sobota, 21 października 2017

Przewodnik po Kubie - wrażenia ogólne

Przeglądając sieć kilkukrotnie można natrafić na opinię, że Kuba nie pozostawia miejsca na niedopowiedzenia. Ogólne wrażenia można podzielić na dwie spójne grupy: zachwyt, albo nic specjalnego. Osobiście mam skłonności do łamania zasad i kwalifikowania się w przestrzeniach poza wskazanymi grupami (np. te same testy określają mnie zarówno jako silnego introwertyka, oraz typowego ekstrawertyka), jednak nie tym razem.

Co być może wywnioskowaliście z lektury wpisów, Kuba mnie nie oczarowała w zasadzie niczym. Kraj ten realną atrakcyjnością turystyczną przyrównuję do np. Mołdawii. Nie chodzi mi o klimat, czy charakter kraju, co o poziom jakości turystycznej, nadzwyczajności na tle innych krajów. Podobne porównanie można zrobić co do jakości życia codziennego. I wszystko w tym byłoby ok, miałoby swój charakterystyczny klimat, gdyby nie fakt, że poziom cenowy należy przyrównywać do wakacyjnych krajów południa Europy - Hiszpanii czy Włoch. I tu jest chyba największa dla mnie bolączka. Kuba bowiem brzmi atrakcyjnie jako intro w opowieściach. Natomiast wolałbym, płacąc porównywalne pieniądze (nie wliczając w to np. cen długodystansowych lotów), mieć do czynienia z infrastrukturą, jakością życia, transportu czy atrakcji turystycznych zbliżoną do tego, co oferują Wyspy Kanaryjskie, Majorka, Barcelona, czy Sycylia.

Ze spraw pozytywnych z pewnością należy wymienić pogodę. Przez dwa tygodnie pobytu w środku marca z krótkotrwałym deszczem mieliśmy do czynienia tylko raz - przez jakieś 40 minut. Coś więcej, niż przewiewna koszulka, mieliśmy pod ręką tylko po zmroku. Szkoda tylko, że nasz pobyt miał miejsce w porze suchej, kiedy to przyroda rzeczywiście była już wymęczona ciepłą temperaturą i niższymi opadami atmosferycznymi.

Innym dużym plusem wyjazdu była mimo wszystko plaża Cayo Jutias. Moja pierwsza typowo karaibska plaża - trochę beztroska, leniwa, bajecznie kolorowa, z widokami niczym z pocztówki. Dużo takich plaż na Kubie nie ma, dlatego jestem realnie zadowolony z pobytu na niej.

Z minusów natomiast, oprócz cen nieproporcjonalnie wysokich w porównaniu z życiem codziennym, bardzo dała mi się we znaki tzw. bańka turystyczna. Lubię bowiem obserwować życie codzienne, nawet jeśli czasami nie prezentuje ono nic ciekawego. Staram się robić zakupy w lokalnym sklepie, zjeść obiad razem z miejscowymi, przejechać się ichniejszą komunikacją miejską. Na Kubie bańka jest tak ogromnych rozmiarów, że naprawdę jest niemożliwym jej opuszczenie. Zacząć należy od noclegów, które są bardzo wyraźnie oznaczone właściwym logotypem. Hości cieszą się na nasz przyjazd, ponieważ jedna noc oznacza dla nich zarobek rzędu niemal miesięcznego wynagrodzenia. A nawet jeśli już przywykli do przyjezdnych i ich mieszkanie/dom zaczyna nabierać charakteru niby-hostelu, to tamtejsze miejsca ewidentnie odróżniają się od mieszkań zwyczajnych sąsiadów zza rogu. Tak samo sprawa wygląda w przypadku zakupów, czy pożywiania się w restauracjach. Owszem, pomijając ścisłe centrum miasta, większość stolików obok jest zajętych przez rodziny kubańskie, które też robią zakupy w dewizowej Panameriana, jednak takie rzeczy dzieją się wyłącznie dzięki pieniądzom zarobionym wcześniej na ruchu turystycznym.

Tak więc nie ma szans na ucieczkę z tej bańki. Nawet jeśli bowiem nie jest się w jej wnętrzu, to otacza nas efekt jej działania. Dodatkowo dobija też fakt braku anonimowości. W miejscach znanych z przewodników turystów jest mnóstwo. Co gorsza, cały czas ich przybywa. Zauważyłem to po zdjęciach z Trinidadu, kiedy to datowane na rok 2014 fotki głównego placu miasta zawierały w kadrze co najwyżej kilka ludzi, głównie miejscowych. Aby osiągnąć taki efekt, ja zdjęcia musiałem robić wczesnym porankiem. I nie mówię tutaj o wycieczkach zorganizowanych, które wysiadają z autobusów i potem są wywożone do swoich hoteli. Chodzi o zwykłych ludzi, nawet takich jak my, szczerze lubiących coś więcej niż tylko leżenie na plaży i popijanie drinków. W miejscach pokroju Hawany, Cienfuegos czy Viñales jest nas na tyle dużo, że nie jesteśmy pojedynczo wyłapywani wzrokiem spośród miejscowych - po prostu stajemy się równolicznym elementem tego tłumu.

Oczywiście od tej bańki trochę można uciec. Odczuwacie wtedy ogromną radochę z odzyskanej na chwilę - o zgryzoto - wolności. Coś takiego spotkało mnie, gdy pobłądziliśmy jadąc na rowerach bardzo bocznymi drogami, gdzieś w okolicach ogrodu botanicznego w Cienfuegos. Jeździliśmy po dziurawych, ziemnych, brązowych drogach, mijaliśmy biedne, ale kolorowe chatynki tamtejszej wioski, wyprzedzaliśmy wracające ze szkoły dzieciaki, które po prostu traktowały nas jak kolejnych przejeżdżających na rowerze (choć to i tak rzadki widok) a nie jak turystów. Niektóre widoki były przykre, ale radość z uzyskanej na chwilę wolności - cudowna.

Tylko niestety kilka kilometrów dalej zderzyłem się z brutalną codziennością Kuby. Znów musiałem ręcznie dokręcać koło mojego roweru. No i przypomniałem sobie teraz przeokropną bułę kupioną w taniej jadłodajni dla Kubańczyków, puste tradycyjne hale sklepowe, czy ciemny hangar fitness, gdzie w zakurzonym wnętrzu ćwiczono boks a obok na betonowej podłodze pajacyki robiły Kubanki w różnym wieku. I tutaj pojawia się pytanie, czy aby na pewno chcę poznać tą prawdziwą Kubę?

Pytanie to uwypuklił prysznic w hotelu w Amsterdamie. Po raz pierwszy od niemal trzech tygodni miałem bowiem okazję wykąpać się w czystej łazience, gdzie nie martwiłem się znikającą co chwila ciepłą wodą a po wszystkim zjadłem kolację złożoną ze składników, które - o radości - miały jakikolwiek smak, a następnie zasnąłem w przytulnej pościeli. Pomyślałem sobie wtedy, że wiele ludzi ceni kraje Ameryki środkowej i południowej, za wolność dającą jej mieszkańcom. Owszem, na swój los trzeba tam ciężko zapracować, być może czasami wręcz walczyć, niemniej nie jest się obarczonym natarczywymi regulacjami, standardami, biurokracją krajów rozwiniętych. Wtedy jednak stwierdziłem, że wolę oddać nieco swojej wolności, mieć przydzielony numer PESEL po którym można mnie wyśledzić w całym cywilizowanym świecie. Wolę żyć w świecie standardów, regulacji, rozkładów jazdy wymuszających na kierowcach przyjeżdżanie o czasie, ogromnych baz danych i dużej wiedzy państwa na temat naszego życia codziennego. Stanowi to dla mnie niewielki koszt - przecież w takim świecie żyję od niemal początku - a ponieważ płacę podatki, opłaty swojemu zarządcy mieszkaniowemu, cenę za nocleg w hotelu i dzięki temu mogę wziąć prysznic będąc pewnym takiej samej temperatury wody a następnie położyć się spać w przytulnej pościeli i spać jak zabity aż do rana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz