrontować z rzeczywistością moją szyderę wylewaną we wpisie Wariactwo nowych lotnisk.

Na lotnisku we Wrocławiu stawiłem się 10 minut przed godziną 16. Chwilę po wysiadce z autobusu zestresowanym biegiem wyprzedziło mnie kilka osób. Spokojnie, zdążycie na ten Modlin, do odlotu macie ponad pół godziny. Pamiętam, że w zeszłym roku na lotnisko wbiegłem 8 minut przed odlotem. Korzystając z odprawy dla klasy biznes, wrzucając do Heimanna przygotowane wcześniej rzeczy, a następnie sprintem przez cały terminal - zdążyłem :-) Ale oczywistego stresu nie zazdroszczę. W moim przypadku, tym razem spokojna odprawa i wpuszczenie do busika wiozącego nas do czekającego przez pół dnia Saaba. W autobusie totalny szok - 24 pasażerów! Spodziewałem się ośmiu, maksymalnie dziesięciu, ale żeby aż tyle? Kto by pomyślał, że z Radomia ktoś chce latać do Wrocławia. Oczywiście byli pasażerowie sponsorowani przez władze lokalne, ale było także trzech seniorów lecących z kilkoma wnukami, oraz grupka młodszego pokolenia studentów. No cóż, statystyki i rozkład na następny rok będą najlepszym weryfikatorem...

Sama podróż do najprzyjemniejszych nie należała, przynajmniej na początku. Cały dzień grzania płyty przez samolot Sprint Air spowodował, że wchodziliśmy do przestrzeni o wewnętrznej temperaturze podchodzącej pod 40℃. Na szczęście klima była w stanie w kilkanaście minut doprowadzić do wstępnie znośnych warunków. Jednak o upałach przypomniały nam serwowane wafle, które w ciągu dnia stały się czekoladową mazią ;) Pozytywną ciekawostką jest natomiast godzina startu, jakieś 15 minut przed planowanym czasem. Boarding odbył się bowiem dość szybko, maszyna była gotowa do lotu, nie mieliśmy problemu ze slotami (w końcu lecieliśmy na wysokości do 6000 metrów), więc czemu nie przylecieć wcześniej? Tak też się stało.

Wnętrze samolotu Sprint Air na trasie Wrocław - Radom
Pustki w terminalu lotniska w Radomiu

Festiwal Goa Dupa odbywał się w tym roku w rozległym Natura Park, koło Baligrodu w Bieszczadach. Co ciekawe, ośrodek cały czas działał normalnie. Część domków i pokojów była bowiem wynajęta zwykłym urlopowiczom a gdzieś pomiędzy przebijały się grupki dzieciaków przebywających na prawdopodobnie jakiś koloniach. Naprawdę jestem ciekaw ich opinii na temat opanowujących teren kilku tysięcy freakowatych hippisów. Zwłaszcza, że ta kultura od zawsze przyciągała ludzi z wielu, często totalnie niezwiązanych ze sobą grup społecznych. Sama Dorota wywołała małe poruszenie na swoim facebookowym wallu, gdy okazało się że kilku znajomych nie tyle wie czym jest ten festiwal, co nawet było na nim w przeszłości.







Dla mnie tegoroczna Goa Dupa była rekonesansem stanu naszej sceny. Porównaniem do jej początków, kiedy to kilka lokalnych ekip ścierało się z niewielką frekwencją, małym doświadczeniem w organizacji i przede wszystkim liczeniem każdego grosza. Jeśli impreza wypaliła, było ok. Jeśli jednak frekwencja nie dopisała, trzeba było sięgać do własnej, najczęściej jeszcze studenckiej kieszeni. Jeszcze 10 lat temu kilkaset osób na festiwalu oznaczało najważniejsze wydarzenie w kraju. Dziś, jak widać, scena jest w stanie wygenerować kilka tysięcy osób. Dlatego i rozmach większy. Urzekły mnie tutaj zwłaszcza dekoracje. Za moich czasów były to głównie wiszące malunki. Na festiwalu główna scena była przystrojona nie tylko w profesjonalnie wydrukowane i wycięte materiały, ale także w zapewniający cień namiot do odpoczynku, oraz rozmaite konstrukcje przy samej djce. W okolicznym lesie utworzono Forest of shadows - teren relaksu z hamakami, huśtawkami i miejscami do odpoczynku w cieniu. Nieopodal znajdowało się też miejsce, w którym organizowano dla dzieciaków rozmaite zajęcia i zabawy. Co bowiem jest bardzo ciekawym zjawiskiem w posthippisowskich klimatach, to ich ciągłość. Za czasów studenckich freaki po prostu jeździli po wielu festiwalach. Potem przyszedł czas na stabilizację, związki, pracę, dzieci, zwierzęta domowe. I co, myślicie że sobie odpuścili? A gdzie tam. W dzisiejszych czasach dobry festiwal to właśnie spęd wielopokoleniowy, gdzie na dance floorze w rytm muzyki skaczą już kilkulatkowie (oczywiście z założonymi na głowach wygłuszającymi słuchawkami) a wokół niekończącą się zabawę w berka toczą tabuny psów.



Niecodzienny to klimat, prawda? Dlatego nie ma co się dziwić, że tego typu imprezy rokrocznie zbierają rzesze różnorodnych fanów. Co ciekawe, czasami osób w ogóle nie lubiących tej muzyki, tylko ciągnących za specyficznym klimatem psychedelic circus. Ja na ten przykład, chociaż chciałem osłuchać się trochę tej elektroniki, najmilej wspominam odkryty ostatniej nocy Canyon Zen. Było to cudowne miejsce, gdzie można było przechodzić od muzyki klasycznej, przez jazz, etno, delikatny house po ambienty. Totalnie nie miało dla mnie znaczenia co właśnie leci. Liczył się zbudowany w nocy klimat, mieniące się w promieniach UV psychodeliczne dekoracje i klimatycznie delikatne efekty świetlne. Zwłaszcza wkręcające wizualizacje, rzucane na drzewa znajdujące się po drugiej stronie kanionu. Można było się położyć i patrzeć i zamknąć oczy i chłonąć ten specyficzny klimat. To nic, że obok mogła się przysiąść jakaś grupka osób dla których tematem przewodnim rozmowy było co zażyli, jak działa i wieczna rozkmina czy mają wziąć jeszcze więcej. Nie ukrywajmy bowiem, że muzyka elektroniczna, jak też każda kultura rozrywkowa - hippisowska zwłaszcza, swoje korzenie ma we wszelkiego typu odurzających używkach, od alkoholu po LSD. Ale to już wątek, rozkmina i problem dla właśnie tamtych grupek osób.



W kontekście muzycznym, z festiwalu wróciłem raczej zadowolony. Jeszcze gdy stawialiśmy namiot ze sceny głównej dochodziły soczyste rytmy Goa Trance z połowy lat 90. Pleiadians, "Enlightened Evolution" Astral Projection, jakiś Electric Universe - dla mnie nie mogło zacząć się lepiej. Podobał mi się również świetny technicznie secik Bartecha. Totalna niespodzianka, ponieważ w czasach gdy zapraszał nas do ogarniania imprez w krakowskich Krzysztoforach i prowadzonym przez siebie Absurdzie, koncentrował się na graniu hard techno i acid techno, a nie radosnych, psychodelicznych transiw. Niespodzianką dla mnie był też występ Marcusa Henrikssona. Już sam fakt występu, ponieważ jego twórczość znam od kilkunastu już lat. Jako duet Son Kite, wraz z Sebastianem Mullartem swego czasu rządzili sceną. Przy okazji prowadzili doskonałą wytwórnię płytową Digital Structures. Dziś natomiast są jednym z najbardziej szanowanych duetów w elektronicznym mainstreamie - Minilogue. Muzycznie Marcus zaprezentował świetnie wpasowujący się w słoneczną aurę miks nowoczesnych produkcji, sprytnie łączonych z totalnymi klasykami, pokroju Drax Ltd II "Amphetamine" (eh.. znów te dragi), oraz wciąż świeżo brzmiącym "Hale Bopp" autorstwa Der Dritte Raum. Ba, poszedł nawet dalej, puścił bowiem delikatny remiks (w zasadzie dodana tylko stopa perkusyjna) "Équinoxe 4" J.M.Jarre-a. Kawałek po 38 latach nadal świetnie brzmi, nawet wśród aktualnych produkcji!

Jednak najmilej z całego festiwalu wspominam występ Blue Planet Corporation. Facet kilkukrotnie bardzo mocno wrył się w moją muzyczną pamięć, choćby przez to, że jedna z jego kompozycji znalazła się na pierwszej kasecie wcześniej wspomnianej audycji Technikum Mechanizacji Muzyki. W trakcie występu usłyszałem wszystko to, na co czekałem. Radosne "Open Sea", chirurgiczne wyczucie klimatu "Micromega" i w remiksie "Timeline" autorstwa Wizzy Noise, czy w końcu kwintesencję dobrego smaku w "Antidote" i kończącym występ, słodkim "Crystal". Powiem Wam szczerze, że kilkukrotnie po twarzy spływały mi łzy radości. Muzykę odbieram bowiem w dość emocjonalny sposób. Tutaj, gdy leciały utwory znane mi od niepamiętnych czasów i gdy po wielu latach oczekiwania w końcu usłyszałem je na imprezie, czułem spełnienie, stan totalnej satysfakcji i radości z tego, co było mi dane przeżyć. Podróże także mogą wywołać takie uczucia. Miałem tak na przykład wracając z dwutygodniowego wyjazdu po południowej Hiszpanii. Na lotnisku w Barcelonie szczerze nuciłem sobie początek fantastycznego "Gorecki" brytyjskiej kapeli Lamb:
If I should die this very moment
I wouldn't fear
For I've never known completeness
Like being here




Podsumowując, Goa Dupa 2016 to był dla mnie bardzo fajny powrót do źródeł. Dużo złego można powiedzieć o tej scenie i muzyce. Że jest opanowana przez dragi, że w zasadzie jest bezsensowną, motoryczną łupanką, że to już nie to co kiedyś. Jednak raz na kilka lat warto wybrać się na tego typu zgromadzenie. Aby mieć w tyle głowy świadomość, że świat jest nieco bardziej różnorodny, niż obrazy pamiętane z wiecznego układu praca / rodzina / jakieś hobby. Tego typu festiwali jest mnóstwo. Spotkani starzy znajomi jednym tchem wymienili mi pięć, na które powinienem pojechać w tym, lub co najwyżej następnym roku. A co gorsza nie było wśród nich ani wspomnianej wcześniej O.Z.O.R.A-y. Kilkanaście lat ciągłej organizacji i inwestycji w infrastrukturę tamtejszej dolinki (podobno aktualny budżet na przygotowanie dekoracji to około 3 milionów Euro rocznie!) spowodowały, że miejsce stało się niemal psychodelicznym miastem, które tylko czeka na ten jeden magiczny tydzień w roku. A jest jeszcze Boom w Portugalii - kultowe miejsce wszelkich performersów i nie tyle fanów muzyki psychodelicznej, co bardziej kultur alternatywnych. No i oczywiście ogromny Burning Man. Czyli wyschnięte jezioro, które w pewnym momencie staje się odrealnionym miastem na kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Gdzie podstawowym obowiązkiem jest bycie freakiem i praktykowanie swych wszelkich zwariowanych zachcianek. Owszem, to wydarzenie stało się już elementem kultury masowej (przykładowo został mu poświęcony jeden z odcinków The Simpsons), jednak nadal posiada wiele do zaoferowania i z pewnością także zobaczenia. Oby tylko samozaparcia starczyło aby się tam dostać :-)

* tyl-tyl-tyl-tyl, tylko techno, to nawiązanie do jednego z jingli Technikum Mechanizacji Muzyki. Warto również dodać, że w polskiej świadomości pod pojęciem techno cały czas zamyka się wszystkie gatunki muzyki elektronicznej, jak house, techno, trance, drum 'n' bass, ambient, trip hop czy hard core. Ciekawym jest to, że gatunki te czasami nie mają ze sobą nic wspólnego. Ba, wyewoluowały nawet w zupełnie niespokrewniony ze sobą sposób. Jednak niestety nasza świadomość muzyczna jakoś nigdy nie była na jakimś wysokim poziomie :(