poniedziałek, 23 października 2017

Wszystko zgodnie z planem, czyli krajówki znikające z rozkładu Ryanair

Jest październik, kończymy letnio-wakacyjny sezon lotniczy, czas na zmiany w rozkładach. To naturalna kolej rzeczy w tym biznesie i każdy fan podróży śledzi informacje jakie połączenia będą otwarte na miesiące ciepłe a jakie na miesiące zimowe. Niestety oprócz kierunków stricte wakacyjnych, na naszym poletku znikają również połączenia krajowe - z Gdańska i Wrocławia na Lotnisko Chopina w Warszawie. Tak, temat który dość cyklicznie wraca na moim blogu.

Obserwuję go sobie bowiem od samego początku a przez ostatnie dwa lata jest mi on szczególnie bliski. Ze sporą regularnością korzystam (w zasadzie to już należy użyć czasu przeszłego) z udogodnienia połączeń na Lotnisko Chopina zamiast na Modlin, oraz bliskości do lokalnych portów lotniczych mojej aktualnej bazy, oraz mieszkania we Wrocławiu. Z Dorotą kilkukrotnie lecieliśmy też do Gdańska, oraz przy okazji uruchomienia Szczecina, trzymaliśmy kciuki za podobny ruch w kwestii Rzeszowa. Miło było, ale się skończyło.

Ryanair dość gwałtownie podniósł bowiem larum, że od sezonu wakacyjnego jego samoloty zaczęto stawiać na dalekiej płycie cargo - pomiędzy progami pasów 29 i 33. Rzeczywiście, było dla mnie sporym zaskoczeniem, gdy pierwszy raz jechaliśmy - jak to część współpasażerów określała - na zadupie. Niemniej niewiele mnie to zdziwiło, ponieważ Lotnisko Chopina tego lata naprawdę przeszło spore oblężenie. Widać to było choćby po bramkach 33-35 terminala z których następuje boarding na loty Ryanair. W trakcie wakacji w tych podziemnych lochach zaczęli się bowiem pojawiać także pasażerowie PLL Lot na kursy do Rzeszowa, Budapesztu i in.

Ryanair jednak zaczął kręcić nosem, że tak dalekie stanowiska mocno wydłużają im turnaround, sypią rozkład itd. Odbierałem ten argument jako szukanie dziury w całym. Czasami na płycie tej widuje się bowiem maszyny Wizz Air, czy przewoźników czarterowych. I temu pierwszemu zwłaszcza, nie przeszkadza to w tworzeniu normalnego rozkładu rotacji dla bodaj siedmiu zbazowanych maszyn.

Po kilku dniach grożenia, że połączenia krajowe zostaną skasowane od wiosny 2018, lub przeniesione do Modlina (ciężka sprawa, gdy port przy aktualnej wydajności już zaczyna się zapychać), nastąpił ruch nieco zaskakujący. Przewoźnik postanowił bowiem całkowicie zrezygnować z połączeń z Lotniska Chopina do Gdańska i Wrocławia już od sezonu zimowego. Zaskakujący, ponieważ groźby zawieszenia od wiosny dobrze wpasowywały się w koniec półtorarocznego programu zniżek udzielanych przez Chopina za uruchomienie nowych tras. Dodam bowiem, że w tym całym zamieszaniu jakoś nie było mowy o kasowaniu rozkładu do Szczecina, który ruszył jakoś wiosną 2017 roku.

Przewoźnik postanowił jednak zmienić tłumaczenie i Gdańsk z Wrocławiem wrzucić do wielkiego wora pod hasłem zwijamy skalę, bo mamy problem z punktualnością. Chodzi o te sławetne kasowanie szeregu rejsów, które - co dość szybko wyszło na jaw - stało się efektem sporych problemów kadrowych linii. Szczerze, tej historii także jakoś nie kupuję z kilku powodów. Tzn. za tłumaczeniem przewoźnika przemawia fakt dość ciężkiego charakteru umowy pomiędzy firmą a jej pracownikami. Otóż w zależności od potrzeby, mogą oni być w bardzo szybki sposób relokowani do pracy w innych krajach. Własne mieszkanie, rodzina i stabilność w jednym mieście? Nope, nie w tym biznesie. Ryanair zostawił sobie bowiem furtkę, gdzie w sposób błyskawiczny może przerzucać samoloty i obsługę w dowolne miejsce na świecie.

Tylko nie pasuje mi jedna rzecz. Trzy dzienne rotacje na trasie z Wrocławia do Warszawy nie są jedynymi kursami wykonywanymi przez daną maszynę. Rano leci ona bowiem do Warszawy, potem np. do Glasgow, potem znów robi popołudniową Warszawę, aby na sam koniec polecieć gdzieś na zachód kontynentu. Przy rezygnacji ze stolicy, maszyna po prostu będzie długo stała we Wrocławiu. A ponieważ w rozkładzie są dziury, rejsy do wspomnianego Glasgow i tego drugiego zachodniego kierunku muszą być obsługiwane przez dwie osobne załogi - tak, jak w przypadku obecności Chopina w rozkładzie. Czyli linia nie będzie w stanie zrobić relokacji pracowników, aby uzupełnić braki w innych bazach.

Na pewien trop naprowadził mnie natomiast serwis Aviation Analytics, który przyjrzał się ostatnim cięciom w siatce Ryanair. Konkluzja była taka, że tylko dwie z czterdziestu sześciu zawieszanych tras przynosiły linii zyski. Każde miejsce na locie z Gdańska / Wrocławia do Warszawy kosztowało linię od czterech do czternastu Euro.

Szczerze powiedziawszy, uruchomienie krajówek już na etapie Modlina uznawałem za działanie bardziej marketingowe, niż nastawione na zysk. No bo jak można zarabiać wyprzedając większość siedzeń za 9 złotych? Wprawdzie Chopin ostatnio podrożał i najtańsze bilety (do Wrocławia) były po 21 złotych, w zasadzie z wykluczeniem lotów około-weekendowych. Niemniej nadal nie były to kwoty pozwalające na zarobek. I mamy powtórzenie schematu: rozwój bazy, uruchomienie tanich i stosunkowo częstych krajówek, intensywny marketing i zwijanie połączeń. Historia pokazuje, że tak samo było w krajach bogatszych i o kulturze częstszego latania. Moje koronne przykłady: Girona / Alicante / Santander / Walencja - Madryt, Dublin - Cork, Bergamo - Ciampino, Beauvais - Marsylia, Schonefeld - Hahn / Weeze / Brema / Kolonia. Wszystkie te krajówki operowały na nawet bardzo częstych rotacjach, po czym zostały zamknięte.

Przyznam się szczerze, że w pewnym momencie regularnego korzystania z krótkich hopek, miałem nadzieję na rozkręcenie się tej oferty. No bo pojawił się Szczecin, powiększano liczbę rejsów z Gdańska do Krakowa i Wrocławia. Liczyłem jednak bardziej na pójście po rozum do głowy PLL Lot, który zareaguje na konkurencję obniżaniem cen swoich biletów. Nic mniej mylnego. Ceny może już nie są tak zaporowe jak kiedyś - zwłaszcza przy dużo wcześniejszym bookingu - jednak nadal oscylują w wartości niewiele poniżej 100 złotych za odcinek. Zdecydowanie za dużo jeśli mówimy o weekendowym wypadzie do drugiego domu. Pewne opracowania pokazały bowiem, że obłożenie narodowego praktycznie nie uległo zmianie, czyli Ryanair utworzył całkowicie nową grupę odbiorców.

Po cichu mam nadzieję, że do grupy tej uśmiechnie się np. Wizz Air. Przewoźnik ten już w zeszłym roku zapowiadał, że wchodzi w etap zastanawiania się nad krajówkami w Polsce. Wtedy pozostało już niewielkie pole do działań, ponieważ potencjalne najciekawsze trasy zostały już zajęte przez Ryanair. Ale teraz przy posiadaniu silnych baz w Warszawie, Gdańsku czy Katowicach rynek na działanie produktowo-marketingowe się jakby powiększył. Coś może być na rzeczy, ponieważ Wizz lata już dwa razy dziennie w Rumunii na trasie Bukareszt - Cluj-Napoca, oraz ostatnio uruchomił kilka krótkich kursów w naszej części kontynentu - niekoniecznie związanych z ruchem robotniczym. Przykładowo Warszawa - Wilno / Bratysława, Gdańsk - Wilno, Budapeszt - Berlin / Cluj-Napoca / Sarajewo / Pristina / Sofia, Bratysława - Cluj-Napoca / Tuzla / Skopje, Kijów - Wilno / Ryga. Czas pokaże.

sobota, 21 października 2017

Przewodnik po Kubie - wrażenia ogólne

Przeglądając sieć kilkukrotnie można natrafić na opinię, że Kuba nie pozostawia miejsca na niedopowiedzenia. Ogólne wrażenia można podzielić na dwie spójne grupy: zachwyt, albo nic specjalnego. Osobiście mam skłonności do łamania zasad i kwalifikowania się w przestrzeniach poza wskazanymi grupami (np. te same testy określają mnie zarówno jako silnego introwertyka, oraz typowego ekstrawertyka), jednak nie tym razem.

Co być może wywnioskowaliście z lektury wpisów, Kuba mnie nie oczarowała w zasadzie niczym. Kraj ten realną atrakcyjnością turystyczną przyrównuję do np. Mołdawii. Nie chodzi mi o klimat, czy charakter kraju, co o poziom jakości turystycznej, nadzwyczajności na tle innych krajów. Podobne porównanie można zrobić co do jakości życia codziennego. I wszystko w tym byłoby ok, miałoby swój charakterystyczny klimat, gdyby nie fakt, że poziom cenowy należy przyrównywać do wakacyjnych krajów południa Europy - Hiszpanii czy Włoch. I tu jest chyba największa dla mnie bolączka. Kuba bowiem brzmi atrakcyjnie jako intro w opowieściach. Natomiast wolałbym, płacąc porównywalne pieniądze (nie wliczając w to np. cen długodystansowych lotów), mieć do czynienia z infrastrukturą, jakością życia, transportu czy atrakcji turystycznych zbliżoną do tego, co oferują Wyspy Kanaryjskie, Majorka, Barcelona, czy Sycylia.

Ze spraw pozytywnych z pewnością należy wymienić pogodę. Przez dwa tygodnie pobytu w środku marca z krótkotrwałym deszczem mieliśmy do czynienia tylko raz - przez jakieś 40 minut. Coś więcej, niż przewiewna koszulka, mieliśmy pod ręką tylko po zmroku. Szkoda tylko, że nasz pobyt miał miejsce w porze suchej, kiedy to przyroda rzeczywiście była już wymęczona ciepłą temperaturą i niższymi opadami atmosferycznymi.

Innym dużym plusem wyjazdu była mimo wszystko plaża Cayo Jutias. Moja pierwsza typowo karaibska plaża - trochę beztroska, leniwa, bajecznie kolorowa, z widokami niczym z pocztówki. Dużo takich plaż na Kubie nie ma, dlatego jestem realnie zadowolony z pobytu na niej.

Z minusów natomiast, oprócz cen nieproporcjonalnie wysokich w porównaniu z życiem codziennym, bardzo dała mi się we znaki tzw. bańka turystyczna. Lubię bowiem obserwować życie codzienne, nawet jeśli czasami nie prezentuje ono nic ciekawego. Staram się robić zakupy w lokalnym sklepie, zjeść obiad razem z miejscowymi, przejechać się ichniejszą komunikacją miejską. Na Kubie bańka jest tak ogromnych rozmiarów, że naprawdę jest niemożliwym jej opuszczenie. Zacząć należy od noclegów, które są bardzo wyraźnie oznaczone właściwym logotypem. Hości cieszą się na nasz przyjazd, ponieważ jedna noc oznacza dla nich zarobek rzędu niemal miesięcznego wynagrodzenia. A nawet jeśli już przywykli do przyjezdnych i ich mieszkanie/dom zaczyna nabierać charakteru niby-hostelu, to tamtejsze miejsca ewidentnie odróżniają się od mieszkań zwyczajnych sąsiadów zza rogu. Tak samo sprawa wygląda w przypadku zakupów, czy pożywiania się w restauracjach. Owszem, pomijając ścisłe centrum miasta, większość stolików obok jest zajętych przez rodziny kubańskie, które też robią zakupy w dewizowej Panameriana, jednak takie rzeczy dzieją się wyłącznie dzięki pieniądzom zarobionym wcześniej na ruchu turystycznym.

Tak więc nie ma szans na ucieczkę z tej bańki. Nawet jeśli bowiem nie jest się w jej wnętrzu, to otacza nas efekt jej działania. Dodatkowo dobija też fakt braku anonimowości. W miejscach znanych z przewodników turystów jest mnóstwo. Co gorsza, cały czas ich przybywa. Zauważyłem to po zdjęciach z Trinidadu, kiedy to datowane na rok 2014 fotki głównego placu miasta zawierały w kadrze co najwyżej kilka ludzi, głównie miejscowych. Aby osiągnąć taki efekt, ja zdjęcia musiałem robić wczesnym porankiem. I nie mówię tutaj o wycieczkach zorganizowanych, które wysiadają z autobusów i potem są wywożone do swoich hoteli. Chodzi o zwykłych ludzi, nawet takich jak my, szczerze lubiących coś więcej niż tylko leżenie na plaży i popijanie drinków. W miejscach pokroju Hawany, Cienfuegos czy Viñales jest nas na tyle dużo, że nie jesteśmy pojedynczo wyłapywani wzrokiem spośród miejscowych - po prostu stajemy się równolicznym elementem tego tłumu.

Oczywiście od tej bańki trochę można uciec. Odczuwacie wtedy ogromną radochę z odzyskanej na chwilę - o zgryzoto - wolności. Coś takiego spotkało mnie, gdy pobłądziliśmy jadąc na rowerach bardzo bocznymi drogami, gdzieś w okolicach ogrodu botanicznego w Cienfuegos. Jeździliśmy po dziurawych, ziemnych, brązowych drogach, mijaliśmy biedne, ale kolorowe chatynki tamtejszej wioski, wyprzedzaliśmy wracające ze szkoły dzieciaki, które po prostu traktowały nas jak kolejnych przejeżdżających na rowerze (choć to i tak rzadki widok) a nie jak turystów. Niektóre widoki były przykre, ale radość z uzyskanej na chwilę wolności - cudowna.

Tylko niestety kilka kilometrów dalej zderzyłem się z brutalną codziennością Kuby. Znów musiałem ręcznie dokręcać koło mojego roweru. No i przypomniałem sobie teraz przeokropną bułę kupioną w taniej jadłodajni dla Kubańczyków, puste tradycyjne hale sklepowe, czy ciemny hangar fitness, gdzie w zakurzonym wnętrzu ćwiczono boks a obok na betonowej podłodze pajacyki robiły Kubanki w różnym wieku. I tutaj pojawia się pytanie, czy aby na pewno chcę poznać tą prawdziwą Kubę?

Pytanie to uwypuklił prysznic w hotelu w Amsterdamie. Po raz pierwszy od niemal trzech tygodni miałem bowiem okazję wykąpać się w czystej łazience, gdzie nie martwiłem się znikającą co chwila ciepłą wodą a po wszystkim zjadłem kolację złożoną ze składników, które - o radości - miały jakikolwiek smak, a następnie zasnąłem w przytulnej pościeli. Pomyślałem sobie wtedy, że wiele ludzi ceni kraje Ameryki środkowej i południowej, za wolność dającą jej mieszkańcom. Owszem, na swój los trzeba tam ciężko zapracować, być może czasami wręcz walczyć, niemniej nie jest się obarczonym natarczywymi regulacjami, standardami, biurokracją krajów rozwiniętych. Wtedy jednak stwierdziłem, że wolę oddać nieco swojej wolności, mieć przydzielony numer PESEL po którym można mnie wyśledzić w całym cywilizowanym świecie. Wolę żyć w świecie standardów, regulacji, rozkładów jazdy wymuszających na kierowcach przyjeżdżanie o czasie, ogromnych baz danych i dużej wiedzy państwa na temat naszego życia codziennego. Stanowi to dla mnie niewielki koszt - przecież w takim świecie żyję od niemal początku - a ponieważ płacę podatki, opłaty swojemu zarządcy mieszkaniowemu, cenę za nocleg w hotelu i dzięki temu mogę wziąć prysznic będąc pewnym takiej samej temperatury wody a następnie położyć się spać w przytulnej pościeli i spać jak zabity aż do rana.

piątek, 20 października 2017

Kubańska codzienność - polityka i propaganda

Viva la revolucion, to hasło bodaj najbardziej kojarzone z Kubą. Nie ma co się dziwić, tamtejszy fenomen nie tyle od wielu lat kształtuje codzienność wyspy, co także na trwałe wbił się w historię świata (patrz: wiszący na włosku konflikt nuklearny w trakcie kryzysu kubańskiego). Dlatego każdy przewodnik turystyczny posiada przynajmniej jeden rozdział opisujący walkę o ustanowienie i przetrwanie aktualnego systemu politycznego. Większość turystów nie rozumie podstaw, czy idei tamtejszej rewolucji. Zwłaszcza jeśli może sobie pozwolić na czytelne porównanie kubańskiej rzeczywistości, do naszej - świata zachodniego. Faktem jednak jest, że rewolucja na Kubie jest wciąż obecna. Najstarsze pokolenie cały czas pamięta różnicę pomiędzy systemami politycznymi, nadzieje jakie wiązano z nadchodzącymi zmianami i płomienne przemówienia przywódców. Młodsze pokolenia również szczerze wierzą w aktualny system. Nie bez powodu po internecie krążą historie, gdy turyści biegle posługujący się językiem hiszpańskim, na zatłoczonej ulicy, po prostu krzyknęli Viva la revolucion i w odpowiedzi, bez żadnych wątpliwości usłyszeli z ust kilku osób, entuzjastyczne Viva.

Popularny wizerunek Che na Placu rewolucji w Hawanie

Wizerunek Camilo Cienfuegosa na Placu rewolucji w Hawanie

Oczywiście sprzyjające inicjatywy oddolne należy pielęgnować. Temu też służy wszechobecna propaganda. Napotkacie na nią zarówno w miastach, jak też poza nimi. Na Kubie, w przeciwieństwie do zachodu, zobaczycie niewiele przydrożnych billboardów. Jednak większość z nich emanuje państwowym przekazem dotyczącym równości, walki, wyższości rewolucyjnych wartości itp.




Cały czas zastanawiałem się, na ile informacje te są wpajane a na ile szczerze kupowane przez lokalnych mieszkańców. Dobrobyt, jaki niesie ze sobą rewolucja, jest bowiem bardzo wątpliwej jakości. Nawet jeśli mieszkańcom żyje się teraz nieco lepiej, to bardzo łatwo mogą porównać swój stan posiadania z niedaleką zagranicą. Kilka tzw. rzutów okiem na telewizję wskazało bowiem, że mieszkańcy nie są wyłącznie bombardowani krajową propagandą. Dzięki językowi hiszpańskiemu lokalna telewizja pokazuje np. produkcje z Meksyku, czy innych sąsiednich krajów. Mieszkańcy mogą więc realnie, nie tylko z opowieści turystów, porównać sobie tamtejszą codzienność z ichniejszą.

Napis na murze zakładu państwowego w Cienfuegos

Poza tym kilkukrotnie zaskoczony byłem przez toporność, czy wręcz naiwność propagandowego przekazu. Przykładowo w Muzeum Rewolucji w Hawanie - obowiązkowym punkcie dla niemal każdego turysty. Trzeba przyznać, że miejsce to posiada kilka bardzo znaczących eksponatów - statek na którym na wyspę dotarł Fidel ze swoją świtą, szczątki samolotu szpiegowskiego strąconego przez kubańskie wojsko, czy zabawnie wyglądające, domorosłe pojazdy opancerzone, które brały udział w różnych epizodach bitewnych. Do grona eksponatów humorystycznych dochodzi również Rincon de los cretinos - ściana z karykaturami prezydentów USA. Bezceremonialne wyzwanie ich od - dosłownie - kretynów, jak też nietrafione (przynajmniej niejasne dla mnie) przybrane otoczenie - np. George W. Bush nie wiedzieć czemu posiada na głowie hełm ze swastyką - nie służy wytłumaczeniu zwiedzającym powodów rewolucji, wyższości jej idei i celów, dla których aktualny stan polityczny jest utrzymywany. A szkoda, muzeum, jako jedna z najważniejszych atrakcji turystycznych w Hawanie, mogłoby być ciekawą szansą na wytłumaczenie punktu widzenia kubańskiej władzy. Szkoda, w sensie możliwości porównania i konfrontacji różnych punktów widzenia, czego wynik pozostałby w głowie i myślach odwiedzających.





Aktualny stan rzeczy nie został mi też wytłumaczony przez żadnego z mieszkańców. Co wspominałem wcześniej, nawet mieszkając w domach prywatnych, nasze kontakty ograniczone były do minimum. Wynikało to z ichniejszej słabej znajomości języka angielskiego, przez co trudno było swobodnie pogadać na dowolny wątek. Zresztą, szczerze nie miałbym odwagi podpytywać ich na te tematy, nawet gdybym coś tam dukał po hiszpańsku. Rozmowa o polityce wymaga bowiem dobrej znajomości wspólnego języka, aby przez głupi przypadek nie pojawił się niepotrzebny konflikt. Zwłaszcza, że jesteśmy ludźmi tak źle przedstawianego w propagandzie, blokującego rozwój Kuby zachodu.

Jedyne więc na co mogliśmy sobie pozwolić, to raczenie się na wyspie centralnie sterowanymi, jak też oddolnymi inicjatywami propagandowymi. Tzn. może nie próbowaliśmy krzyknąć w losowym momencie wspomnianego wcześniej Viva la revolucion, co zwracaliśmy uwagę na wizualne aspekty partyjnego PRu. Dostępne były one wszędzie: przy wyjeździe z lotniska w Trinidadzie, na ścianach budynku uniwersyteckiego, na murach koło osiedla mieszkaniowego. Nawet czekając aż kierowca wiozący nas na plażę Cayo Jutias przyniesie sobie obiad ze swojego rodzinnego domu w Santa Lucia, gdzie przed wejściem na jego teren widzieliśmy drewnianą deseczkę z pieczołowicie wypisanymi Viva Fidel y Raul.




Czy ten system się utrzyma?
Rozmawiając z wieloma znajomymi i osobami dopiero co poznanymi na miejscu, bardzo często pojawiał się wątek rewolucji i kubańskiego systemu politycznego. Że warto tam pojechać aby zobaczyć biedę, lub układ na ostatnie chwile przed jego upadkiem... Bo nawet jeśli partia się utrzyma, to przez turystyczne zadeptanie, za kilkanaście lat nie będzie już tym samym. Łatwo przyrównać tutaj do Chin, które są krajem piekielnie szybko rozwijającym się, bogatym, niemniej rządzonym przez jedną partię. Pozostaje więc pytanie, w jaki sposób się to zmieni?

Górnolotny malunek na suficie jednej z sal w Muzeum rewolucji w Hawanie

Cóż, mój pierwszy wniosek był taki, że wystarczy poczekać do pierwszego poważnego kryzysu i tylko oglądać, jak to wszystko - kolokwialnie rzecz ujmując - pierd....nie. No bo tak, na Kubie jest teraz mnóstwo turystów, a będzie ich jeszcze więcej. Przywożą ogromne ilości pieniędzy. Przez to realnie, wielu - zwłaszcza młodym - Kubańczykom po prostu żyje się lepiej. Ubierają się modnie, noszą przy sobie smartfony, mają jako-taki kontakt ze światem i to wcale nie w sposób jakoś opóźniony.  Przykładowo mega-popularny Despacito pierwszy raz usłyszałem w Europie jakieś trzy miesiące po powrocie z wyspy i od razu rozpoznałem go jako tamtejszy ;)  Tak czy siak, aktualny ruch turystyczny przyciąga tak mocno, że nawet prawnicy, architekci, czy pracownicy innych wysokich, wymagających dużej wiedzy zawodów, wolą porzucić swoją dotychczasową pracę, kupić rower i oferować turystom rykszową wycieczkę. W trakcie kilkunastominutowego kursu zarobią bowiem 3 CUC - ponad dwukrotność swojej dniówki. Bo warto pamiętać, że na Kubie jest równość - tyle samo zarabia sprzedawca w pustym sklepie, kierowca autobusu czy lekarz...

Pomyślałem więc, niech cokolwiek się stanie. Niech Raul zaostrzy swoją politykę wobec zagranicy i np. podobnie jak jego brat w 2004 roku znów wyprosi obce firmy, które zainwestowały krocie w zbudowanie Varadero. Niech turyści przestaną przyjeżdżać na wyspę, albo niech przywiezienie na nią jakiegokolwiek importowanego dobra stanie się jeszcze trudniejsze. Dzisiejsze młode pokolenie przyzwyczaiło się do życia we wstępnym dobrobycie. Nie będą chcieli z tego zrezygnować i sami zrobią swoją rewolucję...



I w zasadzie ten wątek pokazał mi, jak bardzo w wyprowadzaniu wywodów ważne jest sprawdzenie opinii a nie tylko obserwacja. Nawiązuję tutaj do rozmowy ze starszym o koło 10 lat małżeństwem polaków, którzy w obie strony lecieli tym samym rejsem Aeromexico, co my. Na godzinę przed startem z Hawany opowiadali oni swoją przygodę, kiedy to zwiedzili trochę biedniejsze rejony wschodu wyspy i udało im się nieco wyjrzeć poza tą turystyczną bańkę, w której my zostaliśmy uwięzieni. Podobno udało im się zamienić kilka słów z lokalsami, którzy niekoniecznie głośno i otwarcie - bo przecież ktoś mógł usłyszeć - dzielili się swoimi uwagami na temat sytuacji politycznej. To wtedy dowiedzieliśmy się o tym, że 40% opłaty za nocleg jest odprowadzane do partii. Że w związku z tym nasz pobyt na wyspie jest ciągle monitorowany z dokładnością do adresów i dat. Że społeczeństwo jest totalnie inwigilowane a znajdujące się co chwila punkty CDR (Comites de Defensa de la Revolucion) to nie zapuszczone pomieszczenia na jakie wyglądają z zewnątrz, co aktywnie działające oczy i uszy systemu politycznego. W społeczeństwie, którego życie codzienne koncentruje się na bliskich relacjach sąsiedzkich, taka sieć informowania i donoszenia sprawdza się wręcz cudownie. Dlatego ludzie mimo wszystko się boją i rozmawiać raczej nie chcą. Inna sprawa to fakt, że - według relacji wspomnianej pary - ci bardziej niechętni kubańskiej rzeczywistości już dawno wyspę opuścili. Pozostałym na Kubie, jest wszystko jedno. Zwłaszcza, że mają większe zmartwienia na głowie, jak choćby trudności z zakupem produktów użytku codziennego. Poza tym, niekończące się fale kryzysów wyrobiły w nich taką odporność na wszelkie niedogodności, że prawdopodobnie tamtejszych mieszkańców nie jest w stanie złamać już nic.


Jak więc widać, wszystko na Kubie jest specyficzne i niejasne do zrozumienia. Nawet system polityczny, który z jednej strony - np. porównując do realnej ingerencji w życie codzienne Naddniestrza - wydaje się być kolosem na słomianych nogach, z drugiej natomiast okazuje się, że nasz pobyt mocno go dofinansował. Czy przetrwa kolejną dekadę? Szczerze nie wiem i może dlatego Kuba jest w jakiś sposób fascynującym swoją niejednoznacznością ewenementem.

Kubańska codzienność - bezpieczeństwo

Kuba jest na swój sposób fenomenem na skalę światową. Wyobraźcie sobie sytuację, że w pokoju swojego mieszkania gościcie studenta pierwszego roku, który za jedną spędzoną tam noc płaci Wasze niemal miesięczne wynagrodzenie i twierdzi, że to wcale nie jest tak drogo. I teraz niech takich ludzi wokół Was będzie mnóstwo. W pewnym momencie mogą się zacząć rodzić pytania - ale dlaczego oni mogą a my nie? Dlaczego, nawet jeśli stać nas na wielki telewizor plazmowy - bo pracujemy w przynoszącej kokosy turystyce - my zdobywamy go w pocie czoła, najczęściej z pomocą mieszkającej zagranicą rodziny, a goszczący u nas studenci po prostu wychodzą do sklepu i kupują? Takie pytania, różnice bytowe i kulturowe, dość szybko mogą prowadzić do chęci wyrównania szans. Widać to bardzo wyraźnie w północnej Afryce, gdzie - powiedzmy sobie szczerze - turyści są chodzącym portfelem, z którego trzeba jak najwięcej zabrać dla siebie.

Dzieciaki na szkolnych zajęciach sportowych na Plaza Vieja - w samym centrum Hawany
Kuba jednak nadal jest tym radosnym, kolorowym, żywiołowym i mimo wszystko bardzo bezpiecznym krajem. Szczerze powiedziawszy, niezależnie od pory dnia i miejsca, przez dwa tygodnie prawie w ogóle nie czułem obaw, czy też nie spoglądałem za siebie tak na wszelki wypadek. Jeszcze większą skrajnością bywały wieczory spędzane w Centro Habana, dzielnicy przez miejscowych nazywanej Bejrutem, lub Bagdadem. Wszystko to za sprawą strasznego zapuszczenia tej części miasta, która miejscami wygląda, jak Bagdad po przejściu działań wojennych. Co więcej, dzielnica jest bardzo zróżnicowana kulturalnie - mieszkają tam osoby o korzeniach z wielu części naszej planety. Coś, co - pomimo mojego bardzo otwartego stosunku do różnic kulturowych - mimo wszystko, z powodu jakoś niechcących się wyplenić rożnych stereotypów (nie należy mylić z niechęcią), wzbudza we mnie pewien niepokój. W Centro Habana mieliśmy swój nocleg, dlatego mimowolnie ta okolica była poddana naszym dłuższym, lub krótszym obserwacjom w trakcie wieczorowej pory. I powiem Wam szczerze, że przechodząc ciemną nocą, w luźnych klapkach, z trzymaną na plecach lustrzanką wartą - według wartości Kubańczyków - niewyobrażalnie wielką kwotę, będąc tym przebogatym Europejczykiem, spokojnie mijałem przesiadujących na wejściu do domu, lub skrzyżowaniu ulic lokalnych mieszkańców, którzy co jakiś czas zaczepiali klasycznym hola nie żeby zacząć rozmowę, tylko aby po prostu powiedzieć obcemu cześć.

Centro Habana - ulica przy której znajdował się nasz nocleg

Z jednej strony jest to znane na świecie pozytywne podejście Kubańczyków do życia i ich niezłomność w czasach ciągłych niedostatków. Z drugiej jednak, historycznie naznaczony wpływ Państwa, który od wielu lat w jakiś tam sposób trzyma w cugach swoich obywateli. Trzyma do tego stopnia, że za drobne przestępstwa, oprócz lokalnego potępienia, grożą również dość dotkliwe kary. Dodatkowo, gdy te występki poczynia się na turystach, wyroki są jeszcze cięższe. Być może więc mieszanka surowszego wymiaru sprawiedliwości i bardzo tolerancyjnego sposobu życia lokalsów (bo mimo wszystko jesteśmy obywatelami, określanego przez propagandę jako zgniłego - zachodu) powodują, że wyspę można uznać za zaskakująco wręcz bezpieczną. No bo po co okradać turystów, skoro i tak wydadzą te swoje fortuny. Nawet jeśli nie wynajmuję mieszkania, to pomogą nam w jakiś mniej pośredni sposób. Ot, choćby dlatego, że noclegowi hości posługują się Peso wymienialnym, zakupy robią w Panamericanie, dzięki czemu w normalnych, jeszcze niedawno świecących pustkami sklepach, jest nieco więcej towaru dla nas.

Niestety, pomimo mojego opisu wcale to nie oznacza, że podczas pobytu na wyspie można porzucić wszelkie normalne odruchy dot. bezpieczeństwa. Zapewne nie bez powodu ci przyjaźni wobec siebie sąsiedzi, swoje domy i okiennice zamykają na żelazne kraty. Również z powodu specyficznej sytuacji lokalnej, w kraju bardzo łatwo można się wpakować w niemałe tarapaty. No bo tak, my nie korzystaliśmy z kart płatniczych, przez co w pierwsze dni musieliśmy mieć przy sobie, lub w pozostawionym w noclegu bagażu niemal €2000. Już pomijając liczbową wielkość, wyobraźcie sobie teraz utratę tego budżetu, albo paszportu, albo koniecznej do opuszczenia kraju wizy. Znając sytuację na miejscu, przeciągające się procedury i sposób życia, odnoszę wrażenie, że załatwienie jakiejkolwiek sprawy byłoby powodem co najmniej osiwienia.

Wydaje się, że na szczęście w noclegach nikt nam w bagaż nie zaglądał. Jednak zupełnie inaczej sprawa wyglądała w przypadku lotniska. O miejscach tych krążą legendy. Podobno giną tam przede wszystkim elektronika i markowe ciuchy. Gdzieś nawet przeczytaliśmy, że ktoś zorientował się, że przetrzepano mu plecak, ponieważ w środku walizki znalazło się nadprogramowe  jabłko. Zniknęła natomiast jedna para używanych majtów ;)

My poczyniliśmy amatorskie zabezpieczenie w postaci założenia plastikowych tyrtytek. Nie był to sejf, zwłaszcza że zabezpieczenie dotyczyło luźnych plecaków. Liczyliśmy jednak, że obsługa lotniskowa postanowi zająć się innymi, mniej zabezpieczonymi walizkami, niż naszymi dziwactwami. Koniec końców zniknęła nam jedynie mieszanka bakalii. Tyrtytki były nienaruszone, więc podejrzewamy, że ktoś dłonią zlustrował zawartość plecaka i wyjął coś, co na ślepo mogło mu się wydawać atrakcyjne. W drodze powrotnej też poczyniliśmy pewne proste zabezpieczenie. Bagaż przyjeżdżający nie powinien bowiem przebywać zbyt długo w rękach obsługi a ew. zaginięcie czegokolwiek można zgłosić na policji. Dlatego bardziej podejrzewałem większe prawdopodobieństwo kradzieży przy wylocie z Wyspy. Zabezpieczeniem było więc oddanie bagażu jako jedni z ostatnich pasażerów - około godziny przed planowanym odlotem samolotu.

Kubańska codzienność - sposób życia Kubańczyków

Największą wartość jaką wyniosłem z podróży na Kubę był challange dotychczasowego trybu życia. Już bowiem od pierwszej minuty, przy okazji pozostawionego w Mexico City bagażu, zetknęliśmy się z całkowicie inną - to jest właściwe słowo - codziennością. Europa, nawet nasza jej środkowa część, jest już bowiem bardzo strukturyzowana, działająca zgodnie z pewnymi normami, zasadami, planami. Wiele osób ceni Karaiby i środkową Amerykę za to, że tamtejsza rzeczywistość pozwala na dużo więcej wolności, mniej struktur i procedur. W tym klimacie narodził się kubański styl życia, o którym już na samym początku powiedział nam host noclegu w Hawanie. Tu są Karaiby. Wasz bagaż będzie, jak przyleci na Kubę i ktoś go przywiezie. Po prostu musicie czekać. U nas tak się załatwia sprawy.

I rzeczywiście, na nic stało się jechanie na lotnisko jeszcze tego samego dnia, żeby przekonać się, że wbrew obietnicom handlingu, bagaż nie przyleciał następnym rejsem. Nikt też się specjalnie tym nie przejął, bo co mogą zrobić, skoro plecaki wciąż są na kontynencie? I wtem okazało się, że przez trzy dni trzeba chodzić w tej samej koszuli, spodniach i parze majtów, które każdego wieczoru po wypraniu w szarym mydle, schły rozwieszone nieopodal wiatraka. To dość gwałtowne zetknięcie się z karaibską rzeczywistością pozwoliło nabrać nam ogromnej cierpliwości do wszystkiego, zrozumienia że rzeczywiście jak będzie, to będzie.

Kolejka przed kantorem CADECA w Hawanie

Na tej bazie okazuje się, że sprawne życie na Kubie wymaga nieprzebranych zasobów czasu. Co już być może wyłapaliście w poprzednich wpisach - aby załatwić cokolwiek, trzeba odstać w długich kolejkach. Wymiana walut? Ponad godzina w jednym z trzech kantorów w centrum miasta. Bagaż na lotnisku? W naszym przypadku 4 godziny. Wstęp do muzeum? Oj z 80 osób przed nami. Ba, nawet w bardzo cenionej Cafe Escorial w Hawanie staliśmy prawie 2 godziny, aby kupić trzy woreczki prażonej na miejscu kawy. Na szczęście opłacało się, w mojej opinii jest to jedna z najlepszych, jakie mam w swojej kolekcji.

Na szczęście kolejki da się nieco zredukować gotówką. W sposób bezpośredni - np. płacąc komuś, aby odstał w niej za nas ;) W sposób mniej bezpośredni - kupując po europejskich cenach. Jak bowiem wspomniałem, sieć sklepów Panamericana to miejsce, gdzie zarówno bez problemów dostanie się niezbędne towary, ale też nie będzie się stało w kolejkach. Powód jest oczywisty, tamtejsze towary są kosmicznie drogie dla zwykłego Kubańczyka - dostępne w zasadzie wyłącznie dla osób pracujących bezpośrednio przy turystyce. Tak samo sprawa się ma w przypadku transportu turystycznego. Korzystając z taxi collectivos nie trzeba odczekać swojego na stacji autobusowej, albo gdzieś na trasie. Samochód przyjeżdża pod wskazany adres i dowozi na zamieszczony na wizytówce. Chociaż, znów dochodzi tutaj nasza europejska mentalność. Jeśli bowiem transport jest umówiony na godzinę 9.rano, już od 5 minut przed tym czasem, my zazwyczaj siedzimy na spakowanych bagażach, czekając na samochód. Oczywiście w karaibskim mniemaniu godzina 9. oznacza od 8.30 do 11. I nawet jeśli wiemy o tym, oraz się na to godzimy, nawet bez nerwa wkładając plecaki do bagażnika chwilę przed godziną 10., to nasza mentalność wymaga, abyśmy za każdym razem byli gotowi na co najmniej 5 minut przed umówionym czasem ;)

Konieczność wybicia się ze swojego stylu życia jest zapewne dla Kubańczyków czymś ciężkim do przyjęcia. Generalnie odnoszę bowiem wrażenie, że oni po prostu nie rozumieją zjawiska turystyki. Dotyczy to zarówno czasów obecnej inwazji na kraj, jak też lat poprzednich. No bo powiedzmy sobie szczerze, lubimy chodzić wśród przyrody, leżeć na plaży, oglądać, wydawać pieniądze. Niestety wszystko z tutaj wymienionych jest na Kubie jak na lekarstwo. Dlatego władze starają się tworzyć atrakcje sztuczne, które w połączeniu z tamtejszymi kryzysami, wychodzą czasami dość humorystycznie. OK, w Varadero podobno jakość jest całkiem niezła. Dobre hotele, ładne plaże, fajna obsługa... Tylko przez jakiś czas na tamtejszy półwysep nie mieli wstępu mieszkańcy wyspy. A z wielu relacji wynika, że pięknie wyglądające, pieczołowicie wycięte i przystrojone jedzenie, po prostu nie ma smaku. Kolejną ciekawostką jest, określona jako jedna z największych atrakcji zachodniej części wyspy, Mural Prehistoria. Jest to po prostu goła, pozbawiona roślinności, w miarę pionowa część lokalnego wypiętrzenia, którą dość nieudolnie upaćkano blednącą farbą z rysunkami nawiązującymi podobno do prehistorii. Na teren tej atrakcji wchodzi się za opłatą 3 CUC, w cenie czego dostaje się wodę i... możliwość zobaczenia z bliska czegoś, co doskonale widać ze ścieżki idącej wzdłuż płotu. Marna to atrakcja a dodatkowo ten płot w pewnym momencie po prostu zanika, lub znajduje się w nim otwarta furtka. Podobnie prymitywna atrakcja turystyczna - Valle de la Prehistoria - znajduje się po drugiej stronie wyspy, niedaleko Santiago de Cuba. Zresztą co się będę rozpisywał, zobaczcie fotki z linka pod nazwą ;)

Mural Prehistoria
Pomijając rzeczywistość turystyczną, życie codzienne na Kubie nadal jest bardzo ciekawym wątkiem, na który warto zwrócić uwagę podczas swojego pobytu. Mieszkańcy żyją bowiem w dość bliskich relacjach sąsiedzkich. Dlatego dla nich ważniejsze od sytuacji na świecie jest to, co słychać u mieszkańca kamienicy kilka numerów obok. Gdy coś się dzieje, po prostu robi się obchód po znajomych i sprawa rozwiązuje się sama. Co ciekawe, mikrospołeczności te są bardzo otwarte na przybyszów. Dlatego przechodząc przez pewne okolice, nie byliśmy odprowadzani niechętnym wzrokiem ich mieszkańców. Ba, w pewnym momencie w centrum Hawany zagadał do nas jakiś późny student, który opowiadał, że jest naszym sąsiadem i widział nas dziś rano, jak wychodziliśmy z mieszkania naszego hosta. Już sam ten fakt spowodował, że facet podchodził do nas przyjaźnie i ot tak, opowiedział co jeszcze ciekawego możemy zwiedzić/zrobić dziś w mieście.

czwartek, 19 października 2017

Kubańska codzienność - plaże

Biura turystyczne, próbując zachęcić do kupna swoich wycieczek, często starają się dane miejsce reklamować rajskimi plażami. W przypadku Kuby jest tak samo. W końcu Karaiby zawsze kojarzą się z bujną przyrodą, słońcem i wybrzeżem. Tutaj dużo czarować nie trzeba, plaże w Varadero są słynne na cały świat i być może ich jakość odzwierciedla zdobytą popularność - w tej kwestii nie mam jak się wypowiadać. Jednak jeśli myśleć o całej wyspie, to już tak kolorowo nie jest. Piaszczystego wybrzeża zbyt dużo bowiem nie ma i czasami trzeba przejechać sporo kilometrów, aby móc beztrosko odpoczywać przy dźwięku morskich klimatów. Tak mieliśmy w przypadku Playa de Cayo Jutías, oddalonej od Viñales o prawie 60 kilometrów fatalnej drogi. Wyjazd tam najłatwiej zorganizować przez lokalną firmę turystyczną. Choć kosztowało to 15 CUC od osoby a dojazd zajmował niemal 1,5 godziny w jedną stronę, generalnie warto było. Wybrzeże jest bowiem obrazkowym przykładem plaży Karaibskiej - z palmami, białym piaskiem, jasno-błękitnym, czystym morzem itp.  Zdecydowanie nie dorównują jej wybrzeża, czy też kombinaty plażowe (jedyny teren z infrastrukturą noclegowo, rozrywkowo, sklepową, do obsłużenia mieszkańców i gości pobliskiego miasta) w okolicach Cienfuegos (Playa Rancho Luna) i Trinidad (Playa Ancon). Na pierwszą z nich wpadliśmy na chwilę - aby się schłodzić po całym dniu jazdy na rowerze i z potrzebą szybkiego powrotu do Cienfuegos, aby po drodze nie zastał nas zmrok. Na drugiej spędziliśmy natomiast cały dzień. Miejsca te niestety były już bardziej hałaśliwe, z dużo większą ilością ludzi, słabszą jakością piasku i czystością. Zdecydowanie poniżej wyobrażeń o karaibskich plażach.

Ostatni odcinek drogi na Playa de Cayo Jutias
Bary na Playa de Cayo Jutias
Playa de Cayo Jutias
Wejście na Playa de Cayo Jutias
Playa Rancho Luna koło Cienfuegos
Playa Ancon koło Trinidadu
Kombinat imprezowy w Playa Ancon

Przy okazji Playa Ancon, dojazd na miejsce organizowany jest oczywiście przez lokalne biuro turystyczne, a odcinek około 6 kilometrów pokonuje się autobusem kosztującym 5 CUC w obie strony. Alternatywą może być skorzystanie z oferty czasami nachalnych taksówkarzy, gromadzących się w okolicach przystanku autobusowego na skrzyżowaniu Calle Rosario i Calle Gloria. Chwilę przed odjechaniem autobusu oferują oni przejazd ponad dwukrotnie tańszy niż bilet autobusowy. Jak się okazuje, nie jest to podpucha - koszt przejazdu z powrotem do miasta też oscyluje w okolicach połowy  powrotnego biletu autobusowego :-)

Kubańska codzienność - przyroda

Turyści przyjeżdżający na wyspę raczej nie powinni oczekiwać jakiś specjalnych doznań przyrodniczych. Owszem, jest zielono, są palmy, jest ciepło, ale wszystko to, większe, bardziej kolorowe i w lepszych kombinacjach, można spotkać na naszym kontynencie. Jeśli jednak ktoś chce pobyć trochę więcej na łonie natury to... no właśnie, raczej będzie mu ciężko.

O innym świecie, w którym się znaleźliśmy w momencie przybycia na Kubę, zdajemy sobie sprawę choćby przy temacie trekkingu. Kubańczycy nie znają bowiem takiego pojęcia, nie mają potrzeby wędrowania pośród zieleni i w związku z tym nie mają żadnej infrastruktury z tym związanej. Nie ma więc co liczyć na schroniska, zwłaszcza że na wyspie nie ma żadnych szlaków trekkerskich! Trochę nadziei pokładaliśmy w braku informacji w internecie, jednak na miejscu przekonaliśmy się, że po prostu tak jest. Mam tutaj na myśli zarówno góry Escambray pomiędzy Trinidad i Cienfuegos, jak też okolice Viňales. Przy czym region Pinar del Rio jest w pewnym sensie pionierem na wyspie, ponieważ przyciąga nie tylko fanów kubańskich cygar (to tutaj rośnie najbardziej pożądany tytoń), co również miłośników przyrody i eksplorowania okolicznych jaskiń. Niemniej chociaż codziennie po okolicach kręcą się setki osób (część z nich pieszo, część na grzbietach koni, niektórzy na rowerach), eksploracja okolic odbywa się na czuja z telefoniczną nawigacją w ręku, za pośrednictwem podpowiedzi lokalsów, lub w oparciu o zakreślone na mało dokładnej mapie ścieżki, które w żaden sposób na miejscu nie są oznaczone.

Malowniczo położona dolina Viñales
Produkcja tytoniu w okolicach Viñales
Propozycja nieoznaczonej trasy pieszej w dolinie

Planując wyjazd na Kubę warto brać pod uwagę porę roku. Wiadomo, rejon Karaibów rokrocznie nawiedzają silne zjawiska pogodowe, które mogą zarówno zepsuć wrażenia, spowodować problemy komunikacyjne, jak też wręcz stanowić zagrożenia dla życia - przykład ostatnich dni to potwierdza. W trakcie naszego wyjazdu (środek marca) słabe wrażenia przyrodnicze były prawdopodobnie spowodowane m.in. panującą tam zimą. Zimą, czyli na nasze porą suchą, ponieważ przez dwa tygodnie, tylko późnym wieczorem miewałem na sobie coś więcej, niż cieniutka i przewiewna koszula z krótkim rękawem. Trafiliśmy więc na okres już dość zmęczonej długo panującymi podwyższonymi temperaturami przyrody, która powoli zaczynała usychać. Bardzo wyraźnie było to widać w ogrodzie botanicznym niedaleko Cienfuegos. Swoją drogą jest to kolejny przykład kubańskiego niedopilnowania. Jest to bodaj miejsce z największą na Karaibach ilością pokazywanych gatunków roślin tropikalnych i subtropikalnych. Brzmi atrakcyjnie, jednak na miejscu zastajemy praktycznie brak ścieżek, czy też podpisów z czym mamy do czynienia. Ot, jakby przechodzić się po trawniku, pomiędzy lekko przyschniętymi drzewami.


Ścieżka w ogrodzie botanicznym koło Cienfuegos

Pora roku jest też istotnym elementem w trakcie planowania wycieczek do wodospadów - zwłaszcza w okolicach gór Escambray. Szczerze, niczym nie zaciekawiły. Ot, niewielkie strumienie, u podnóża których można się wykąpać w stosunkowo zimnej wodzie - cudowne doznanie przy tamtejszych warunkach pogodowych. Swoją drogą fenomenem jest popularność wodospadu El Nicho. Zdecydowanie nie popierają jej bowiem miejscowi, którzy nawet mają uknutą lokalną teorię. Według niej, w którymś z przewodników ktoś opisał ten wodospad jako ciekawy, a potem wszystkie kolejne zaczęły tą informację kopiować. Rzeczywiście, miejsce zdecydowanie poniżej średniej, tylko wymaga wykupienia biletu wstępu. Już bardziej polecam poświęcenie dodatkowej godziny na eksplorację niżej położonego koryta rzeki, z małymi, ale całkiem malowniczymi progami wodnymi. Niestety muszę ostrzec - w okolicy znajdują się węże. Tzn. myśmy znaleźli przynajmniej jednego, co dość szybko przekonało nas do odwrotu w stronę czekającej taksówki ;)


Kaskady pod parkiem wodospadu El Nicho
Alternatywą do ścieżek trekkerskich może być podróżowanie rowerem. O możliwość wynajmu warto pytać się zarówno w lokalnych biurach informacji turystycznej (bez problemu przekierują nawet na osoby prywatne), jak też hostów w noclegach. Muszę przyznać, że jeżdżąc po okolicach Cienfuegos spotkaliśmy się z życzliwym przyjęciem, gdzie czasami wymijający nas kierowcy i pasażerowie trąbili, machali i generalnie ciepło reagowali na naszą obecność. Trochę umilało nam to trudy jazdy, ponieważ miejscowe rowery zdecydowanie nie są mistrzostwem optymalności, lekkości, czy zaawansowania technicznego. W naszych cały czas walczyłem z przesuwającym się kołem (musiałem co kilka kilometrów ręcznie dokręcać śrubę mocującą koło do ramy), niedziałającą przednią przerzutką (trzeba było przestawiać ją nogą), urwaną dźwignią zmiany biegów, lub za wysokim i niemożliwym do obniżenia siodełkiem itp. To nie jest przypadek skrajny, takich historii z lokalnymi rowerami jest bowiem mnóstwo. Dlatego niektórzy decydują się na zwiedzanie wyspy na własnych, przywiezionych dwóch kołach. Rzeczywiście, po drodze spotkaliśmy kilka mniejszych i większych grupek dość zaawansowanie wyglądających rowerzystów. Jeśli myślicie o czymś podobnym - musicie przygotować się na jazdę ze wschodu na zachód. Przez cały rok na wyspie wieje bowiem wiatr dokładnie w tą stronę. Z doświadczeń własnych dodam tylko, że wiatr choć ciepły, to czasami dość silny.

Kubańska codzienność - samochody

Jedną z największych atrakcji turystycznych na wyspie są oczywiście jeżdżące po drogach samochody. Można je podzielić na kilka grup. Pierwszą, najciekawszą turystycznie, stanowią amerykańskie krążowniki dróg z powojennych lat. Wciąż są one aktywnymi uczestnikami ruchu, ponieważ ich konstrukcja zwyczajowo była wytrzymała i bardzo prosta. Naprawa jakiejkolwiek części jest więc czynnością bardziej czasochłonną, niż skomplikowaną. W ten sposób, przy odpowiedniej konserwacji pojazdu, oraz mistrzostwie w domorosłych reperacjach, do jakich dochodzi większość właścicieli samochodów na Kubie, wozy te wciąż są normalnym widokiem na wyspie. Co ciekawe, pomimo wizualnego splendoru, elegancji i gracji z jaką poruszają się one po drogach, najlepiej prezentują się w metalicznie połyskujących, kanarkowych barwach. Czyli wszelkie odcienie żółci, róże, pomarańcze, błękity, czerwienie czy żywe zielenie. Kierowcy tak odpicowanych bryk znają wartość swojej własności i bardzo chętnie nagabują na możliwość przejechania się po mieście w swoich kabrioletach. Nawet jeśli nie oczekują przy tym absurdalnie wysokich stawek (choć te też dość często się przytrafiają), to zarabiają na tyle godnie, aby po dwóch godzinach oczekiwania/wyłapywania jednego klienta, niecałej godziny pracy, wrócić do domu przed obiadem i całe popołudnie spędzić na myciu i polerowaniu karoserii.







Oczywiście Kuba nie tylko świecidełkami stoi a na drodze spotkać można wiele krążowników użytkowych, którym z biegiem lat w tapicerkach pojawiło się wiele dziur, na pulpicie przestały działać wskaźniki (prędkość każdy z kierowców przecież dopasowuje do stanu drogi i własnych możliwości), zaczęło brakować klamek, czy okien... Są to pojazdy użytku codziennego, które za zadanie mają przewieźć pasażerów z punktu A do punktu B. I to robią. Nawet pomiędzy miastami, gdzie bez żadnego przemęczenia osiągają prędkość do 110 km/h. Szybciej na kubańskich drogach się nie da, więc nie przerażajcie się, jeśli któregoś ranka zamówioną taxi collectivo okaże się właśnie taki staruszek.

Takim wozem wjeżdżaliśmy do parku Topes Collantes

Drugą znaczącą grupą samochodów na Kubie, są średniaki z przedziału lat 80-90. Tutaj mamy do czynienia z totalną mieszanką samochodów z tamtejszego, bądź już nieaktualnego wtedy tzw. bloku wschodniego - Łady, Dacie, również dużo Małych fiatów, nazywanych tam El polacito. Niemniej da się wypatrzyć również sporo europejskich rupci pokroju Citroenów, Volkswagenów i innych przykładów, które śmiało mogłyby brać udział w Złombolu :-)

Jeden z wielu El polacito napotkanych na wyspie
Ostatnią grupę stanowią pojazdy najnowsze. Jak wspominałem wcześniej, z Viñales do Hawany jechaliśmy nowym Peugeocikiem, czystym, wygodnym, z klimą. Kupno takiego pojazdu jest dla właściciela dziwacznym zabiegiem, ponieważ jest to pojazd bardzo zaawansowany technicznie, w którym nawet błaha usterka może spowodować unieruchomienie samochodu. Tak samo jazda po pozostawiających wiele do życzenia kubańskich drogach, jest z pewnością przeżyciem dla delikatnych konstrukcji dzisiejszych samochodów. Niemniej na wyspie spotyka się co jakiś czas w zasadzie nowy samochód, produkcji zarówno europejskiej, jak też częściej azjatyckiej. Z Chin pochodzi też praktycznie każdy nowszy autokar, który wozi turystów wycieczek zorganizowanych, lub przewoźników pokroju wspomnianego wcześniej Viazul.

Z ciekawostek transportowych warto również wspomnieć o samochodach dużo bardziej wiekowych, niż popularne krążowniki szos. Kilkukrotnie widzieliśmy bowiem pojazdy - na oko - w klimacie lat 30. poprzedniego wieku. Co ważne - pojazdy na chodzie i codziennie wykorzystywane jako np. jeżdżąca po mieście taksówka. Z pewnością więc pobyt na Kubie jest wycieczką do świata zgoła odmiennego od naszej codzienności.