piątek, 20 października 2017

Kubańska codzienność - polityka i propaganda

Viva la revolucion, to hasło bodaj najbardziej kojarzone z Kubą. Nie ma co się dziwić, tamtejszy fenomen nie tyle od wielu lat kształtuje codzienność wyspy, co także na trwałe wbił się w historię świata (patrz: wiszący na włosku konflikt nuklearny w trakcie kryzysu kubańskiego). Dlatego każdy przewodnik turystyczny posiada przynajmniej jeden rozdział opisujący walkę o ustanowienie i przetrwanie aktualnego systemu politycznego. Większość turystów nie rozumie podstaw, czy idei tamtejszej rewolucji. Zwłaszcza jeśli może sobie pozwolić na czytelne porównanie kubańskiej rzeczywistości, do naszej - świata zachodniego. Faktem jednak jest, że rewolucja na Kubie jest wciąż obecna. Najstarsze pokolenie cały czas pamięta różnicę pomiędzy systemami politycznymi, nadzieje jakie wiązano z nadchodzącymi zmianami i płomienne przemówienia przywódców. Młodsze pokolenia również szczerze wierzą w aktualny system. Nie bez powodu po internecie krążą historie, gdy turyści biegle posługujący się językiem hiszpańskim, na zatłoczonej ulicy, po prostu krzyknęli Viva la revolucion i w odpowiedzi, bez żadnych wątpliwości usłyszeli z ust kilku osób, entuzjastyczne Viva.

Popularny wizerunek Che na Placu rewolucji w Hawanie

Wizerunek Camilo Cienfuegosa na Placu rewolucji w Hawanie

Oczywiście sprzyjające inicjatywy oddolne należy pielęgnować. Temu też służy wszechobecna propaganda. Napotkacie na nią zarówno w miastach, jak też poza nimi. Na Kubie, w przeciwieństwie do zachodu, zobaczycie niewiele przydrożnych billboardów. Jednak większość z nich emanuje państwowym przekazem dotyczącym równości, walki, wyższości rewolucyjnych wartości itp.




Cały czas zastanawiałem się, na ile informacje te są wpajane a na ile szczerze kupowane przez lokalnych mieszkańców. Dobrobyt, jaki niesie ze sobą rewolucja, jest bowiem bardzo wątpliwej jakości. Nawet jeśli mieszkańcom żyje się teraz nieco lepiej, to bardzo łatwo mogą porównać swój stan posiadania z niedaleką zagranicą. Kilka tzw. rzutów okiem na telewizję wskazało bowiem, że mieszkańcy nie są wyłącznie bombardowani krajową propagandą. Dzięki językowi hiszpańskiemu lokalna telewizja pokazuje np. produkcje z Meksyku, czy innych sąsiednich krajów. Mieszkańcy mogą więc realnie, nie tylko z opowieści turystów, porównać sobie tamtejszą codzienność z ichniejszą.

Napis na murze zakładu państwowego w Cienfuegos

Poza tym kilkukrotnie zaskoczony byłem przez toporność, czy wręcz naiwność propagandowego przekazu. Przykładowo w Muzeum Rewolucji w Hawanie - obowiązkowym punkcie dla niemal każdego turysty. Trzeba przyznać, że miejsce to posiada kilka bardzo znaczących eksponatów - statek na którym na wyspę dotarł Fidel ze swoją świtą, szczątki samolotu szpiegowskiego strąconego przez kubańskie wojsko, czy zabawnie wyglądające, domorosłe pojazdy opancerzone, które brały udział w różnych epizodach bitewnych. Do grona eksponatów humorystycznych dochodzi również Rincon de los cretinos - ściana z karykaturami prezydentów USA. Bezceremonialne wyzwanie ich od - dosłownie - kretynów, jak też nietrafione (przynajmniej niejasne dla mnie) przybrane otoczenie - np. George W. Bush nie wiedzieć czemu posiada na głowie hełm ze swastyką - nie służy wytłumaczeniu zwiedzającym powodów rewolucji, wyższości jej idei i celów, dla których aktualny stan polityczny jest utrzymywany. A szkoda, muzeum, jako jedna z najważniejszych atrakcji turystycznych w Hawanie, mogłoby być ciekawą szansą na wytłumaczenie punktu widzenia kubańskiej władzy. Szkoda, w sensie możliwości porównania i konfrontacji różnych punktów widzenia, czego wynik pozostałby w głowie i myślach odwiedzających.





Aktualny stan rzeczy nie został mi też wytłumaczony przez żadnego z mieszkańców. Co wspominałem wcześniej, nawet mieszkając w domach prywatnych, nasze kontakty ograniczone były do minimum. Wynikało to z ichniejszej słabej znajomości języka angielskiego, przez co trudno było swobodnie pogadać na dowolny wątek. Zresztą, szczerze nie miałbym odwagi podpytywać ich na te tematy, nawet gdybym coś tam dukał po hiszpańsku. Rozmowa o polityce wymaga bowiem dobrej znajomości wspólnego języka, aby przez głupi przypadek nie pojawił się niepotrzebny konflikt. Zwłaszcza, że jesteśmy ludźmi tak źle przedstawianego w propagandzie, blokującego rozwój Kuby zachodu.

Jedyne więc na co mogliśmy sobie pozwolić, to raczenie się na wyspie centralnie sterowanymi, jak też oddolnymi inicjatywami propagandowymi. Tzn. może nie próbowaliśmy krzyknąć w losowym momencie wspomnianego wcześniej Viva la revolucion, co zwracaliśmy uwagę na wizualne aspekty partyjnego PRu. Dostępne były one wszędzie: przy wyjeździe z lotniska w Trinidadzie, na ścianach budynku uniwersyteckiego, na murach koło osiedla mieszkaniowego. Nawet czekając aż kierowca wiozący nas na plażę Cayo Jutias przyniesie sobie obiad ze swojego rodzinnego domu w Santa Lucia, gdzie przed wejściem na jego teren widzieliśmy drewnianą deseczkę z pieczołowicie wypisanymi Viva Fidel y Raul.




Czy ten system się utrzyma?
Rozmawiając z wieloma znajomymi i osobami dopiero co poznanymi na miejscu, bardzo często pojawiał się wątek rewolucji i kubańskiego systemu politycznego. Że warto tam pojechać aby zobaczyć biedę, lub układ na ostatnie chwile przed jego upadkiem... Bo nawet jeśli partia się utrzyma, to przez turystyczne zadeptanie, za kilkanaście lat nie będzie już tym samym. Łatwo przyrównać tutaj do Chin, które są krajem piekielnie szybko rozwijającym się, bogatym, niemniej rządzonym przez jedną partię. Pozostaje więc pytanie, w jaki sposób się to zmieni?

Górnolotny malunek na suficie jednej z sal w Muzeum rewolucji w Hawanie

Cóż, mój pierwszy wniosek był taki, że wystarczy poczekać do pierwszego poważnego kryzysu i tylko oglądać, jak to wszystko - kolokwialnie rzecz ujmując - pierd....nie. No bo tak, na Kubie jest teraz mnóstwo turystów, a będzie ich jeszcze więcej. Przywożą ogromne ilości pieniędzy. Przez to realnie, wielu - zwłaszcza młodym - Kubańczykom po prostu żyje się lepiej. Ubierają się modnie, noszą przy sobie smartfony, mają jako-taki kontakt ze światem i to wcale nie w sposób jakoś opóźniony.  Przykładowo mega-popularny Despacito pierwszy raz usłyszałem w Europie jakieś trzy miesiące po powrocie z wyspy i od razu rozpoznałem go jako tamtejszy ;)  Tak czy siak, aktualny ruch turystyczny przyciąga tak mocno, że nawet prawnicy, architekci, czy pracownicy innych wysokich, wymagających dużej wiedzy zawodów, wolą porzucić swoją dotychczasową pracę, kupić rower i oferować turystom rykszową wycieczkę. W trakcie kilkunastominutowego kursu zarobią bowiem 3 CUC - ponad dwukrotność swojej dniówki. Bo warto pamiętać, że na Kubie jest równość - tyle samo zarabia sprzedawca w pustym sklepie, kierowca autobusu czy lekarz...

Pomyślałem więc, niech cokolwiek się stanie. Niech Raul zaostrzy swoją politykę wobec zagranicy i np. podobnie jak jego brat w 2004 roku znów wyprosi obce firmy, które zainwestowały krocie w zbudowanie Varadero. Niech turyści przestaną przyjeżdżać na wyspę, albo niech przywiezienie na nią jakiegokolwiek importowanego dobra stanie się jeszcze trudniejsze. Dzisiejsze młode pokolenie przyzwyczaiło się do życia we wstępnym dobrobycie. Nie będą chcieli z tego zrezygnować i sami zrobią swoją rewolucję...



I w zasadzie ten wątek pokazał mi, jak bardzo w wyprowadzaniu wywodów ważne jest sprawdzenie opinii a nie tylko obserwacja. Nawiązuję tutaj do rozmowy ze starszym o koło 10 lat małżeństwem polaków, którzy w obie strony lecieli tym samym rejsem Aeromexico, co my. Na godzinę przed startem z Hawany opowiadali oni swoją przygodę, kiedy to zwiedzili trochę biedniejsze rejony wschodu wyspy i udało im się nieco wyjrzeć poza tą turystyczną bańkę, w której my zostaliśmy uwięzieni. Podobno udało im się zamienić kilka słów z lokalsami, którzy niekoniecznie głośno i otwarcie - bo przecież ktoś mógł usłyszeć - dzielili się swoimi uwagami na temat sytuacji politycznej. To wtedy dowiedzieliśmy się o tym, że 40% opłaty za nocleg jest odprowadzane do partii. Że w związku z tym nasz pobyt na wyspie jest ciągle monitorowany z dokładnością do adresów i dat. Że społeczeństwo jest totalnie inwigilowane a znajdujące się co chwila punkty CDR (Comites de Defensa de la Revolucion) to nie zapuszczone pomieszczenia na jakie wyglądają z zewnątrz, co aktywnie działające oczy i uszy systemu politycznego. W społeczeństwie, którego życie codzienne koncentruje się na bliskich relacjach sąsiedzkich, taka sieć informowania i donoszenia sprawdza się wręcz cudownie. Dlatego ludzie mimo wszystko się boją i rozmawiać raczej nie chcą. Inna sprawa to fakt, że - według relacji wspomnianej pary - ci bardziej niechętni kubańskiej rzeczywistości już dawno wyspę opuścili. Pozostałym na Kubie, jest wszystko jedno. Zwłaszcza, że mają większe zmartwienia na głowie, jak choćby trudności z zakupem produktów użytku codziennego. Poza tym, niekończące się fale kryzysów wyrobiły w nich taką odporność na wszelkie niedogodności, że prawdopodobnie tamtejszych mieszkańców nie jest w stanie złamać już nic.


Jak więc widać, wszystko na Kubie jest specyficzne i niejasne do zrozumienia. Nawet system polityczny, który z jednej strony - np. porównując do realnej ingerencji w życie codzienne Naddniestrza - wydaje się być kolosem na słomianych nogach, z drugiej natomiast okazuje się, że nasz pobyt mocno go dofinansował. Czy przetrwa kolejną dekadę? Szczerze nie wiem i może dlatego Kuba jest w jakiś sposób fascynującym swoją niejednoznacznością ewenementem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz