Kuba
jest na swój sposób fenomenem na skalę światową. Wyobraźcie sobie
sytuację, że w pokoju swojego mieszkania gościcie studenta pierwszego
roku, który za jedną spędzoną tam noc płaci Wasze niemal miesięczne
wynagrodzenie i twierdzi, że to wcale nie jest tak drogo. I teraz niech
takich ludzi wokół Was będzie mnóstwo. W pewnym momencie mogą się zacząć
rodzić pytania - ale dlaczego oni mogą a my nie? Dlaczego, nawet jeśli
stać nas na wielki telewizor plazmowy - bo pracujemy w przynoszącej
kokosy turystyce - my zdobywamy go w pocie czoła, najczęściej z pomocą
mieszkającej zagranicą rodziny, a goszczący u nas studenci po prostu
wychodzą do sklepu i kupują? Takie pytania, różnice bytowe i kulturowe,
dość szybko mogą prowadzić do chęci wyrównania szans. Widać to bardzo
wyraźnie w północnej Afryce, gdzie - powiedzmy sobie szczerze - turyści
są chodzącym portfelem, z którego trzeba jak najwięcej zabrać dla
siebie.
Kuba jednak nadal jest tym
radosnym, kolorowym, żywiołowym i mimo wszystko bardzo bezpiecznym
krajem. Szczerze powiedziawszy, niezależnie od pory dnia i miejsca,
przez dwa tygodnie prawie w ogóle nie czułem obaw, czy też nie
spoglądałem za siebie tak na wszelki wypadek. Jeszcze większą
skrajnością bywały wieczory spędzane w Centro Habana,
dzielnicy przez miejscowych nazywanej Bejrutem, lub Bagdadem. Wszystko
to za sprawą strasznego zapuszczenia tej części miasta, która miejscami
wygląda, jak Bagdad po przejściu działań wojennych. Co więcej, dzielnica
jest bardzo zróżnicowana kulturalnie - mieszkają tam osoby o korzeniach
z wielu części naszej planety. Coś, co - pomimo mojego bardzo otwartego
stosunku do różnic kulturowych - mimo wszystko, z powodu jakoś
niechcących się wyplenić rożnych stereotypów (nie należy mylić z
niechęcią), wzbudza we mnie pewien niepokój. W Centro Habana mieliśmy
swój nocleg, dlatego mimowolnie ta okolica była poddana naszym dłuższym,
lub krótszym obserwacjom w trakcie wieczorowej pory. I powiem Wam
szczerze, że przechodząc ciemną nocą, w luźnych klapkach, z trzymaną na
plecach lustrzanką wartą - według wartości Kubańczyków - niewyobrażalnie
wielką kwotę, będąc tym przebogatym Europejczykiem, spokojnie mijałem
przesiadujących na wejściu do domu, lub skrzyżowaniu ulic lokalnych
mieszkańców, którzy co jakiś czas zaczepiali klasycznym hola nie żeby zacząć rozmowę, tylko aby po prostu powiedzieć obcemu cześć.
Z jednej strony jest to znane na świecie pozytywne podejście Kubańczyków do życia i ich niezłomność w czasach ciągłych niedostatków. Z drugiej jednak, historycznie naznaczony wpływ Państwa, który od wielu lat w jakiś tam sposób trzyma w cugach swoich obywateli. Trzyma do tego stopnia, że za drobne przestępstwa, oprócz lokalnego potępienia, grożą również dość dotkliwe kary. Dodatkowo, gdy te występki poczynia się na turystach, wyroki są jeszcze cięższe. Być może więc mieszanka surowszego wymiaru sprawiedliwości i bardzo tolerancyjnego sposobu życia lokalsów (bo mimo wszystko jesteśmy obywatelami, określanego przez propagandę jako zgniłego - zachodu) powodują, że wyspę można uznać za zaskakująco wręcz bezpieczną. No bo po co okradać turystów, skoro i tak wydadzą te swoje fortuny. Nawet jeśli nie wynajmuję mieszkania, to pomogą nam w jakiś mniej pośredni sposób. Ot, choćby dlatego, że noclegowi hości posługują się Peso wymienialnym, zakupy robią w Panamericanie, dzięki czemu w normalnych, jeszcze niedawno świecących pustkami sklepach, jest nieco więcej towaru dla nas.
Niestety, pomimo mojego opisu wcale to nie oznacza, że podczas pobytu na wyspie można porzucić wszelkie normalne odruchy dot. bezpieczeństwa. Zapewne nie bez powodu ci przyjaźni wobec siebie sąsiedzi, swoje domy i okiennice zamykają na żelazne kraty. Również z powodu specyficznej sytuacji lokalnej, w kraju bardzo łatwo można się wpakować w niemałe tarapaty. No bo tak, my nie korzystaliśmy z kart płatniczych, przez co w pierwsze dni musieliśmy mieć przy sobie, lub w pozostawionym w noclegu bagażu niemal €2000. Już pomijając liczbową wielkość, wyobraźcie sobie teraz utratę tego budżetu, albo paszportu, albo koniecznej do opuszczenia kraju wizy. Znając sytuację na miejscu, przeciągające się procedury i sposób życia, odnoszę wrażenie, że załatwienie jakiejkolwiek sprawy byłoby powodem co najmniej osiwienia.
Wydaje się, że na szczęście w noclegach nikt nam w bagaż nie zaglądał. Jednak zupełnie inaczej sprawa wyglądała w przypadku lotniska. O miejscach tych krążą legendy. Podobno giną tam przede wszystkim elektronika i markowe ciuchy. Gdzieś nawet przeczytaliśmy, że ktoś zorientował się, że przetrzepano mu plecak, ponieważ w środku walizki znalazło się nadprogramowe jabłko. Zniknęła natomiast jedna para używanych majtów ;)
My poczyniliśmy amatorskie zabezpieczenie w postaci założenia plastikowych tyrtytek. Nie był to sejf, zwłaszcza że zabezpieczenie dotyczyło luźnych plecaków. Liczyliśmy jednak, że obsługa lotniskowa postanowi zająć się innymi, mniej zabezpieczonymi walizkami, niż naszymi dziwactwami. Koniec końców zniknęła nam jedynie mieszanka bakalii. Tyrtytki były nienaruszone, więc podejrzewamy, że ktoś dłonią zlustrował zawartość plecaka i wyjął coś, co na ślepo mogło mu się wydawać atrakcyjne. W drodze powrotnej też poczyniliśmy pewne proste zabezpieczenie. Bagaż przyjeżdżający nie powinien bowiem przebywać zbyt długo w rękach obsługi a ew. zaginięcie czegokolwiek można zgłosić na policji. Dlatego bardziej podejrzewałem większe prawdopodobieństwo kradzieży przy wylocie z Wyspy. Zabezpieczeniem było więc oddanie bagażu jako jedni z ostatnich pasażerów - około godziny przed planowanym odlotem samolotu.
Dzieciaki na szkolnych zajęciach sportowych na Plaza Vieja - w samym centrum Hawany |
Centro Habana - ulica przy której znajdował się nasz nocleg |
Z jednej strony jest to znane na świecie pozytywne podejście Kubańczyków do życia i ich niezłomność w czasach ciągłych niedostatków. Z drugiej jednak, historycznie naznaczony wpływ Państwa, który od wielu lat w jakiś tam sposób trzyma w cugach swoich obywateli. Trzyma do tego stopnia, że za drobne przestępstwa, oprócz lokalnego potępienia, grożą również dość dotkliwe kary. Dodatkowo, gdy te występki poczynia się na turystach, wyroki są jeszcze cięższe. Być może więc mieszanka surowszego wymiaru sprawiedliwości i bardzo tolerancyjnego sposobu życia lokalsów (bo mimo wszystko jesteśmy obywatelami, określanego przez propagandę jako zgniłego - zachodu) powodują, że wyspę można uznać za zaskakująco wręcz bezpieczną. No bo po co okradać turystów, skoro i tak wydadzą te swoje fortuny. Nawet jeśli nie wynajmuję mieszkania, to pomogą nam w jakiś mniej pośredni sposób. Ot, choćby dlatego, że noclegowi hości posługują się Peso wymienialnym, zakupy robią w Panamericanie, dzięki czemu w normalnych, jeszcze niedawno świecących pustkami sklepach, jest nieco więcej towaru dla nas.
Niestety, pomimo mojego opisu wcale to nie oznacza, że podczas pobytu na wyspie można porzucić wszelkie normalne odruchy dot. bezpieczeństwa. Zapewne nie bez powodu ci przyjaźni wobec siebie sąsiedzi, swoje domy i okiennice zamykają na żelazne kraty. Również z powodu specyficznej sytuacji lokalnej, w kraju bardzo łatwo można się wpakować w niemałe tarapaty. No bo tak, my nie korzystaliśmy z kart płatniczych, przez co w pierwsze dni musieliśmy mieć przy sobie, lub w pozostawionym w noclegu bagażu niemal €2000. Już pomijając liczbową wielkość, wyobraźcie sobie teraz utratę tego budżetu, albo paszportu, albo koniecznej do opuszczenia kraju wizy. Znając sytuację na miejscu, przeciągające się procedury i sposób życia, odnoszę wrażenie, że załatwienie jakiejkolwiek sprawy byłoby powodem co najmniej osiwienia.
Wydaje się, że na szczęście w noclegach nikt nam w bagaż nie zaglądał. Jednak zupełnie inaczej sprawa wyglądała w przypadku lotniska. O miejscach tych krążą legendy. Podobno giną tam przede wszystkim elektronika i markowe ciuchy. Gdzieś nawet przeczytaliśmy, że ktoś zorientował się, że przetrzepano mu plecak, ponieważ w środku walizki znalazło się nadprogramowe jabłko. Zniknęła natomiast jedna para używanych majtów ;)
My poczyniliśmy amatorskie zabezpieczenie w postaci założenia plastikowych tyrtytek. Nie był to sejf, zwłaszcza że zabezpieczenie dotyczyło luźnych plecaków. Liczyliśmy jednak, że obsługa lotniskowa postanowi zająć się innymi, mniej zabezpieczonymi walizkami, niż naszymi dziwactwami. Koniec końców zniknęła nam jedynie mieszanka bakalii. Tyrtytki były nienaruszone, więc podejrzewamy, że ktoś dłonią zlustrował zawartość plecaka i wyjął coś, co na ślepo mogło mu się wydawać atrakcyjne. W drodze powrotnej też poczyniliśmy pewne proste zabezpieczenie. Bagaż przyjeżdżający nie powinien bowiem przebywać zbyt długo w rękach obsługi a ew. zaginięcie czegokolwiek można zgłosić na policji. Dlatego bardziej podejrzewałem większe prawdopodobieństwo kradzieży przy wylocie z Wyspy. Zabezpieczeniem było więc oddanie bagażu jako jedni z ostatnich pasażerów - około godziny przed planowanym odlotem samolotu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz