Oj kiepsko mi się zaczął sezon lotniczy 2010. W grudniu z powodu wycofania trasy Wrocław – Sztokholm Skavsta odpadł mi wyjazd do Rygi, styczniowy projekt Hiszpanii może być skasowany z powodu egzaminu na uczelni, a debiut u Wizzair na trasie do Oslo z powodu obrony pracy magisterskiej. Do tego nasza dzisiejsza wyprawa do Dublina finalizuje się wieczorem z lampką wina i filmami na dvd... Cóż, plan zrobienia w tym roku 55 lotów chyba się nie uda, ale na szczęście mam na to jeszcze 354 dni :-)
Ale do rzeczy. Na blogu tym staram się wychwalać zalety łatwego i taniego uprawiania tambylstwa przy użyciu wszelkiego typu środków. W jednym z ostatnich odcinków Sztuki taniego latania zwróciłem nawet uwagę, że w pewnym momencie stanie się to czymś w rodzaju uzależnienia, bądź nawet obsesji. A przecież chyba nie o to chodzi?
Tanie latanie, oprócz braku wielu udogodnień ma jedną ogromną zaletę – jak dobrze to rozegrać, jest naprawdę tanie. Dzięki temu z jednej strony zmusza do szaleńczej mobilności i krótkiego czasu podejmowania decyzji, z drugiej jednak, daje możliwość odpuszczenia sobie bez ponoszenia dużych kosztów. Jak wiadomo, zima do najpewniejszych okresów w lotnictwie nie należy. Zwłaszcza u przewoźników nisko kosztowych, którzy bardzo chętnie wożą nas w mało znane miejsca. Obsługujące je lotniska do Europejskich potęg nie należą, dlatego nie należy się spodziewać szeregu fantastycznych udogodnień, czy rozwiązań technicznych. I tutaj pojawia się często problem. Wystarczy bowiem niedogodność klimatyczna i w planowanym miejscu się nie znajdziemy. Co wtedy? Cóż, maszyna może przez kilkanaście do kilkudziesięciu minut krążyć nad lotniskiem czekając na poprawę sytuacji. Jeśli ta nie nastąpi, podejmowana jest decyzja o lądowaniu w innym – pewnym miejscu. W takiej sytuacji są dwie kolejne możliwości. Przewoźnik oferuje wtedy dowóz na własny koszt z miejsca lądowania do miejsca docelowego, co oznacza jakiś czas oczekiwania na podstawiony transport. W innej pasażerowie informowani są że do miejsca docelowego muszą się dostać na własną rękę, a o zwrot kosztów powyższego (potwierdzany oczywiście niezbędnymi rachunkami/paragonami) muszą zwrócić się bezpośrednio do linii. Na szczęście nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją i nie wiem jak wygląda ta cała procedura. Doszło do mnie tylko kilka pojedynczych informacji, że do najkrótszej i najłatwiejszej ona nie należy...
Co może spowodować takie sytuacje? Przede wszystkim pogoda. Pierwszym czynnikiem może być mgła. Na szczęście da się go obejść na największych lotniskach. Wynika to z faktu, że często znajduje się na nich specjalistyczne oprzyrządowanie pozwalające maszynom lądować przy prawie zerowej widoczności. Niestety lotniska regionalne w najwyższej kategorii tego typu sprzęty wyposażone nie są, m.in. dlatego tak często w okresie jesienno – wiosennym zdarzają się przypadki przekierowań na lokalnych Polskich lotniskach... Drugim czynnikiem może być śnieg. Z jego powodu zima jest ciężkim czasem dla podróży. Mróz problemem wielkim nie jest – w końcu trasy przelotowe znajdują się około 10 kilometrów nad poziomem morza, a tam panuje temperatura oscylująca solidnie poniżej 0℃. Chodzi o śnieg, który padając na pas startowy i drogi kołowania może uniemożliwić wyhamowanie, oraz prawidłowe wykonanie manewrów. W skrajnych przypadkach pojawiają się tzw. „ześliźnięcia” z pasa, czyli wycieczki na najczęściej trawiastą przestrzeń okalającą i zakopanie się w niej. Może to nastąpić poprzez częściowe oblodzenie powierzchni pasa startowego, lub drogi kołowania. Chociaż są to przypadki nieliczne, to w ostatnich tygodniach pojawiało się sporo informacji tego typu (np. w Kijowie, Dortmundzie, czy Glasgow-Prestwick). Na szczęście są to tylko incydenty w których zazwyczaj każdy przypięty pasami pasażer nie odnosi żadnych obrażeń. Ale nawet jeśli są prowadzone operacje lotnicze, to opadu śniegu i tak wydłużają procedurę obsługi samolotu, gdyż przed każdym startem maszyna musi zostać odśnieżona, lub nawet od lodzona. Polega to na polewaniu jej specjalną mieszanką płynów, co zajmuje zazwyczaj kilka do kilkunastu minut. Chociaż śnieg zazwyczaj w solidnych ilościach pada w krajach północnych, przykłady Norwegii, Szwecji czy Estonii pokazują, że z problemem tym można sobie bardzo skutecznie radzić. Przeciwieństwem są Wyspy Brytyjskie i Irlandia, które mimo coraz częstszych przypadków zimowych opadów, przy nawet trzy centymetrowej warstwie zdają się być bezradne a niekiedy wręcz sparaliżowane. Dlatego też świąteczna podróż na trasach Polska-Wyspy zdaje się co roku być swoistą ruletką z głównym pytaniem „uda się czy się nie uda?”. Ostatnim czynnikiem zupełnie nie do ominięcia są wiatry. Otóż najbardziej dogodne warunki dla samolotu są, gdy ląduje i startuje on pod wiatr. Właśnie z tego powodu lotniska posiadają swoje pasy startowe w te a nie inne kierunki. Problemu wielkiego nie ma, gdy pasy ustawione są w przysłowiowy X. Ale czasami nawet to nie pomaga i wtedy wszystkie operacje są zawieszone na czas poprawy pogody. Gdy pracowałem na lotnisku w Dublinie zdarzyło się raz całodniowe zamknięcie pasów startowych. Już nigdy potem nie widziałem sceny, gdzie blisko 2000 nieprzygotowanych osób śpi w nocy na podłodze i innych dziwnych miejscach...
Ale dość straszenia, przecież coś takiego nie musi nas dotyczyć prawda? Dziś właśnie takiej sytuacji uniknęliśmy. Mieliśmy bowiem zabookowane bilety do Dublina z przesiadkami w Düsseldorf-Weeze i Londynie. Od kilku dni każde wejście do internetu zaczynaliśmy więc od prognoz pogody. Na wylot „tam” nie mieliśmy dużych obaw – warunki zdawały się być łaskawe w tych częściach kontynentu. Niemniej w dzień powrotu pojawiły się obawy solidnych opadów śniegu w południowej Anglii. Bookując bilety bardziej obawiałem się co prawda wylotu z Irlandii. Doświadczenia z pracy podpowiadały bowiem, że w styczniu pogoda tam może płatać sporo figli. Istniało więc dużo większe niż zazwyczaj ryzyko solidnego opóźnienia bądź odwołania lotu do Londynu. A co jeśli byśmy się spóźnili na przesiadce do Wrocławia? Cóż, tak jak pisałem kilkukrotnie wcześniej – płacimy zazwyczaj sporo pieniążków na najbliższy lot, lub na własną rękę wracamy innymi środkami lokomocji. Chcąc tego uniknąć kupiłem więc bilet na lot z Londynu do Wrocławia na następny dzień. Zakładałem że do tego czasu pogoda w Dublinie powinna się poprawić, a jeśli problemem będą warunki meteo w Londynie gdzie nie będziemy w stanie wylądować, to tym bardziej nie będziemy w stanie stamtąd wystartować, więc przebookowanie biletu na trasie Londyn-Wrocław będzie bezpłatne.
Jednak pomimo solidnego planu uwzględniającego wiele przypadków i opcji „ratunkowych” na trzy godziny przed odlotem powiedzieliśmy sobie „nie”. Powód okazał się błahy - ułożenie godzin pracy i szkoły uniemożliwiały nam zbyt duże spóźnienia. Do tego sytuacja zdrowotna nie była przychylna długiemu przebywaniu na otwartym powietrzu, zwłaszcza w Dublinie, w którym na czas naszej wizyty temperatura odczuwalna miała być w okolicach -5℃! Opisując moją pasję tambylstwa wielokrotnie pokazuję, że w moim przypadku każdy wyjazd nie jest wielkim świętem a wręcz czymś wciśniętym w codzienną rzeczywistość ;) Co więc straciliśmy? No cóż, troszku szkoda, gdyż chciałem zobaczyć czy Dublin zmienił się bardzo po tych dwóch latach od mojej ostatniej tam wizyty? Dziewczynie chciałem pokazać miejsca gdzie pracowałem i żyłem przez przeszło rok. Do tego planowałem zakupy kilku produktów, których nie ma jak zdobyć w naszym kraju. Chyba tego najbardziej szkoda, bo od strony finansowej to bilety kosztowały nas całościowo €7. Oczywiście ponieważ loty nie zostały odwołane, zgodnie z zasadami u Ryanair nie przysługuje nam żaden zwrot pieniędzy. Ale chyba każdy stwierdzi że wartość ta duża nie jest, prawda? Gdyby zaistniała lepsza sytuacja zdrowotna i ułożenie pracy, oraz nasz wypad robilibyśmy lotem bezpośrednim, to stresu żadnego byśmy nie mieli. Odwołanie lotu? No dobrze, musielibyśmy przebookować bilety na najbliższy dostępny, czyli zostalibyśmy tam prawdopodobnie przez kolejne cztery dni. Jedyny problem jaki to powoduje, to zwiększenie budżetu wyjazdu. Ale po co ryzykować?
Wniosek jaki chciałem wysunąć po tym odcinku, to odpowiednie wypośrodkowanie pomiędzy chęcią tambylstawa, a możliwościami jakie dają nam nasze budżety i techniczne możliwości. Ważne jest aby dobrze przestudiować miejsca, które się będzie odwiedzać. Informacje o możliwościach technicznych lotnisk przesiadkowych/docelowych mogą się bowiem okazać nieocenione przy krótkich przerwach między kolejnymi odcinkami lotów. Tak samo prognozy pogody, adresy tanich hosteli itd. Na naszym przykładzie – pomimo że suma sumarum nie polecieliśmy, cały czas studiowałem godziny startów i lądowań naszych lotów. Chociaż obawiałem się Londynu i Dublina, to opóźnienie nastąpiło w Niemczech. Wszystko więc wskazuje na to, że nie zdążylibyśmy wykonać przesiadki na lotnisku Stansted, czyli zamiast w Irlandii, jeden dzień spędzilibyśmy w stolicy Albionu. OK, czytanie o tamtejszych atrakcjach turystycznych można pominąć i po prostu przejść się wzdłuż Tamizy w centrum. Jednak zamiast do godziny dziesiątej rano męczyć się na lotnisku można by w takim wypadku wziąć pokój w tanim hostelu. A już o wiele lepiej poświęcić godzinę na znalezienie w internecie najtańszych opcji i naniesienie ich na wydrukowaną mapę centrum miasta, niż potem liczyć na szczęście pytając się miejscowych o jakąkolwiek informację... Jeśli natomiast pojawia się sytuacja sprawiająca, że wyjazd staje się opcją ryzykowną – warto wiedzieć czy to ryzyko jest warte i umieć sobie odpuścić w odpowiedniej chwili. Bo wpływa to na komfort podróży a co za tym idzie doznań z niej otrzymanych i chęci na odbycie kolejnej.
Czy żałuję że tym razem odpuściliśmy? A czego? Za dwa tygodnie będę w drodze powrotnej z Półwyspu Iberyjskiego, więc dużo tym razem nie straciłem ;)
Poniżej historia naszej wirtualnej wizyty na Zielonej Wyspie w obrazkach:
Poniedziałek, 11 styczeń 2010. Sytuacja na trasach nieciekawa. Sporo lotów opóźnionych, głównie z Madrytu, który w tym czasie miał problemy ze... śniegiem! W Niemczech też coś się dzieje.
Problem zaczął się już na pierwszym odcinku. Bez wcześniejszych przesłanek samolot z Düsseldorfu Weeze przyleciał opóźniony do Wrocławia. W takiej sytuacji nie uda nam się chyba złapać połączenia do Londynu ale spoko, na wszelki wypadek mamy zabookowany bilet na tą samą trasę na jutro rano.
Na miejscu w Niemczech okazuje się, że ta sama maszyna robi rotację do Londynu. Mimo że więc wylądowaliśmy półtorej godziny po planowanym pierwotnie czasie, nasz odlot opóźniono o kolejnych 40 minut. Wyrobimy się ze wszystkim w 30 minut? Jasne :-) Szybko biegniemy więc do bramki. Stansted jest ostatnim dziś odlotem, więc dużo ludzi nie czeka w kolejce.
Niestety tutaj już tak wesoło nie jest. Wylądowaliśmy 6 minut po maszynie lecącej z Dublina. Biegniemy co sił w nogach, ale lotnisko Stansted obsługuje za dużo pasażerów, a kontrola paszportowa powoduje niemałą kolejkę. Niestety, na pełnię pecha Dublin odleciał jeszcze na kilka minut przed planowanym czasem.
Wykonujemy więc plan zapasowy - śpimy na Stansted i z rana jedziemy zwiedzać Londyn. Na mieście siedząc gdzieś na kawie szybko sprawdzam informację na lotnisku w Weeze. Poranny kurs powrotni ze Stansted wrócił o czasie, czyli że nasz zapasowy lot do Londynu też musiał lądować o zaplanowanej porze.
We środę z rana popatrzyliśmy w internecie jak wygląda sytuacja w Dublinie? Bardzo fajnie, jeśli dolecielibyśmy do Irlandii, to powrót do Londynu mielibyśmy o czasie. Trzy minuty opóźnienia na starcie na tak dużym lotniskiem nic nie znaczy.
I pomimo wcześniejszych obaw Londyn we środę nie powoduje żadnych kłopotów. Samoloty lądują i startują mniej więcej o czasie. Rezerwowy kurs Stansted-Wrocław na następny dzień również o swojej porze. Tak więc mimo początkowych obaw o pogodę, linia lotnicza wyrobiła się na 80% swoich obowiązków. Ale to była nasza opcja wirtualna. W rzeczywistości wycieczka, jak już wspomniałem, zmieniła się w wieczorne winko i filmy na dvd, a następny dzień w spacer po Wrocławskim Rynku i wizycie w galerii handlowej :-)
Ale do rzeczy. Na blogu tym staram się wychwalać zalety łatwego i taniego uprawiania tambylstwa przy użyciu wszelkiego typu środków. W jednym z ostatnich odcinków Sztuki taniego latania zwróciłem nawet uwagę, że w pewnym momencie stanie się to czymś w rodzaju uzależnienia, bądź nawet obsesji. A przecież chyba nie o to chodzi?
Tanie latanie, oprócz braku wielu udogodnień ma jedną ogromną zaletę – jak dobrze to rozegrać, jest naprawdę tanie. Dzięki temu z jednej strony zmusza do szaleńczej mobilności i krótkiego czasu podejmowania decyzji, z drugiej jednak, daje możliwość odpuszczenia sobie bez ponoszenia dużych kosztów. Jak wiadomo, zima do najpewniejszych okresów w lotnictwie nie należy. Zwłaszcza u przewoźników nisko kosztowych, którzy bardzo chętnie wożą nas w mało znane miejsca. Obsługujące je lotniska do Europejskich potęg nie należą, dlatego nie należy się spodziewać szeregu fantastycznych udogodnień, czy rozwiązań technicznych. I tutaj pojawia się często problem. Wystarczy bowiem niedogodność klimatyczna i w planowanym miejscu się nie znajdziemy. Co wtedy? Cóż, maszyna może przez kilkanaście do kilkudziesięciu minut krążyć nad lotniskiem czekając na poprawę sytuacji. Jeśli ta nie nastąpi, podejmowana jest decyzja o lądowaniu w innym – pewnym miejscu. W takiej sytuacji są dwie kolejne możliwości. Przewoźnik oferuje wtedy dowóz na własny koszt z miejsca lądowania do miejsca docelowego, co oznacza jakiś czas oczekiwania na podstawiony transport. W innej pasażerowie informowani są że do miejsca docelowego muszą się dostać na własną rękę, a o zwrot kosztów powyższego (potwierdzany oczywiście niezbędnymi rachunkami/paragonami) muszą zwrócić się bezpośrednio do linii. Na szczęście nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją i nie wiem jak wygląda ta cała procedura. Doszło do mnie tylko kilka pojedynczych informacji, że do najkrótszej i najłatwiejszej ona nie należy...
Co może spowodować takie sytuacje? Przede wszystkim pogoda. Pierwszym czynnikiem może być mgła. Na szczęście da się go obejść na największych lotniskach. Wynika to z faktu, że często znajduje się na nich specjalistyczne oprzyrządowanie pozwalające maszynom lądować przy prawie zerowej widoczności. Niestety lotniska regionalne w najwyższej kategorii tego typu sprzęty wyposażone nie są, m.in. dlatego tak często w okresie jesienno – wiosennym zdarzają się przypadki przekierowań na lokalnych Polskich lotniskach... Drugim czynnikiem może być śnieg. Z jego powodu zima jest ciężkim czasem dla podróży. Mróz problemem wielkim nie jest – w końcu trasy przelotowe znajdują się około 10 kilometrów nad poziomem morza, a tam panuje temperatura oscylująca solidnie poniżej 0℃. Chodzi o śnieg, który padając na pas startowy i drogi kołowania może uniemożliwić wyhamowanie, oraz prawidłowe wykonanie manewrów. W skrajnych przypadkach pojawiają się tzw. „ześliźnięcia” z pasa, czyli wycieczki na najczęściej trawiastą przestrzeń okalającą i zakopanie się w niej. Może to nastąpić poprzez częściowe oblodzenie powierzchni pasa startowego, lub drogi kołowania. Chociaż są to przypadki nieliczne, to w ostatnich tygodniach pojawiało się sporo informacji tego typu (np. w Kijowie, Dortmundzie, czy Glasgow-Prestwick). Na szczęście są to tylko incydenty w których zazwyczaj każdy przypięty pasami pasażer nie odnosi żadnych obrażeń. Ale nawet jeśli są prowadzone operacje lotnicze, to opadu śniegu i tak wydłużają procedurę obsługi samolotu, gdyż przed każdym startem maszyna musi zostać odśnieżona, lub nawet od lodzona. Polega to na polewaniu jej specjalną mieszanką płynów, co zajmuje zazwyczaj kilka do kilkunastu minut. Chociaż śnieg zazwyczaj w solidnych ilościach pada w krajach północnych, przykłady Norwegii, Szwecji czy Estonii pokazują, że z problemem tym można sobie bardzo skutecznie radzić. Przeciwieństwem są Wyspy Brytyjskie i Irlandia, które mimo coraz częstszych przypadków zimowych opadów, przy nawet trzy centymetrowej warstwie zdają się być bezradne a niekiedy wręcz sparaliżowane. Dlatego też świąteczna podróż na trasach Polska-Wyspy zdaje się co roku być swoistą ruletką z głównym pytaniem „uda się czy się nie uda?”. Ostatnim czynnikiem zupełnie nie do ominięcia są wiatry. Otóż najbardziej dogodne warunki dla samolotu są, gdy ląduje i startuje on pod wiatr. Właśnie z tego powodu lotniska posiadają swoje pasy startowe w te a nie inne kierunki. Problemu wielkiego nie ma, gdy pasy ustawione są w przysłowiowy X. Ale czasami nawet to nie pomaga i wtedy wszystkie operacje są zawieszone na czas poprawy pogody. Gdy pracowałem na lotnisku w Dublinie zdarzyło się raz całodniowe zamknięcie pasów startowych. Już nigdy potem nie widziałem sceny, gdzie blisko 2000 nieprzygotowanych osób śpi w nocy na podłodze i innych dziwnych miejscach...
Ale dość straszenia, przecież coś takiego nie musi nas dotyczyć prawda? Dziś właśnie takiej sytuacji uniknęliśmy. Mieliśmy bowiem zabookowane bilety do Dublina z przesiadkami w Düsseldorf-Weeze i Londynie. Od kilku dni każde wejście do internetu zaczynaliśmy więc od prognoz pogody. Na wylot „tam” nie mieliśmy dużych obaw – warunki zdawały się być łaskawe w tych częściach kontynentu. Niemniej w dzień powrotu pojawiły się obawy solidnych opadów śniegu w południowej Anglii. Bookując bilety bardziej obawiałem się co prawda wylotu z Irlandii. Doświadczenia z pracy podpowiadały bowiem, że w styczniu pogoda tam może płatać sporo figli. Istniało więc dużo większe niż zazwyczaj ryzyko solidnego opóźnienia bądź odwołania lotu do Londynu. A co jeśli byśmy się spóźnili na przesiadce do Wrocławia? Cóż, tak jak pisałem kilkukrotnie wcześniej – płacimy zazwyczaj sporo pieniążków na najbliższy lot, lub na własną rękę wracamy innymi środkami lokomocji. Chcąc tego uniknąć kupiłem więc bilet na lot z Londynu do Wrocławia na następny dzień. Zakładałem że do tego czasu pogoda w Dublinie powinna się poprawić, a jeśli problemem będą warunki meteo w Londynie gdzie nie będziemy w stanie wylądować, to tym bardziej nie będziemy w stanie stamtąd wystartować, więc przebookowanie biletu na trasie Londyn-Wrocław będzie bezpłatne.
Jednak pomimo solidnego planu uwzględniającego wiele przypadków i opcji „ratunkowych” na trzy godziny przed odlotem powiedzieliśmy sobie „nie”. Powód okazał się błahy - ułożenie godzin pracy i szkoły uniemożliwiały nam zbyt duże spóźnienia. Do tego sytuacja zdrowotna nie była przychylna długiemu przebywaniu na otwartym powietrzu, zwłaszcza w Dublinie, w którym na czas naszej wizyty temperatura odczuwalna miała być w okolicach -5℃! Opisując moją pasję tambylstwa wielokrotnie pokazuję, że w moim przypadku każdy wyjazd nie jest wielkim świętem a wręcz czymś wciśniętym w codzienną rzeczywistość ;) Co więc straciliśmy? No cóż, troszku szkoda, gdyż chciałem zobaczyć czy Dublin zmienił się bardzo po tych dwóch latach od mojej ostatniej tam wizyty? Dziewczynie chciałem pokazać miejsca gdzie pracowałem i żyłem przez przeszło rok. Do tego planowałem zakupy kilku produktów, których nie ma jak zdobyć w naszym kraju. Chyba tego najbardziej szkoda, bo od strony finansowej to bilety kosztowały nas całościowo €7. Oczywiście ponieważ loty nie zostały odwołane, zgodnie z zasadami u Ryanair nie przysługuje nam żaden zwrot pieniędzy. Ale chyba każdy stwierdzi że wartość ta duża nie jest, prawda? Gdyby zaistniała lepsza sytuacja zdrowotna i ułożenie pracy, oraz nasz wypad robilibyśmy lotem bezpośrednim, to stresu żadnego byśmy nie mieli. Odwołanie lotu? No dobrze, musielibyśmy przebookować bilety na najbliższy dostępny, czyli zostalibyśmy tam prawdopodobnie przez kolejne cztery dni. Jedyny problem jaki to powoduje, to zwiększenie budżetu wyjazdu. Ale po co ryzykować?
Wniosek jaki chciałem wysunąć po tym odcinku, to odpowiednie wypośrodkowanie pomiędzy chęcią tambylstawa, a możliwościami jakie dają nam nasze budżety i techniczne możliwości. Ważne jest aby dobrze przestudiować miejsca, które się będzie odwiedzać. Informacje o możliwościach technicznych lotnisk przesiadkowych/docelowych mogą się bowiem okazać nieocenione przy krótkich przerwach między kolejnymi odcinkami lotów. Tak samo prognozy pogody, adresy tanich hosteli itd. Na naszym przykładzie – pomimo że suma sumarum nie polecieliśmy, cały czas studiowałem godziny startów i lądowań naszych lotów. Chociaż obawiałem się Londynu i Dublina, to opóźnienie nastąpiło w Niemczech. Wszystko więc wskazuje na to, że nie zdążylibyśmy wykonać przesiadki na lotnisku Stansted, czyli zamiast w Irlandii, jeden dzień spędzilibyśmy w stolicy Albionu. OK, czytanie o tamtejszych atrakcjach turystycznych można pominąć i po prostu przejść się wzdłuż Tamizy w centrum. Jednak zamiast do godziny dziesiątej rano męczyć się na lotnisku można by w takim wypadku wziąć pokój w tanim hostelu. A już o wiele lepiej poświęcić godzinę na znalezienie w internecie najtańszych opcji i naniesienie ich na wydrukowaną mapę centrum miasta, niż potem liczyć na szczęście pytając się miejscowych o jakąkolwiek informację... Jeśli natomiast pojawia się sytuacja sprawiająca, że wyjazd staje się opcją ryzykowną – warto wiedzieć czy to ryzyko jest warte i umieć sobie odpuścić w odpowiedniej chwili. Bo wpływa to na komfort podróży a co za tym idzie doznań z niej otrzymanych i chęci na odbycie kolejnej.
Czy żałuję że tym razem odpuściliśmy? A czego? Za dwa tygodnie będę w drodze powrotnej z Półwyspu Iberyjskiego, więc dużo tym razem nie straciłem ;)
Poniżej historia naszej wirtualnej wizyty na Zielonej Wyspie w obrazkach:
Poniedziałek, 11 styczeń 2010. Sytuacja na trasach nieciekawa. Sporo lotów opóźnionych, głównie z Madrytu, który w tym czasie miał problemy ze... śniegiem! W Niemczech też coś się dzieje.
Problem zaczął się już na pierwszym odcinku. Bez wcześniejszych przesłanek samolot z Düsseldorfu Weeze przyleciał opóźniony do Wrocławia. W takiej sytuacji nie uda nam się chyba złapać połączenia do Londynu ale spoko, na wszelki wypadek mamy zabookowany bilet na tą samą trasę na jutro rano.
Na miejscu w Niemczech okazuje się, że ta sama maszyna robi rotację do Londynu. Mimo że więc wylądowaliśmy półtorej godziny po planowanym pierwotnie czasie, nasz odlot opóźniono o kolejnych 40 minut. Wyrobimy się ze wszystkim w 30 minut? Jasne :-) Szybko biegniemy więc do bramki. Stansted jest ostatnim dziś odlotem, więc dużo ludzi nie czeka w kolejce.
Niestety tutaj już tak wesoło nie jest. Wylądowaliśmy 6 minut po maszynie lecącej z Dublina. Biegniemy co sił w nogach, ale lotnisko Stansted obsługuje za dużo pasażerów, a kontrola paszportowa powoduje niemałą kolejkę. Niestety, na pełnię pecha Dublin odleciał jeszcze na kilka minut przed planowanym czasem.
Wykonujemy więc plan zapasowy - śpimy na Stansted i z rana jedziemy zwiedzać Londyn. Na mieście siedząc gdzieś na kawie szybko sprawdzam informację na lotnisku w Weeze. Poranny kurs powrotni ze Stansted wrócił o czasie, czyli że nasz zapasowy lot do Londynu też musiał lądować o zaplanowanej porze.
We środę z rana popatrzyliśmy w internecie jak wygląda sytuacja w Dublinie? Bardzo fajnie, jeśli dolecielibyśmy do Irlandii, to powrót do Londynu mielibyśmy o czasie. Trzy minuty opóźnienia na starcie na tak dużym lotniskiem nic nie znaczy.
I pomimo wcześniejszych obaw Londyn we środę nie powoduje żadnych kłopotów. Samoloty lądują i startują mniej więcej o czasie. Rezerwowy kurs Stansted-Wrocław na następny dzień również o swojej porze. Tak więc mimo początkowych obaw o pogodę, linia lotnicza wyrobiła się na 80% swoich obowiązków. Ale to była nasza opcja wirtualna. W rzeczywistości wycieczka, jak już wspomniałem, zmieniła się w wieczorne winko i filmy na dvd, a następny dzień w spacer po Wrocławskim Rynku i wizycie w galerii handlowej :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz