piątek, 31 grudnia 2010

Mój najlepszy najgorszy rok - osobiste podsumowanie ostatnich 12 miesięcy

Dziś może mniej poradnikowo, a bardziej pamiętnikowo. W jakiś sposób wytłumaczy to jednak zmiany jakie przeszedłem w ciągu ostatniego roku, a co za tym idzie - jakie z pewnością przejdzie też ten blog. Z drugiej strony, jest okres świąteczno-noworoczny, czyli raczej martwy sezon podróżniczy. Przy okazji niezły moment na podsumowania a te najlepiej wychodzą w kontekście własnym :-)
Przyznam się szczerze, że rok 2009 był dla mnie prawdziwym wyjazdowym boomem. Udało mi się znaleźć całkiem niezły sposób na lotniskowe nocki, opanowałem wyszukiwanie tanich połączeń, zacząłem bieżąco śledzić systemy rezerwacyjne a wiedzę teoretyczną sprawdzać w boju. Uskuteczniłem "rasowe" kółko w postaci tu-i-tam po Hiszpanii (7 lotów w dwie doby), na własną rękę załatwiłem pierwszy pełny i bardzo tani urlop na południu Europy. Od bodaj sierpnia w grafiku cały czas miałem zarezerwowane jakieś odcinki. Od wtedy czekały mnie bowiem dwa wypady do Alicante, w październiku doszedł Dortmund, a jeszcze w grudniu Norwegia. Dlatego też sezon zimowy był co najmniej ruchliwy. Niestety w tak zwanym międzyczasie zaczął się pojawiać problem z finansowaniem tych szaleństw. Niestety posiadany budżet zaczął się bardzo szybko kurczyć a - jak się później okazało - zdobycie pełnego zatrudnienia będąc niedoświadczonym młokosem tuż po ukończeniu uczelni nie jest takie łatwe. Dlatego też w lutym trzeba było podjąć drastyczną decyzję - lecimy gdzie już mamy bilety, zamykamy niedokończone odcinki i stopujemy wszelką pozostałą działalność. Oznaczało to tyle, że poszukiwania skupiają się wyłącznie na skonkretyzowaniu majówki na Majorce a następnie klepaniem biedy... Przyznam szczerze, wakacje spędzane ze świadomością coraz bardziej narastającego długu to niezbyt przyjemna sprawa. Zwłaszcza, jeśli niewiele wskazuje na jakąkolwiek poprawę w najbliższym czasie. W ten sposób, wracając do domu na początku maja ogarnęła mnie przykra świadomość, że skończył się dziewięciomiesięczny okres permanentnych planów tambylczych, popartych zakupionymi już biletami...
Na szczęście światełko w tunelu pojawiło się już kilka tygodni później. Udało się zdobyć pracę w poszukiwanym zawodzie. Po siedmiu miesiącach wygląda na to, że jednak się sprawdzam w tym co robię a i na samego pracodawcę jakoś narzekać nie mogę. Niemniej kolejne miesiące od zdobycia zatrudnienia także były martwe pod względem wypadów i to niekoniecznie z powodu braku urlopu, czy też potrzeby spłacenia choćby górki horrendalnego długu. Dopadło mnie bowiem kilka sytuacji, które w tym roku stały się istną plagą...
Pamiętam, jak równo 12 miesięcy temu zastanawiałem się czy przy moim tempie w roku 2010 stuknie mi pierwsza setka odbytych odcinków lotniczych? Przyznam się, że gdyby nie wspomniana plaga, to nawet przy kłopotach finansowych prawie by mi się udało. Niemniej sporo planów weryfikowanych było przez odwołania. Pierwszy zonk nastąpił w styczniu. Na fali ostatniej partii biletów za Euro złożyliśmy bowiem wypad na nieco ponad dobę do Dublina. Przesiadki były ciasne, ale system backupów z kupionymi siedmioma odcinkami, oraz utworzonymi z tej okazji bodaj czterema planami działań wydawać się mogło że przewiduje wszystko. Nie przewidział jednak choroby, oraz załamania pogody na wyspach. Jak pisałem w odcinku Sztuki Taniego Latania "Umiejętność odpuszczania sobie" gdybyśmy spróbowali lecieć, to nasza przygoda zakończyłaby się jednak na Londynie. Koniec końców wylądowaliśmy jednak przy filmie i butelce rozgrzewającego wina.
Na drugi zonk nie trzeba było długo czekać. Na przełomie stycznia i lutego w wyniku jakieś awarii samolotu nadprogramowe osiem godzin spędziliśmy na lotnisku w Porto. Nie zmieściliśmy się więc na kilkugodzinną wizytę na Majorce zamieniając ją na popołudnie w Madrycie. Jednak największy dół złapał mnie we wrześniu. Pomimo deficytu urlopowego udało mi się załatwić kilka dni wolnego, a poszukiwania tanich biletów zaprowadziły nas do Andaluzji. Plan był świetny, miejsce też niemal upragnione z powodu moich ostatnich fascynacji flamenco, które przecież narodziło się i żyje przede wszystkim w Sewilli. Całość z powodu wypadku niestety musiała być odwołana na niecałe dwa dni przed wylotem. Chwilę później okazało się, że Wizz Air całkowicie zrezygnował z lotów do Forlí, więc półtoradniowa wizyta we Włoszech też poszła w odstawkę. Gdy kupione w ciemno Bergamo także stanęło pod znakiem zapytania w momencie ustalenia planów uczelnianych dziewczyny (wyjazd miał być weekendowy a później okazało się że w tym terminie będzie miała zjazd na swojej zaocznej uczelni), zacząłem się zastanawiać o co chodzi? W sumie bowiem w całym roku nie skorzystałem z zakupionych biletów na 16 lotów... Niemniej bariera została koniec końców przełamana i widać że w roku 2011 odbiję sobie co nieco :D
Rok 2010 to także wspomniane wcześniej zmiany. Przede wszystkim to pewna różnorodność wśród przewoźników. W końcu w moim porcie macierzystym swoją bazę otworzył Wizz Air, trzeba więc było spróbować się na pokładzie tej linii. Przyznam się szczerze, że przy Ryanairowej dotychczasowej formie bardzo szybko polubiłem loty z "landrynkową" linią. Dlatego też od pewnego czasu mimo wszystko staram się układać wyloty tak, aby co najmniej jeden odcinek przebyć na pokładzie Wizz Air. Najlepiej jakby to był jeszcze odcinek ostatni. W taki sposób wracałem z Majorki i Wenecji. Przyznam się że gdy wchodziłem na pokład, to od razu poczułem się jak u siebie w domu :-) Ale to nie wszystko, Majorkowe "Mambo dżambo" zaprowadziło nas również na pokład innego low costa - skoncentrowanego na rynku Iberyjskim Vueling. Owszem, odcinek Ibiza-Barcelona był bardzo krótki, ale mimo wszystko jakoś miło wspominany. Szkoda że linia ta nie lata w naszej części Europy, bo bardzo chętnie bym skorzystał z jej usług...
Fakt pracy i małej liczby dostępnych dni urlopowych spowodowały zmianę myślenia dotyczącego tambylstwa. Raz, że przestawiłem się bardziej na opcje weekendowe. No i cóż, zdecydowanie nie można tutaj już liczyć na mega tanie bilety w każde miejsce w jakie chce się lecieć. Z drugiej jednak strony, po kilku miesiącach liczenia każdego grosza fantastycznie jest móc sobie polecieć i nie przejmować się że w okolicy nie ma żadnego tańszego hotelu. Podobnie sprawa wygląda z wyszukiwaniem lotów. Oczywiście cena nadal jest priorytetem, ale w dzisiejszej sytuacji sporo zaczął znaczyć dla mnie też czas - zarówno termin lotów, jak też długość i miejsce opcjonalnej przesiadki. Zarazem cena 100 złotych za odcinek, czy 300 za cały wyjazd nie jest już tak odstraszająca jak kiedyś. Tym bardziej, jeśli wyższa cena da zarobić przewoźnikowi domowemu. Dlatego też z Wenecji wracaliśmy przez Beauvais a marcową Irlandię zakończę odcinkiem z Cork. Będą to późne loty, dzięki czemu do ostatniej chwili będę mógł wykorzystać ulopowy/wolny dzień. Tylko że te ostatnie odcinki kosztują więcej niż wszystkie pozostałe z tego wypadu razem wzięte ;)
Podobnie sprawa się ma z noclegami. Oczywiście ze spania na lotnisku nie mam zamiaru zrezygnować - mimo wszystko ma to swój specyficzny urok. Niemniej albo w wyniku niespodziewanej promocji, albo braku innej alternatywy, w miejsce młodzieżowych schronisk coraz częściej pojawiały się pojedyncze noce spędzone w trzy, lub czterogwiazdkowych hotelach.
W taką pewnie też stronę będzie zmierzał mój blog. Bardziej na odkrywanie fajnych miejsc niż lecenie gdziekolwiek - byleby w najniższej dostępnej taryfie ;)
Moje plany na 2011? Przede wszystkim przełamanie pierwszej setki. Nie będzie to trudne patrząc na nagły przyrost zarezerwowanych na końcówkę zimy odcinków. Poza tym próbowanie "ukradnięcia" każdej niewymagającej brania urlopu chwili. Czyli wszelkie weekendy i wyloty/powroty o takich porach, żeby nawet wykorzystywać możliwość wcześniejszego wyjścia, lub nieznacznego spóźnienia jadąc do pracy bezpośrednią drogą z lotniska ;)
W ten sposób w styczniu mamy zaklepany czterodniowy fajny wypad do krajów paszportowych. W lutym na nieco ponad dobę wbijamy pineskę na mapie w miejscu z podpisem Valladolid w Hiszpanii. W marcu wybiorę się do Irlandii celem między innymi nabycia różnorakich trunków alkoholowych. Poza tym "nabijanie licznika" w postaci krótkich wypadów do Dortmundu, lub "badanie" innych lotnisk przed planowanymi krótkimi przesiadkami. Mam na myśli tutaj przede wszystkim sezon letni. Owszem, ten jeszcze nie jest ustalony do końca, ale jeśli nie wejdą żadne rewolucyjne zmiany, to dzięki wykonywaniu danej trasy przez tą samą maszynę będę chciał zaliczyć Rygę przez Oslo-Torp. Poza tym lotnisko Oslo-Rygge będzie prawdopodobnie oferowało niezłe przesiadki do Londynu-Gatwick a dzięki temu zastanawiam się nad odwiedzeniem starych śmieci na południowym wybrzeżu Anglii. Reszta to już tylko gdybanie. Fajnie by było, jeśli znów dobrymi cenami zaskoczył Blue Air (jeśli zrestartowałby połączenie Warszawa - Cypr), albo Malev ze swoimi kierunkami na bliskim wschodzie. Może weekendowo Bergamo z opcjonalną przesiadką gdzieś na południe, północna Norwegia, Malaga, Rzym albo Porto? Jakiś czas temu był szalony plan wylotu z rowerami i przejechania na nich całej południowej Francji. Wymagałoby to prawie całego dostępnego urlopu, dlatego też wszystko poza tym planem staram się upychać na weekendy. Jeśli jednak opcja "kolarska" by nie wypaliła, to będę miał jeszcze ogromne ilości wolnych dni, które może wykorzysta się na jakieś kolejne zaawansowane kombinatorycznie kółko po całym kontynencie? Tego to już chyba nikt nie jest w stanie przewidzieć. Jedyne co mogę potwierdzić to fakt, że bakcyl nadal się mnie trzyma i z pewnością w następnym roku pojawi się mnóstwo materiału na nowe wpisy :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz