niedziela, 15 stycznia 2012

Gaumardzios w Sakartwelo czyli pęknięte serce w Gruzji

31 sierpień - o8 wrzesień 2011, საქართველო, Gruzja (Batumi, Tbilisi, Mccheta, David Gareja)

Dla zainteresowanych więcej fotek z tego wyjazdu można znaleźć na moim profilu serwisu Panoramio. Dokładniej pod tagiem 2011.08.31-09.08 - Georgia (Tbilisi Batumi Mtskheta David Gareja)
Tambylstwo to nałóg osób ciekawskich. Sprawia że z każdym kolejnym przedsięwzięciem rośnie apetyt aby znaleźć się gdzieś dalej, w coraz mniej standardowe czy dostępne miejsce. Nawet jeśli już przyzwyczaiło się własne otoczenie do ciągłego wyjeżdżania, to bez przerwy dąży się do satysfakcji czerpanej z zaskoczenia gdy przedstawia się plany nowego wypadu w coraz to dziwniejsze miejsce. Zwłaszcza gdy po kilku dniach rozmówca wraca do poruszonego wcześniej wątku ze stwierdzeniem że po sprawdzeniu fotek z celu przyszłej podróży zrozumiał, że warto tam spędzić swój urlop. Jesteśmy właśnie na etapie wystawiania nosa poza Europę. Północna Afryka w kontekście załatwienia dojazdu to nie  wyzwanie - czartery albo szereg jako takich przesiadek na tanie loty. Dlatego od pewnego czasu zaczęliśmy zwracać coraz większą uwagę na Azję. Wprawdzie debiut na tamtym kontynencie nie nastąpił w Chinach, Indiach, Japonii czy innych krajach o wielkim ruchu lotniczo-turystycznym, ale na te miejsca również przyjdzie pora.

Nasza Gruzja to oczywiście efekt pierwszej fali "First Minute" w LOT. Poranny przegląd internetu i później pół dnia w pracy spędzone na szukaniu dat, miejsc i kierunków. Cena przekonała mnie do celowania w miejsca niecodzienne - Gruzja albo Armenia. W końcu czytywało się przynajmniej wstępniaki do relacji z podróży po Zakaukaziu, więc musi tam być coś ciekawego. Jednak o tym mieliśmy się przekonać dopiero z przewodników i niecałe pół roku później - już na miejscu.

Środa
Chociaż fakt że niewiele brakowało a znów urlop odwoływalibyśmy w ostatniej chwili. Wspominając zeszłoroczne problemy, kiedy to długo wyczekiwana Andaluzja została skasowana na dwa dni przed lotem - stwierdziliśmy że nad naszymi wrześniowymi wypadami musi wisieć jakieś fatum. Tym razem w postaci remontów drogi z Wrocławia do Warszawy. Dołożenie odcinka lotniczego pomiędzy tymi miastami zwiększałby bowiem cenę biletu o jakieś 140%, dlatego w jedną stronę postanowiliśmy skorzystać z życzliwości i umiejętności kierowcy z kilkunastoletnim stażem - mojego ojca. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z prac jakie prowadzone są na drogach, jednak pomimo sporej zakładki czasowej na dojazd, pod stanowisko check-in wpadliśmy na pięć minut przed ich zamknięciem. Nawet nie chcę myśleć co by się działo gdybyśmy stracili te kilka cennych minut i musieli z lotniska wracać do domu... Na szczęście dziś tamten stres jest już tylko wspomnieniem a niedługo potem siedzieliśmy już w Embraerze 175 debiutując na pokładzie tzw. linii sieciowej i tego modelu maszyny zarazem.

Pierwsze wrażenie w samolocie, to pytanie jakim cudem linia może zarabiać przewożąc na raz do 84 pasażerów? Najwyraźniej może a przyzwyczajenie do niemal 200-miejscowych Wizz Air i Ryanair-ów robi swoje. Sam lot to w głównej mierze sen będący efektem zmęczenia po dniu w pracy i dojeździe do stolicy. Na kilka chwil przerwany tylko poczęstunkiem w postaci całkiem solidnego zestawu. Niby tylko dwie kromki, bułka, jakiś serek topiony i kilka plastrów wędlin oraz sera. Jednak jak zebrało się to wszystko do całości to wyszła całkiem niezła i - co warto wspomnieć - bardzo smaczna kolacja. Senna atmosfera lotu udzieliła się również Cabin Crew które po skończeniu posiłków siedziały na swoich stanowiskach uskuteczniając tzw. "przycinanie komara". Lądowanie w Tbilisi o czasie. I rzeczywiście - lotnisko o tej porze tętni życiem dzięki nocnym operacjom europejskich linii lotniczych. Po odbiorze walizki schowaliśmy się na parterze pomiędzy windą i wodną ścianą śpiąc do około ósmej rano. Po przebudzeniu się okazało że przebywaliśmy w sąsiedztwie czeskiego kwartetu, który właśnie kończył swoją kilkunastodniową podróż. Skorzystaliśmy więc z okazji aby zamienić parę zdań, otrzymać przydatne rady i razem udać się autobusem do Tbilisi.

Czwartek
Sprawy hostelowe załatwiliśmy dopiero po przybyciu do centrum miasta. Krótki rekonesans w informacji turystycznej, sprawdzenie dwóch adresów i dogadanie zakręconych warunków naszego pobytu. Otóż na początku chcieliśmy przenocować wyłącznie naszą walizkę do której dołączylibyśmy po kilku dniach. Chodziło o to, że na samym początku chcieliśmy pojechać nad Morze Czarne a na Tbilisi poświęcić końcówkę naszego pobytu. W Holiday Hostel znajdującym się tuż przy głównej Alei Rustawelego nie było z tym żadnych problemów. Dzięki temu zrzuciliśmy z siebie spory ciężar zabierając wyłącznie najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy. Resztę dnia poświęciliśmy na szybki rekonesans po Tbilisi, zakup biletu kolejowego i... ciuchów :D Z biletem kolejowym nie jest taka łatwa sprawa, ponieważ (podobno jedyny trzymający niezłe standardy) pociąg nocny wyprzedawany jest z kilkudniowym wyprzedzeniem. Jednak okazało się że tego dnia prowadzone były trzy kursy dzięki czemu udało nam się dostać do bezprzedziałowego wagonu z miejscami siedzącymi. Natomiast wspomniane wcześniej ciuchy to efekt niskich cen w znajdujących się na dworcu butikach. Co ważne, były to sklepy markowe z ubraniami i butami o całkiem niezłej jakości oraz wyglądzie. W ten sposób jedną z pamiątek z Gruzji są koszule i dwie pary letnich skórzanych butów pewnej włoskiej firmy :D
 

Piątek
Niestety nasz pociąg odjeżdżał z Tbilisi dopiero o godzinie 02:00. Na szczęście dworzec kolejowy jest miejscem bezpiecznym, chociaż ceną tego jest brak możliwości przyśnięcia choćby na kilka minut. Zresztą sprawę bezpieczeństwa pozwolę sobie poruszyć jeszcze pod koniec relacji. Sama trasa bez rewelacji. Pomijając rozwydrzonego bachora który darł się na pokaz jak tylko przez chwilę nie był noszony w tę i nazad po całym wagonie. Na szczęście po jakimś czasie sam się tym zmęczył i można było przysnąć aż do stacji końcowej. Na miejscu wybraliśmy jeden z kilku polecanych w przewodnikach hosteli. Tutaj lekka wtopa, ponieważ był on prowadzony prawdopodobnie przez Rosjan. Gdy recepcjonista nie mógł zidentyfikować skąd jesteśmy (chociaż myślałem że mówię wyraźnie po rosyjsku) odpaliłem standardowym "Kaczyński", co wzbudziło tylko mały szyderczy uśmiech na twarzy odbiorcy ;) Koniec końców dostaliśmy swój pokój dwuosobowy - początkowo wydawało się że bez ciepłej wody, ale później wszystko już było w normie.

Plan na Batumi ułożył się w trakcie wizyty w informacji turystycznej. Tam się bowiem okazało że jedyny transport do Wardzi (skalne miasto - jedna z atrakcji w Gruzji) odjeżdża z Batumi rano, co miało się zdecydowanie nijak do naszych wcześniejszych planów. Na miejscu też okazało się że w Batumi nie mamy co liczyć na ładną pogodę, dlatego odpuściliśmy sobie plażowanie pod turecką granicą. Zresztą leżenie na kamienistym podłożu nie należy do najprzyjemniejszych, co doskonale pamiętam z wakacyjnej pracy na południowym wybrzeżu Anglii. W sumie to nawet dobrze, ponieważ mieliśmy więcej czasu na spacery po Batumi na które warto poświęcić każdą wolną chwilę. Miasto to jest bowiem bardzo ciekawe wizualnie. Fakt, na każdym kroku prowadzone są remonty i cały odcinek chodnika w ścisłym centrum może się składać z gruzu i porozbijanych kostek. Jednak wiele miejsc albo jest teraz gruntownie remontowanych albo już tętni świeżością której nie zdążył uchwycić choćby Google Maps. Oczywiście wszystko to w najbardziej reprezentacyjnych okolicach centrum - tuż przy plaży. Bardziej odległe miejsca głównej części miasta to już często samowolka "jak kto może" połączona z miksturą biedy i sowieckiej toporności. Jednak przechodząc się po tych bocznych uliczkach w pewien dziwny sposób przypomniała mi się Portugalia. Chyba dlatego że stare Batumi generalnie ma charakter takiego kolonialnego miasta, w którym - podobnie jak w Portugalii - obok ruder pamiętających poprzednie wieki stoją nowoczesne konstrukcje lat obecnych. Coś w tym jest, ponieważ pomijając porozrzucane tu i tam blokowce wielorodzinne, dalsze osiedla również mają swój specyficzny, ciekawy klimat.

Wracając jeszcze do spacerów - najlepsza pora na takowe to oczywiście wieczór i wczesna noc, kiedy to Batumi zyskuje kolorytu całkiem nieźle oświetlonych reprezentacyjnych budynków. Uruchamiana jest też wtedy multimedialna fontanna z programem oferującym zsynchronizowane pokazy wody, światła i muzyki. Fenomenalnym pomysłem jest przerzucenie nad nią metalowej kładki znajdującej się na wyciągnięcie ręki od strumienia wyrzucanej na kilka metrów wody. Oczywiście każdy korzystający z takiej okazji po kilku minutach jest przemoczony. Niemniej frajda jest przednia i nawet dorosłe osoby bawią się przy tym jak małe dzieci :-) Nocne spacery zaprowadziły nas m.in. na Abashidze - główną ulicę z interesująco wyglądającym posągiem Medei, przebudowanym niedawno budynkiem jednego z banków, czy też okolicami kina Apollo. Sporym zainteresowaniem wśród miejscowych cieszyły się również boczne uliczki. Tutaj ujawnił się ich specyficzny klimat gdzie obok zapomnianego przez świat budynku może znajdować się wytworna mała knajpka z wystukującym na pianinie jazzowe standardy muzykiem. Ogromne wrażenie wywarła natomiast Piazza. Jest to niedawno wyremontowany, czy też wybudowany od nowa, zamknięty skwer wystylizowany na - jak nazwa powinna wskazywać - włoski styl. Pięknie dopasowane oświetlenie i kolorystyka dodaje w nocy temu miejscu niesamowitego uroku. Gwoździem programu jest natomiast znajdująca się na dachu jednego z budynków knajpka, na której koncertowała kilkuosobowa kapela. Na wejściu usłyszeliśmy utwór "The Wall" z twórczości Pink Floyd. Później chłopaki grali chyba swój występ marzeń, gdyż przy starych rock'n'rollowych klasykach do niemal czerwoności rozpalali obecne pod sceną... wyłącznie przedstawicielki płci pięknej :D Tak, zdecydowanie Piazza to jest jeden z tych punktów przy których ze smutkiem się stwierdza że na Batumi zostało przeznaczone zdecydowanie za mało czasu...



Sobota
Drugi dzień w Batumi za radą jednego kolegów z lotniczego forum postanowiliśmy poświęcić na oddalony o kilkanaście kilometrów od miasta Ogród botaniczny. Szkoda że nie trafiliśmy tam w momencie kwitnienia roślin, jednak mimo to znów byliśmy pod sporym wrażeniem. Teren jest bowiem ogromny i podzielony na kilkanaście tematycznych obszarów. Dzięki położeniu na stromych wzgórzach nad brzegiem morza oferuje malownicze widoki na Batumi z jednej i Chakvę z drugiej strony. Niestety, chociaż na szczęście dopiero pod sam koniec naszego pobytu w ogrodzie, nastąpiło oberwanie chmury. Miałem pewne obawy widząc jak szybko po górskich wywijasach zjeżdża kierowca naszej marszrutki w momencie gdy razem z nami po drodze przepływały potoki nagromadzonej deszczówki. Koniec końców do miasta dojechaliśmy bez żadnych problemów, tylko że niestety w międzyczasie deszcz nie zelżał. W kontekście fatalnych chodników i utworzonych na drogach jezior, postanowiliśmy wskoczyć do pierwszej lepszej knajpy - nie ważne jak obskurna i zadymiona by ona była. Tak też zrobiliśmy i to był nasz najlepszy wybór. Spróbowaliśmy się tam bowiem z typową Gruzińską kuchnią - pierożkami chinkali, szaszłykiem i sałatką pomidorowo-ogórkową. Typową Gruzińską kuchnią, ponieważ jedzenie było wyśmienite w smaku, porcje spore, natomiast cena - jak przystało na lekko obskurny i zadymiony miejscowy lokal - śmiesznie niska. Szkoda tylko że nie jestem teraz w stanie przypomnieć sobie umiejscowienia tej knajpki...




Niedziela
Czwarta noc naszego wyjazdu znów była spędzona w sposób koczowniczy. Do Tbilisi wróciliśmy bowiem znów nocnym pociągiem. Chociaż z powodu tylko takich dostępnych biletów tym razem w dużo lepszych warunkach - wagonie sypialnym pierwszej klasy. Czyli około północy weszliśmy do przeznaczonego dla dwóch osób przedziału, na samym początku sprawdzenie biletów i zero ingerencji do niemal siódmej rano, kiedy to znaleźliśmy się na przedmieściach Tbilisi. W zasadzie full excluziw pierwsza klasa to to nie była, jednak po cenie 40 lari od osoby też nie spodziewałbym się jakiś luksusów :-)

W hostelu znaleźliśmy się nieco przed godziną dziewiątą rano bardzo zaskakując swoją obecnością zmęczonego zeszłonocną imprezą prowadzącego ;)  Szybkie przepakowanie ciuchów, wprowadzenie się do pokoju i kilkanaście minut rozmowy z kończącymi swój pobyt w hostelu bodaj Irańczykami albo Ormianami. W jej trakcie byłem niesamowicie zaskoczony sporą wiedzą rozmówców na temat polskiej sceny muzycznej pop/elektronika/rap. Zupełnie nie moja bajka, ale dowiedziałem że wtedy że jakiś znany raper pochodzi nawet z mojego miasta ;)

Pozostała część dnia to piesze kręcenie się po mieście. Zaskoczeniem był wytworny, choć nieco kiczowaty pałac prezydenta Saakaszwilego, który znajdował się w sąsiedztwie dość ubogiego, miejscami nawet obskurnego osiedla. Niewiele dalej byliśmy pod sporym wrażeniem Cmidy Sameby. Jest to wyświęcony w 2004 roku, aktualnie największy na terenie całego Kaukazu, kompleks cerkiewny. Rzeczywiście, imponuje swoimi rozmiarami zarówno samego kościoła jak i terenów wokół. Akurat trafiliśmy na doskonałą pogodę, dzięki czemu na tle błękitnego nieba fantastycznie mieniła się złocona wieża z ponad siedmiometrowym krzyżem, jak też żółtawo-piaskowa konstrukcja całego kościoła. Wieczorową porą wpadliśmy na szalony pomysł przejścia przez mniej turystyczne rejony miasta, co zaprowadziło nas do parku Rike obok mostu pokoju - nowoczesnej pieszej kładki. Cały projekt Rike jest kolejnym przykładem wpompowywania sporych finansów w rekonstrukcję i wizualne ulepszenie części miasta. Dzięki temu mieszkańcy zyskali doskonały park nie tylko z szeregiem ścieżek, zieleni i ławek. Na przestrzeni ośmiu hektarów znajduje się bowiem sporo miejsc do rozmaitych form aktywności, jak np. zamknięty plac zabaw dla najmłodszych, tradycyjne stoły jak też większe zestawy do gry w szachy z figurami wielkości kilkudziesięciu centymetrów, czy nawet odgrodzony od pozostałych części parku mini amfiteatr z własną, zamkniętą widownią. Jednak najwięcej naszej uwagi skupiła kolejna multimedialna fontanna. Niby nic wielkiego - takie atrakcje zaczynają pojawiać się w każdym większym mieście. Jednak po raz kolejny Gruzini popisali się swoim specyficznym gustem podczas projektowania programów multimedialnych. Zgromadzona bowiem na niewielkim obszarze ilość i ułożenie natrysków, świetny pomysł na choreografię, światła i muzykę robiły tak piorunujące wrażenie, że bardzo szybko zapomniało się o wielkoformatowych laserach-bajerach prezentowanych na podobnych pokazach we Wrocławiu. Wtedy też zauważyłem pewną właściwość, że jakkolwiek pierwsze godziny w Tbilisi pozostawiały pewien niedosyt po bardzo wyraźnych i pozytywnych wspomnieniach z Batumi, tak po zmroku miasto to zmienia się nie do poznania. Wytwarza się wtedy zupełnie inna atmosfera. Jest to bardzo specyficzne połączenie lekkiego kiczu położonej na wzgórzu ponad miastem wieży telewizyjnej i znajdującego się obok diabelskiego młynu, powagi rozmieszczonych dookoła budowli sakralnych oraz odremontowanych i nowoczesnych konstrukcji którymi Tbilisi imponuje w coraz to większym stopniu. Wtedy też chyba zakochałem się w nocnych spacerach po Gruzińskich miastach, przez co w hostelu zwyczajowo nie należało się nas spodziewać przed północą.






Poniedziałek
Po krótkiej aklimatyzacji w stolicy nadszedł czas na realizację zaplanowanych freak shows. Przed południem wyniosło nas na obrzeża miasta w poszukiwaniu zaznaczonej "gdzieś na tej ulicy" wypożyczalni rowerów. Jakiś czas później pod hostel podjechaliśmy niezłymi - chociaż akurat noszącymi znamiona intensywnego użytkowania - przystosowanymi raczej do jazdy w terenie niż po mieście góralami. Na dzisiejsze popołudnie zaplanowaliśmy Mcchetę. Po drodze dało się zauważyć że ruch rowerowy w Tbilisi jest raczej dużą rzadkością. W ciągu zrobionych 60 kilometrów widzieliśmy bowiem może z trzech rowerzystów a zatrzymanie się przy sklepie celem uzupełnienia zapasów płynów wzbudziło niemałe zainteresowanie wśród np. miejscowych dzieciaków ;) Niestety intensywność ruchu rowerowego po Gruzji nie jest na wspomnianym poziomie bez powodu. Raz że Tbilisi jest miastem rozłożonym na stromych brzegach rzeki Mtkvari. Dwa że nie ma co liczyć na jakiekolwiek ścieżki rowerowe. Zresztą nie ma po co, skoro ruch samochodowy w Gruzji to specyficzna bajka mogąca stanowić źródło na osobną książkę. Trzy że jakość samochodów w Gruzji pozostawia sporo do życzenia, dlatego jeżdżąc po drogach raczej należy liczyć się z ciągłym kontaktem ze spalinami. No ale my jesteśmy rowerowe wariaty, dlatego chętnie piszemy się na tak odmienne rowerowo-tambylcze freak shows. Bo inaczej nie można tego nazwać zwłaszcza biorąc pod uwagę trasę jaką zaplanowałem tego dnia. W jedną stronę ostrożnie i bardziej na około. Do Mcchety da się bowiem dojechać dość szybko, niemniej przy użyciu drogi oznaczonej jako międzynarodowa trasa szybkiego ruchu. Niestety nie dało się jej ominąć w całości, gdyż w pewnym momencie musieliśmy skorzystać z jednej z przepraw na drugi brzeg. Niby to tylko 150 metrów, ale rozpędzeni do dość szybkich prędkości przejeżdżaliśmy przez most przy wiejącym bardzo silnym bocznym wietrze. Stały podmuch był tam wtedy tak mocny, że nie dało się utrzymać obranego toru jazdy i w pewnym momencie jechało się niemal środkiem dwupasmowej drogi! Całe szczęście że nic wtedy za nami nie jechało :-) Ten krótki odcinek pokazał też przy okazji że trasa ta nie jest tak zapowiadaną rasową autostradą. Dzięki czemu wracając do Tbilisi skorzystaliśmy z jej obecności oszczędzając tym samym ładnych kilka kilometrów. Dalsza część drogi do Mcchety to już przysłowiowa betka. A na miejscu - znów fantastyczne widoki. Przede wszystkim Mccheta położona jest na rozwidleniu rzek Mtkvari i Aragvi w okolicach malowniczych i wysokich wzgórz. Poza tym rejony największych atrakcji turystycznych są gruntownie odremontowane tworząc niemal bajkowe osiedle domków rodzinnych. Nie ma się czemu dziwić, w końcu każdy przewodnik opisuje Mcchetę jako punkt obowiązkowy w zwiedzaniu Gruzji. Jest to bowiem stara stolica gruzińskiego Królestwa Iberii, a tutejsza katedra Sweti Cchoweli to najważniejszy zabytek gruzińskiej kultury, sztuki i architektury. Rzeczywiście, miejsce jest imponujące a w środku czuje się ducha wielu wieków tworzonej historii tamtejszego zakątka świata. Nawet nie chcę myśleć jak to miejsce będzie wyglądać za kilka lat, gdy skończy się remont całej katedry. W drodze powrotnej raczyliśmy się przepięknymi kolorami jakimi dzięki zachodzącemu słońcu zaczęła mienić się cała okolica. Chciałoby się spędzić tam nieco więcej czasu ciesząc się tą specyficzną atmosferą. Jednak brak światełek przy rowerach i opcja jazdy po ruchliwej trasie gonił nas byle szybciej do centrum Tbilisi.



Wtorek
Już chyba standardem w naszych tambylczych procedurach jest pozostawienie sobie największego rowerowego freak-show na jeden z ostatnich dni wyjazdu. Tak też było tym razem, gdyż cały wtorek postanowiliśmy poświęcić na wizytę w kompleksie klasztornym David-Gareja. Jest to jedna z najbliższych Tbilisi i najczęściej wymienianych atrakcji Gruzji, chociaż zdecydowanie nie należy jej kojarzyć z turystyką na szeroką skalę. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. David-Gareja od VI w. przeznaczony jest bowiem przede wszystkim życiu duchownemu. Rzeczywiście, na miejscu dla zwiedzających dostępna jest tylko wydzielona część pomieszczeń. Reszta, jakkolwiek dotknięta standardami cywilizacji czasów dzisiejszych, wydaje się jednak tkwić na uboczu w stosunku do powoli rodzącego się i prawdopodobnie bardzo szybko opanowującego w przyszłości to miejsce ruchu turystycznego. Dlatego też David-Gareja to mimo wszystko jeszcze ciche miejsce, do którego na krótką chwilę przyjeżdża kilkaset osób dziennie, a które oprócz darmowej zimnej wody nie oferuje np. żadnej innej możliwości płatnego uzupełnienia zapasów pożywienia czy jakichkolwiek płynów. Zresztą wieczorem tego dnia stwierdziliśmy, że największym atutem tej wycieczki był nie tyle jej cel, co sama wycieczka, jej forma i przeżycia w trakcie. Okazało się bowiem że na brak wrażeń nie mogliśmy narzekać od rana aż do zmroku. Pominę już sam fakt, że trasa długości ponad 100 kilometrów rozrysowana została na kartce A4 opierając się o średniej jakości zdjęcia satelitarne GoogleMaps (wtedy w system nie były wprowadzone drogi co umożliwiłoby łatwe wyszukanie pożądanej trasy). Wprawdzie ostatecznie nie powodowało to jakiś problemów z odnalezieniem się w terenie, jednak zdjęcia te nie ukazywały jakości nawierzchni po jakich było nam dane jechać. Zaczęło się bowiem od ruchliwej trasy z Tbilisi do Baku aby zjeżdżając w coraz to bardziej boczne drogi trafić na kamieniste półstepy z jako tako utwardzanymi dwoma pasami ubijanymi przez koła ciężkich wozów transportowych. Wozy te, jak się wcześniej okazało, dojeżdżały do jednostki i budowanego przy granicy z Azerbejdżanem obozu wojskowego, do którego zbliżenie na odległość 50 metrów spowodowało paniczne wybiegnięcie jednego z żołnierzy z budki wartowniczej i jego wyraźne gesty wskazujące na zakaz naszej obecności w takiej odległości. Na szczęście w chwili zwątpienia język gestykulacji "na odległość" pozwolił przekazać nam sposób dojechania do David-Garedża, chociaż mijany po drodze pieszy patrol blisko dwustu w pełni oporządzonych wojskowych mógł wzbudzić w nas pewne zwątpienie. Może to i dobrze że dopiero dzień później dowiedzieliśmy się że na granicy z Azerbejdżanem praktycznie codziennie gdzieś da się usłyszeć, nazwijmy to "powitalne" strzały... Koniec końców na wspomnianą drogę musieliśmy się dostać korzystając z dość stromego i długiego podjazdu a kamieniste wyboje również co jakiś czas fundowały nam podjazd pod górkę. Jednak było to niewielkim utrudnieniem w obliczu temperatury rzędu około +32℃ w cieniu i faktu że przez sześć kolejnych godzin licząc od mniej więcej 10. przebywaliśmy cały czas pod prażącym słońcem. Dobrze że zapasy płynów uzupełniliśmy w jakimś niewielkim sklepie gdzieś na uboczu Rustawi, a żołądki zapchaliśmy starymi ciastkami kupionymi w wyglądającej jak popegeerowska wioska miejscowości Lemshveniera. Na szczęście, ponieważ wszystko zaczęło się dość szybko kończyć i do celu podróży dotarliśmy już na rezerwach. Oczywiście na miejscu nie było mowy o powrocie do Tbilisi obraną wcześniej trasą, przynajmniej nie o własnych - nadwyrężonych już siłach i na rowerze. Dlatego skorzystaliśmy z pomocy spotkanej na miejscu pary z Litwy i zostawiając rowery na dachu Żiguli, taksówką wróciliśmy do miejscowości o nazwie Sagarejo. W samym mieście znaki informowały że do Tbilisi pozostało nam około 24 kilometry. Niewiele, dlatego planowaliśmy w stolicy być podobnie jak poprzedniego dnia - tuż po zachodzie słońca. Niestety podkręcone tempo zostało bardzo szybko złamane kolejnymi wzniesieniami do pokonania, jak też faktem że w Gruzji najwyraźniej liczy się odległość do granic miasta a nie do centrum jak to ma miejsce np. w Polsce. Koniec końców pod hostel dojechaliśmy złapanym po zmroku stopem zbywając się w przypadku Gruzji zapewne łupieżczej, jednak w naszej skrajnej sytuacji wartej do zapłacenia stawki 30 lari. Z jednej strony szkoda że plan nie był zrealizowany w całości, z drugiej jednak i tak wycieczka miała charakter niemal ekstremum oraz przez cały czas była okraszona wieloma wrażeniami.




Środa
Ostatni dzień w Gruzji poświęciliśmy na jęczenie z powodu zakwasów i nadpalonej skóry w odsłoniętych poprzedniego dnia miejscach. Poza tym kręciliśmy się po mieście uzupełniając wspomnienia z dzielnicy muzułmańskiej, zamku Narikały i znajdującej się na tym samym wzgórzu okolic pomnika Matki Gruzji. Czyli klasyczne sentymentalne momenty kończącego się, bardzo przyjemnego wypadu. Strzałem w dziesiątkę było powtórzenie tej trasy już po zmroku, kiedy to okoliczne wzgórza rozświetlane są nocnym życiem rozległego miasta. Dawno nie było mi tak żal wyjeżdżać z jakiegoś miejsca. Niemniej po północy nadszedł czas rozstania z Tbilisi. Na lotnisku musieliśmy tylko wykonać solidne przepakowanie bagażu, w tym wykraczających ponad dozwolone limity ilości wina i innych alkoholi. Wtedy też okazało się że w ostatnich godzinach pobytu zgubiłem swój telefon. Ale byłem już chyba zbyt zmęczony aby się denerwować. Koniec końców zasiedliśmy w prawie pełnym Embraerze aby jednym z ostatnich nocnych kursów wyruszyć w drogę powrotną do Warszawy.




Czwartek
W Polsce wylądowaliśmy o czasie, dzięki czemu bez większych problemów wyrobiliśmy się na odjeżdżający rano PolskiBus do Wrocławia. Niestety droga do punktu zbiórki nie była najłatwiejsza i najtańsza co wynika z niemal każdorazowego braku mojego zrozumienia dla organizacji komunikacji w stolicy. Ponad siedem godzin przedzierania się przez Polskie drogi spędziłem w głównej mierze na spaniu. Teraz już tylko pozostało dostać się do domu, wypakować, zjeść obiad a po ciepłej kąpieli iść spać. Trzynaście godzin snu pozwoliło wstępnie odgonić atakujące mnie zaziębienie i dzięki temu następnego dnia do pracy stawiłem się w stanie jako tako zdatnym do użytku ;)

W każdej opowieści z tego wyjazdu staram się podkreślać że Gruzja złamała mi serce. Jego zachodnia połowa pozostała bowiem w Hiszpanii, jednak wschodnia powędrowała na Zakaukazie. Coś jest w tym kraju, gdyż każdy ze spotkanych tam przybyszy - czasami bardzo doświadczonych podróżników posiadających na koncie niejedno odwiedzone miejsce - stwierdzał, że kiedyś tam jeszcze wróci. My także postanowiliśmy sobie to samo. Coś jest bowiem w tym kraju, że czuje się do niego ogromny sentyment. Pozytywne wrażenia mogły być spotęgowane niewielkimi oczekiwaniami przed wyjazdem. Jednak czemu się dziwić jeśli na miejscu widzi się bardzo wyraźną modernizację kraju zmierzającą do standardów, jakich Gruzji mogą zazdrościć wszystkie państwa UE? Wyraźna ścieżka widoczna jest na każdym kroku - choćby poprzez powiewającą przy budynku Parlamentu flagę Unii Europejskiej, czy znajdujący się przy Alei Rustawelego napis "Priorytetem naszej polityki zagranicznej jest integracja z NATO". Według moich obserwacji w chwili obecnej Gruzja jest na etapie w jakim Polska była może z 15 lat temu? Coś pamiętam z tych czasów, niemniej bardzo chętnie wrócę na Zakaukazie choćby po to, aby zobaczyć w jaką stronę podążyły te wszystkie ogromne inwestycje? Z pewnością nie zobaczę wtedy poprawy bezpieczeństwa, ponieważ w tej kwestii nie trzeba już nic zmieniać. Obecność na każdym kroku nowoczesnych radiowozów uwolnionej od korupcji policji doprowadza bowiem do scen typu trzy dziewczyny w wieku 16-19 lat, które idą w nocy po głównej ulicy Tbilisi oglądając zdjęcia zachowane w pamięci tak dobrego aparatu fotograficznego, na który mnie nie będzie stać jeszcze przez jakiś czas. Będzie miał ktoś odwagę powtórzyć taką scenę w Warszawie albo gdziekolwiek w Europie?

Osobną sprawą jest legendarna gościnność i mentalność Gruzinów. Chociaż większość czasu spędziliśmy w zmienianych przez nowoczesność miastach, to i tak sposób w jaki żyją ich mieszkańcy wywarł na nas ogromne wrażenie. W społeczeństwie widać bowiem pozytywne zachłyśnięcie się efektem przemian, ale jednocześnie swoistą solidarność. Wydaje się bowiem że mieszkańcy choćby Tbilisi dalecy są od alienizacji jaką widziałem w stolicach innych krajów. Ciekawi przyjazne nastawienie do wszystkich - od przyjezdnych do osób którym nie powiodło się w czasach przemian - zwłaszcza starszych którzy na każdym kroku wspomagani są poprzez wrzucanie do kapelusza monet z 1 Lari albo kupowanie rozłożonych na chodnikach bananów czy słonecznika. Największe wrażenie wywarł na mnie jednak ośmioletni chłopiec w Mcchecie. Podszedł on do mnie, gdy siedząc na schodkach czytałem w samotności przewodnik. Barierą okazał się brak wspólnego języka - nasze narodowe są bardzo różne, on nie znał angielskiego a jednocześnie był już za młody aby mówić po rosyjsku. Niemniej po dwóch minutach wręczył mi swój telefon z napisanym po angielsku smsem o treści "Czy mógłbym się przejechać na Twoim rowerze?". Jeśli choć dziesięć procent Gruzińskiej młodzieży jest tak odważna, zaradna i otwarta jak ten chłopiec, to nie zdziwię się jeśli za kilkanaście lat to właśnie Zakaukazie będzie jednym z najważniejszych rejonów naszego globu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz