poniedziałek, 25 stycznia 2010

Na (prawie) krańcu Europy

23-26 listopad 2009, Santiago de Compostela, Madryt i Alicante w Hiszpanii

Pod koniec listopada zeszłego roku odbyliśmy pierwszy z serii zaplanowanych wypadów do hiszpańskiego Alicante. Tym razem wyjazd przedłużyliśmy o Santiago de Compostela na północno-zachodnim krańcu Półwyspu Iberyjskiego oraz Madryt. Cała reszta to już opisowy debiut w internecie mojej małej bejbe :-)


Wszystko zaczęło się od kupna biletu na trasę Wrocław - Alicante - Wrocław w promocyjnej cenie po €5. Dalszy plan podróży czekał na rozwinięcie. Standardowe polowanie na promocje i oto jest pomysł - Santiago ;)

Poniedziałek:
Wieczorny lot, trasa Wrocław – Alicante. Na lotnisku w Hiszpanii szukamy sobie wygodnego miejsca by przymknąć na chwilę oko. Znajdujemy, miejscówka całkiem fajna, mamy dwie ławki naprzeciwko siebie, nawet nie trzeba dmuchać materacy, robimy obchód po rejonie, kilka fotek, kolacja i niestety zmiana upatrzonego miejsca bo tę część lotniska zamykają na noc. Kolejne wolne miejsce znaleźć było już nieco trudniej ale jakoś się udało.

Wtorek:
Wczesna pobudka, na lotnisku coraz więcej ludzi. Dalej lecimy do Madrytu. Po raz pierwszy jestem na tak ogromnym lotnisku, trochę przytłaczająco ale idzie się jakoś odnaleźć. Robimy rundkę po terminalu tam i z powrotem szukając jednocześnie dobrego miejsca noclegowego na powrót. Pijemy kawę i jemy nasze domowe tosty. Teraz możemy startować dalej. W kolejce widzimy znajome twarze, paru Hiszpanów wracających z Wrocławia.
W Santiago lotnisko raczej małe, informacja kiepska, porównując do naszych wcześniejszych wypraw. Czekamy na nasz środek transportu, po nieco dłużącym się nam czasie przyjeżdża w końcu autobus, który ma nas zawieść do celu. Wysiadamy w okolicach dworca, na drodze roboty, z mapką w ręku próbujemy odnaleźć właściwą drogę do Hostelu. Mijamy kilka ciasnych, klimatycznych uliczek, kręcimy się wokół małego placu w końcu znajdujemy nasze lokum - Pensión Santa Rita, położony w samym sercu miasta. Hostel malutki, w zasadzie to dwa mieszkania w których nocują goście. Na piętrze około 7-8 pokoi. Wszystko zamykane na klucz. Pokoje czyste z TV, jest pościel i ręczniki. Łazienka na korytarzu, jedna na około 3-4 pokoje. Właściciel sympatyczny, bez problemu można się porozumieć po angielsku.
Zostawiamy nasze rzeczy i idziemy rozejrzeć się po okolicy, wokół pełno sklepów i knajpek, robimy małe zakupy, jemy co nieco i idziemy zwiedzać. Poruszamy się po małych dość ciasnych uliczkach. Zaskakuje nas fakt, że nigdzie na chodnikach nie ma zaparkowanych aut, wszelakie parkingi znajdują się pod nami. Podziwiamy zespół zabytkowych budynków starego miasta, obiekty jednego z największych w Hiszpanii Uniwersytetów, oraz średniowieczną katedrę - ośrodek kultu i najważniejszy po Jerozolimie i Rzymie dla Chrześcijan cel pielgrzymek. Katedra ogromna, kilku kondygnacyjna, wydaje się dość zaniedbana, ale to raczej efekt tutejszego klimatu. Uwagę przykuwa romańskie wejście do katedry z wizerunkiem około 200 figur, w tym Chrystusa, świętego Jakuba, proroków i apostołów. W samym środku naszą uwagę zwraca ołtarz główny ze słynną dwumetrową kadzielnicą, uroczyście zapalaną przy szczególnych okazjach. W dole katedry znajduje się muzeum, gdzie obowiązuje płatny wstęp. Podobnie wejście na górne piętra jest limitowane, obowiązują zapisy i także płatny wstęp, niestety dowiedzieliśmy się o tym dopiero kolejnego dnia, kiedy było już za późno na rezerwację. Sama katedra ma dość mroczny klimat czego doświadczyliśmy późnowieczorną porą. Dźwięk bijącego dzwonu, z każdym kolejnym uderzeniem wydawał się głośniejszy, klimatycznie oświetlona katedra oraz opustoszały wokół niej plac wzbudzał pewnego rodzaju respekt.
Między popołudniową a wieczorną rundką po mieście udaliśmy się na poszukiwanie dość taniego lokalu gdzie można by było zjeść coś dobrego. Restauracja Galeon była dobrym wyborem, zamówione jedzenie pojawiło się na naszym stole świeżutkie, gorące w oszałamiająco szybkim czasie. Z początku banalny zestaw (kalmary, szynka, kiełbaska, pomidor, cebula i kawałek pieczywa, dodatkowo frytki) okazał się strzałem w dziesiątkę, mmm niebo w gębie.

Środa:
Dość wczesna pobudka jak przystało na podróżników. Na dworze od rana pochmurno, opady deszczu, ale co tam, jemy małe co nieco i z parasolem w ręku ruszamy dalej oglądać miasteczko. Niestety do południa pogoda zbytnio nam nie dopisuje jak się potem dowiedzieliśmy to dość typowe dla Galicji, aż dziw, że dzień wcześniej trafiliśmy na przepiękną słoneczną pogodę. Ruszyliśmy w nieco nowsze rejony miasta, gdzie w zasadzie znajduje się kompleks uczelnianych budynków. Naszą uwagę przykuwa tutejsza moda studentów z chodzeniem z wszelkimi notatkami i książkami pod pachą a nie jak u nas z plecakiem czy torbą. Deszcz pada coraz mocniej więc postanawiamy wrócić w rejony bliżej naszego hostelu, bo pokój mamy wynajęty do godziny 12. Totalnie przemoczeni postanawiamy zatrzymać się w knajpce na filiżankę kawy, po czym wracamy do hotelu nieco się osuszyć i przespać. Pakujemy nasze rzeczy, dalsze zwiedzanie już niestety z bagażem. Na wypadek dalej padającego deszczu postanawiamy jeszcze raz zajrzeć do katedry i ewentualnie zobaczyć jakieś muzea. Na szczęście po południu przestało padać. O dziwo w okolicach katedry usłyszeliśmy znajomo brzmiący język. Ot spotkaliśmy dwie polskie studentki, które jak się po chwili okazało przyjechały tam w ramach Erasmusa. Dziewczyny w kilku zdaniach opowiedziały co warto zwiedzić oraz kilka anegdot związanych z miasteczkiem. Już mieliśmy zahaczyć o multimedialny pokaz Galicji, ale nie bardzo wiedzieliśmy czy zdążymy czasowo. Postanowiliśmy jednak przejść się jeszcze po parku ze słynnymi postaciami wdów, z którymi związana jest pewna legenda. Po ostatecznym wyliczeniu pozostałego nam na zwiedzanie czasu postanawiamy wrócić i zaliczyć multimedialną podróż po Galicji. Na szczęście bez problemów udaje się nam dołączyć do właśnie wchodzącej grupy turystów. Chociaż cała prezentacja prowadzona była w języku hiszpańskim, zapewniała sporo frajdy również zagranicznym turystom, np. nam omyłkowo opisanym na bilecie jak „Holland” zamiast „Poland” ;) Jest już dość późna pora więc myślimy o jakimś ciepłym posiłku, koniec końców wracamy do znanego nam już miejsca i zamawiamy podobny zestaw obiadowy. Najedzeni i zadowoleni zahaczamy jeszcze o sklep robiąc ostateczne zakupy. Ruszamy nieco na skróty w stronę dworca autobusowego. W międzyczasie udało nam się uzyskać rzetelną informację w punkcie inf. gdzie i o której godzinie odjeżdżają autobusy na lotnisko.
Wieczorny przelot do Madrytu spokojny, bez większych atrakcji. Znajdujemy sobie miejsce noclegowe i próbujemy w miarę szybko zasnąć. Niestety zimno, hałas, światło i inni podróżni spokojnego snu nam nie zapewnili.

Czwartek:
Pobudka o zabójczej porze, około czwartej nad ranem. Plan - nocnym autobusem dostać się do Madrytu i skorzystać z każdej danej nam podczas przesiadki minuty. W labiryncie lotniskowo- parkingowym można naprawdę się pogubić, na szczęście po drodze spotkaliśmy kilka osób zmierzających do pracy, które w mniejszym bądź większym stopniu próbowały nam pomóc trafić na przystanek. Ba, nawet nam się udało na niego trafić, kilka minut czekania i wsiadamy do autobusu. Co ciekawe autobus do centrum jest o połowę tańszy od metra, a jedzie o wiele szybciej. Jest 5:30 nad ranem, wysiadamy w okolicach placu Cibeles, jeszcze nieco zaspani idziemy w kierunku Gran Via. Jest zimno i nieco mży, na ulicach widać grupki młodych ludzi dogorywających jeszcze po nocnych imprezach, to nie jest jednak najlepsza pora na zwiedzanie. W nocnym sklepie kupujemy zimną herbatę o zgrozo za €2,5. Siadamy na przystanku, wyciągamy nasze koce i zasypiamy na chwilę niczym bezdomni ;) Jesteśmy przemarznięci, marzymy o jakimś ciepłym miejscu gdzie można byłoby się napić czegoś ciepłego. Niestety większość kawiarni otwiera się około godziny 9-10. Jeszcze w panującym mroku zwiedzamy okolice Pałacu Królewskiego, Katedry oraz Plaza Mayor. Po drodze przechodzimy obok bezdomnych, o zgrozo teraz już wiem co to znaczy mieszkać w kartonie. Wreszcie trafiamy do miejsca gdzie można chwilę odsapnąć, grzejemy się, pijemy gorącą kawę, przegryzamy crossanta – tak przez około godzinę. Jest już nieco późno, po drodze robimy małe zakupy i ruszamy w kierunku Parque del Retiro. Niestety pogoda znów nie dopisuje, pada coraz mocniej więc ruszamy w kierunku metra. Na lotnisku długo nie czekamy. Znowu tłumy i rozgardiasz. Chwila nieuwagi i poprzez dziwaczne rozwiązanie wpuszczania do samolotów, zamiast do Alicante można było polecieć do Tangieru w Maroku ;)
Wysiadamy w Alicante, pogoda dopisuje, jest ponad 20℃, świeci słońce hehehe kto by pomyślał i to pod koniec listopada. Na początku trzymamy się naszego planu – dojść na plażę. Jakoś udaje nam się wyjść z labiryntu parkingowego, zmierzamy główną drogą przed siebie. Liczymy ile mamy do przejścia i czas jaki nam pozostał, analizujemy sytuację drogowo-pogodową i niestety postanawiamy wrócić w okolice lotniska. Zwiedzanie Alicante zostawiamy na kiedy indziej. Teraz robimy sobie piknik korzystając z prawdopodobnie ostatniego rentgena w tym roku. Rozkładamy się w cieniu palm, wpatrujemy w bezchmurne niebo i promienie słońca. Na twarzy widnieje uśmiech od ucha do ucha.
Czeka nas ostatni lot, jak się potem okazuje najbardziej męczący. Za nami siedzi kobieta, która już od wejścia do samolotu narobiła wokół siebie sporo hałasu, nawet Stewardowie już jej mieli dość. Ehhhh skąd się tacy ludzie biorą? Dochodzące do naszych uszu rozmowy tejże pasażerki z „sąsiadką” wołały o pomstę do nieba - ewidentna indolencja intelektualna, bez komentarza...
Wreszcie jesteśmy we Wrocławiu, czekamy na autobus. Po chwili jesteśmy w domu, już nie możemy się doczekać naszego obiadu :)


Starówka Santiago de Compostela














Katedra w Santiago de Compostela













Hostel Santa Rita







Madryt






Gdzieś w chmurach






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz