wtorek, 28 lipca 2009

Pierwszy kontakt z czarnym lądem

W ostatnim poście wspominałem o niezbyt sympatycznie zapamiętanej wizycie w Tunezji. No ale o co chodzi? A to może odkurzę wspomnienia i przytoczę zeszłoroczną przygodę.

04-11 wrzesień 2008, Tunezja (تونس)

Planowanie wakacji z niezdecydowanymi kobietami. Eh...... słoneczka nasze, kochamy Was, ale niezdecydowania co do wyboru kiecek nie przenoście na pole letnich wypadów, bo naprawdę potraficie nam tym wodę z mózgu zrobić... Grudzień, dwie przyjaciółki stwierdziły, że wspólnie spędzamy wakacje. Powiedziały swoim chłopakom, my oczywiście nie zgłaszamy żadnych zastrzeżeń i metodą najmniejszego narażania się stwierdziliśmy, żeby same wybierały gdzie chcą lecieć. Miesiąc zastanawiania się, wybór pada na Grecję. Marzec, pojawiają się wątpliwości. A bo tutaj jest objazdówka po Turcji, a może Cypr, a może Bułgaria? Czerwiec, Grecja będzie za droga jak na nasze studenckie portfele, jedziemy budżetowo – najtaniej wypada Tunezja. Fajnie, nie wypalił mój plan Portugalskiego Boom Festiwalu i wypadu do Maroka, więc swoje pierwsze spotkanie z czarnym lądem przeżyję w Tunezji :-) Idziemy do biur podróży, tam się dowiadujemy że lepiej poczekać na oferty last minute – jeśli myślimy o wyjeździe we wrześniu, to w sierpniu można zacząć szukać. Spoooko :-) Sierpień, trzeba pomyśleć o wyjeździe. I teraz okazało się, że mimo iż wszystko jest omówione przez dziewczęta do ostatniego wręcz szczegółu (łącznie z ilością branej ze sobą w bagażu wody!), to jest spora różnica w samej idei wyjazdu! No bo my, wariaty, chcemy zobaczyć jak najwięcej. Bierzemy więc najtańszy hotel jako przechowalnię bagażu i sypialnię, a przez 16+ godzin doby jesteśmy gdziekolwiek indziej. A znajomi wolą poleżeć na plaży ciesząc się swoimi opaskami all inclusive :-) No cóż, mała rysa w planach, tylko że na ich fundamentach. Przyjaciółki powinny się rozumieć bez słów, ale mimo wszystko czasami powinny ich używać aby dogadać wszystkie szczegóły ;) Skończyło się na tym, że każdy z nas leciał z innego lotniska i mieszkał w innym hotelu. Bogu, a w tym przypadku Allahowi dzięki, że chociaż w tym samym mieście ;)

Wylot: godzina 2250. Fajnie, doba hotelowa kończy się jakoś w południe... Na lotnisku okazuje się, że samolot będzie miał nieznaczne opóźnienie. Godzinne. Odprawa biletowo-bagażowa i zorientowałem się, że będę lądował na stacji MIR (kod IATA lotniska w Monastirze) ;) Dotarliśmy, a w trakcie kołowania do terminala stewardessa zrobiła nam krótkie wprowadzenie. W tej chwili mamy godzinę 2. w nocy, a na zewnątrz są 32℃. Ojeja, toż to ja w raju jestem! Od zawsze twierdziłem, że powinienem urodzić się w jakieś rodzinie nad brzegiem Morza Śródziemnego, bo po prostu uwielbiam ciepełko wpadające w gorącełko! Z uśmiechem wychodzę więc z samolotu, biorę pierwszy łyk afrykańskiego powietrza.... i co tu tak śmierdzi?? Aha, to te solanki rozmieszczone wokół lotniska. W terminalu szybki rzut oka na tzw. timetable. Hm... w ciągu ostatnich kilku godzin było 14 przylotów z Polski, z pozostałych krajów 3. Nie bez znaczenia to będzie, jak się później okaże. Do hotelu, jak to z biurem podróży, podjechaliśmy klimatyzowanym autobusem. W hotelu już od recepcjonisty słyszymy „You wanna good room? Nice room, clean room...” a gdzieś pomiędzy słowami i mrugnięciami okiem słychać/widać „fajw juro maj frend”. No dobra, piątak poszedł, a my i tak dostaliśmy pokój, jaki dostać mieliśmy. Standard... jak to napisano w przewodniku – dla bardzo niewymagających. Ale klima jest, a walizki nie wymagają masażu w trakcie leżenia w szafie – przynajmniej jest tanio.

Piątek: wychodzimy na miasto. Do hotelu znajomych mamy 3 kilometry. Kozaki jesteśmy, dla nas ten odcinek to mały pikuś. Już po 10 minutach odkryliśmy nowy sposób liczenia czasu w Tunezji. Otóż średnio co około 20 sekund zatrzymywała się koło nas, albo trąbiła jadąca po drugiej stronie ulicy taksówka z propozycją podwiezienia. Czemu? No taka kultura, poza tym który z Europejczyków o 11 rano będzie szedł na obrzeżu miasta w momencie, gdy w cieniu jest 38℃?? Wtedy zmieniłem swoje zdanie, lubię ciepełko wpadające w gorącełko, ale skwarątko to jednak mi lekko przeszkadza. Dzień spędzony rekreacyjnie, plaża, zwiedzenie „all inclusive” hotelu znajomych. Do tego aklimatyzacja w postaci wymiany „juro” na dinary i zakupie lokalnego SIMa. Swoją drogą kto by pomyślał, że aby wymienić kilka banknotów trzeba przy tym wypełnić duży druczek z masą arabskich robaczków? I jak to się w ramach podziękowania uśmiechnąć do kasjerki, która jest kłębkiem czarnego materiału z wystającymi gdzieś tam oczkami?

Sobota: Dni targowe to w każdym mieście jest widowisko warte przeżycia. W sobotę targ jest akurat w Monastirze. Jedziemy! Oczywiście lokalnym pociągiem bo chcemy poznać ten kraj od środka. Monastir to miasto w którym urodził się ich wspaniały i wszechuwielbiany Habib Burgiba. Przywódca, który został prezydentem po odzyskaniu niepodległości od Francji. Dla niego zmieniono konstytucję, aby mógł pozostać na tym stanowisku przez wiele kolejnych lat. Po miesiącu od zaprzysiężenia nowego rządu stracił stanowisko w wyniku przeprowadzonego zamachu stanu. Przejął je premier Ben Ali, który wprawdzie zakazał sprawowania prezydentury dożywotnio, ale dla niego również zmieniono konstytucję, aby mógł rządzić aktualnie piątą już kadencję... Ale wróćmy do souku (arabskie określenie targu). Wchodzimy do Mediny, przepraszam, uściślając to ruin starego miasta. Już na dzień dobry zatrzymuję się przy rasowym Hindusie sprzedającym swoje dziwactwa. Nie omieszkam kupić importowane kadzidła. Śmierdzą niesamowicie, ale jednak oryginalne z Azji ;) Kilka metrów dalej, sklep z butami. I tu zaskoczenie, bo nie że „polaki” i „ja lubić polaka”, tylko całkiem składne słownictwo! Są sandałki z „Camel Leather” za 25 dinarów. Hm... naklejka z ceną obecna, więc chyba nie jest to żadna ściema. W sumie nie były za wygodne, ale za dyszkę poszły. „Bandita, ale dla polaka ok”. Fajnie, ubiliśmy interes z Arabem :D A 30 minut później w innym sklepie te same sandały z naklejką za piątaka. Ręce i nogi opadają... no to zobaczymy co mają w środku. Obsługa, jak zawsze pierwsza klasa, właściciel od razu zobaczył że przypatruję się bębnom. Prosta wymówka że jest ceramiczny a ja szukam drewnianego nie zadziałała. „momento ser” i facet zniknął gdzieś na 8 minut. Przynosi z wypiekami na twarzy. No to teraz nie wypada odmówić. Oglądam więc udawanym fachowym okiem, sprawdzam naciąg linek, w końcu pytam za ile? 400 dinarów bo to ręczna świetna robota. Ta jasne, za bęben zapłacę jak za połowę wycieczki, targujemy się! Dopiero po pięciu minutach zorientowałem się, że jestem już w pułapce i teraz nie mogę go nie kupić! Zeszliśmy do 160, bo wtedy pozostawało nam raptem 50 na powrót do Sousse i zakup czegokolwiek do picia/jedzenia. Magik mnie zaczarował, a przy przybijaniu nie omieszkał poklepać mnie po kieszeni twierdząc, że z pewnością tutaj znajdzie się jeszcze kilka dinarów! Ale nie znalazł, wychodzę ze sklepu i dopiero teraz sobie pomyślałem – od zawsze twierdziłem, że jeśli kupię djembe, to tylko wyprodukowane w Afryce. Ale nigdy nie myślałem że będzie on wysoki na ponad 50 cm i ciężki na ponad 6 kg!!!! I jak ja go do Polski przewiozę? Eh... pomartwię się za 5 dni, między innymi poprzez ból ramienia na którym nosiłem go przez cały dzień... Nieco wcześniej wpadliśmy do hali targowej specjalizującej się w sprzedaży mięs. Pamiętam, jak w jednym z programów Pan Cejrowski opowiadał o intensywnych przeżyciach w krajach wolnych od sanepidu i przepisów zdrowotnych. Miał rację! Ośmiornice sprzedawane na podłodze, odrąbane łby cielaków i krów, ozory leżące na brudnej blasze, ryby obok bananów, kuskus przy małżach, a do tego niesamowity tłum. To było straszne, śniło się przez najbliższą noc, ale naprawdę warto było to zobaczyć na własne oczy! A pod koniec shopping session przyprawy. My jesteśmy wariaty w kuchni, więc na stoisku byliśmy jak w raju. Sezam, orzechy, słodka papryka, curry, tradycyjna mieszanka czterech przypraw, imbir, z rozpędu prawie wzięliśmy nawet proszek do henny. Na szczęście sprzedający powstrzymał nas od próbowania i mimo kompletnej nieznajomości angielskiego jakoś wytłumaczył że tym się robi tatuaże. Swoją drogą coś w tym musi być, bo w Hiszpanii kupując w ciemno jakąś przyprawę też zaopatrzyłem się w barwnik ;) Ale o tym może innym razem. Do hotelu wróciliśmy skonani, ale zadowoleni. Po kolacji czas na wypróbowanie bębna na balkonie. Sąsiedzi, jak też okoliczni mieszkańcy nie mieli spokojnego wieczoru ;)

Niedziela, powtórka z rozrywki, tym razem souk w Sousse. Tylko że już o zupełnie innym charakterze. Większość to sklepy z pamiątkami, albo typowymi wyrobami pod turystów (ciuchy, biżuteria, szisze). Zwiedzamy ribat, który okazuje się być pustymi murami. Jedyną atrakcją jest wieża z bardzo wąskimi kręconymi schodami, na których wyminięcie kogokolwiek graniczy wręcz z cudem. 4 dinary o ile pamiętam... Idziemy dalej, pierwsza uliczka, druga, ups, zgubiliśmy się. Zawracamy, w lewo, jest jakaś dłuższa alejka – oczywiście połowa sklepikarzy nie pozwoli abyśmy nie przejrzeli jego towarów, nieważne że albo nam takie coś niepotrzebne, albo już mamy. Zaglądam w jakąś dziurę, a tam przejście na dziedziniec. Wchodzę i szok. Kraina czarów! Świetna aranżacja zmieniająca sklep w psychodeliczny domek pełen zarówno fajnych, jak też kiczowatych rzeczy. Z góry zwisają dywany i lampiony, w pokojach mnóstwo szisz, obić na pufy, torebek, zegarków, bębnów, koców, kadzideł i wszelkiej maści pierdół. Spędziliśmy tam z 40 minut, zrobiliśmy całą sesję fotograficzną i... wyszliśmy z pustymi rękoma. Bo choć się starałem, to nie znalazłem nic wartego kupienia :( Czas na obiad. Wstępujemy do jakieś knajpy tuż za Mediną i zamawiamy brik (jajko z różnymi dodatkami). Zmęczeni jedzeniem i dniem zwiedzania wchodzimy w ciasną i stromą uliczkę. I bach, z tyłu na motorze podjeżdża młodzian i korzysta z okazji zabierając nasz aparat. Ruszam w pościg ... widzę że jestem szybszy ... ale po chwili motor dostaje wysokich obrotów. Pomimo prędkości biegu jakiej normalnie nigdy bym nie osiągnął, czuję bezsilność, do drugiej alejki jeszcze go widziałem, ale dalej tylko słyszałem echo... Pal te pieniądze, ale to był jedyny aparat jakim robiliśmy zdjęcia przez ostatnie 4 dni!! Do dziś mnie skręca jak wspomnę tą sytuację. A niech Allah mu w dzieciach za to wynagrodzi i niech będzie je musiał wszystkie wykarmić!! Już nic nie uratuje tego dnia :(

Poniedziałek. Pobudka bardzo rano, wyjeżdżamy na objazdówkę. Hm... ale po co jak nie będzie fotek z najlepszego aparatu? Eh.... wsiadamy do autobusu, zasypiam na chwilkę, bo o szóstej rano informatykowi wstawać nie wypada. Trasa wiedzie przez największe atrakcje Tunezji. Jak każda proponowana przez biura podróży. W sumie fajnie, klimatyzowany autobus, lokalny przewodnik władający na tyle dobrze polskim językiem, że bez zająknięcia mówił „stół z powyłamywanymi nogami”. Ale arabskiej wersji „She sells sea shells down the sea shore” już nikt z nas nie powtórzył ;) Trasa standardowa, dywany i meczet w Kairuanie, jakoś mało malownicza palmiarnia z przejażdżką dorożką, wodospad i sceneria z „Angielskiego Pacjenta” plus rajd przez pustynię. W międzyczasie oczywiście postój przy wydmie (nie wiem od której strony) przypominającej wielbłąda i kolejny przy sceneriach z Gwiezdnych Wojen. Pomyślałem sobie, niezłe wow. Ale tylko do momentu jak się tam znaleźliśmy. No cóż, film nakręcono, wyjechano, a okolice popadają w ruinę. Ale i tak turystów jest mnóstwo, więc po co się martwić jakimiś remontami/renowacjami? Wieczorem dobiliśmy do hotelu. Na obiad spróbowałem wszystkiego po kolei. Dopiero po pogryzieniu to coś przypominające kurczaka pokazało mi swoje macki i sypnęło atramentowatym smakiem. Hm... stwierdźmy że było za gorzkie i po pierwszej przygodzie z ośmiorniczką prawdopodobnie nie będę podchodził do kolejnych ;)

Pobudka o piątej rano. Ej, ale ja jestem informatykiem. Miej serce stary, ja zazwyczaj o tej porze chodzę spać... Sorry Vinetou, śniadanie i w dalszą drogę. Z rana przejażdżka na Camelach. Tych naturalnych, jak też mechanicznych (quady). Przepisy bezpieczeństwa? Wielbłąd wstaje w momencie wsiadania na niego - „normal, normal, nie przejmować”. Na quadzie dwie osoby? Też w porządku. Chociaż niekoniecznie, bo w trakcie jednego zakrętu prawie zgubiłem jadącą ze mną dziewczynę. Nie mówiąc że przy innym prawie sam wypadłem, chociaż to ja prowadziłem ;) Potem Matmata, dziury w ziemi przerobione na domy. Fajna ciekawostka tamtejszych troglodytów, ale najmilej wspominam ichnią herbatę. Pewnie parzona była z jakiegoś parszywego krzaczka mięty, rosnącego na dziko na wzgórzach. Ale jakiż ona miała smak! … A potem podczas przystanku w jakieś knajpce kolejna ciekawostka – herbata miętowa parzona razem z migdałami. Oceńcie sami, ja od tamtego czasu nie pijam już inaczej. Na sam koniec jeszcze Starożytny amfiteatr Rzymski w El-jem. Na szczęście teraz mieliśmy nieco czasu na posiedzenie wśród tych ruin a nie na szybko, szybko, bo czas goni. Ale i tak 36℃ działało i trzeba było szybko wracać do klimy. Wieczorem jedyne co byliśmy w stanie zrobić, to paść na hotelowe łóżka – plan wykonany!

Środa. Ekhum, dotychczas najmniejszą temperaturą jaką mieliśmy było 32℃. I nawet wtedy można się zaziębić! Dostało mi się po zatokach, które doprawiłem w trakcie wcześniejszego pływania i nurkowania. Dzień spędzony ze znajomymi. Wymiana wspomnień, wrażeń, zdjęcia, piwka, relaks. Potem odprowadzenie ich do hotelu, niestety popołudniu już wylatują. My ten czas spędzamy na zakupach. Przedział cenowy za tą samą torebkę skórzaną Miu-Miu: od 35 do 120 dinarów. Nikt nie chciał zejść na 25/28. Na Allegro podobną można było kupić za 700PLN, czyli jakieś 10 razy drożej! Jeszcze wieczorem na szybko wyskoczyliśmy do Port El-Kantaoui. Bogato tam. W porównaniu do Sousse również mniej prostacko ze strony miejscowych. Ale za to bardziej chamsko. Na głównym placu specjalny pokaz multimedialny wokół malutkiej fontanny. W jego trakcie zacięła się płyta cd i wszystko szlag trafił ;)

Czwartek: Bogu dzięki ostatnie śniadanie! Już nam się one przejadły, wszystko rosło w gardle i choćbym nie wiem jak długo przeżuwał, coraz ciężej mi się to gryzło. Szybki wypad na plażę i równie szybki powrót. Doba hotelowa kończy się o 1100, potem bagaże do recepcji i w ewentualności możemy doczekać do wyjazdu na basenie. Odpadłem, zatoki dawały się we znaki, ledwo żyłem. A tu jeszcze będzie eskapada lotniskowa. Przecież swojego bam-bama nie oddam do luku w samolocie bo mi go zniszczą. Doświadczony dotychczas tylko w tanich liniach lotniczych przeszedłem szok, gdy nikt nie robił problemów jak wchodziłem z nim do samolotu. Szef Cabin Crew powiedział, że osobiście się nim zajmie i tak też było. Piknie :-) Start po zmroku, tuż przed nadchodzącą burzą... Szkoda że tak krótko, fajnie że wreszcie...

Podsumowanie. Sezon letni już w pełni i pewnie zanim ktokolwiek zajrzy na tego bloga, będzie już środek zimy. Ale może ten ktoś ma w najbliższych planach Tunezję w ramach jej taniości i tzw. egzotyki? Potraktujcie ten opis jako swojego rodzaju ostrzeżenie. Nie zawsze jest tak, jak to opisują biura podróży. Zwłaszcza w krajach Arabskich. Owszem, jest się panem i władcą. Podstawione autokary, klima, paseczek all inclusive oznacza wszystko co tylko się chce. Ale jak się wyjdzie krok poza sferę opieki, spotyka się z zupełnie innym światem. Sousse opisywane jest perłą Sahelu. Ale dlaczego tak? To miasto jest niczym, jak brudną dziurą składającą się z trzech elementów – hoteli dla turystów, mediną i slumsami miejscowych! Cenowo są dwie stawki – normalna i dla turystów – uzależniona od widzimisię sprzedającego. I u każdego musisz kupić, bo on z uśmiechem powie Ci że „ma dobra cena dla polaka”. A jak nie, to „no buy? Good bye!” i przy wyjściu kobieta usłyszy „fajna dupa”. Co więcej, z opowieści wynikało, że w niektórych hotelach kelnerzy w ogóle nie podchodzili jeśli nie widzieli na stole leżącego dolara. A przypadek z naszym aparatem, jak się okazało po późniejszych rozmowach, nie był odosobniony. Zacząłem się więc zastanawiać, lubię dzicz, ale jeszcze bardziej lubię bezpieczeństwo. Skoro ja za ten trzeci świat mam płacić tyle samo, jak za pobyt Hiszpanii, to chyba coś jest źle. Nie wspominając już o tym, że jak jadę zagranicę, to chcę poznać tamtejszą kulturę. A tutaj czułem się jak w Dublinie, bo na głównej ulicy można było czasami usłyszeć inny oprócz Polskiego język. Wspomniane na początku 14 samolotów w ciągu jednego wieczora robi swoje... Jeśli więc na każdym kroku mam się spotkać z próbami wyciągnięcia Dinara, brudem i czasami chamstwem, to ja naprawdę wolę za tą samą cenę sam zorganizować sobie wyjazd do jakieś cywilizacji. Do tego z biurami podróży też wiadomo jak jest. Wycieczka za 990 zł, ale na miejscu się okazuje, że dochodzą dopłaty paliwowe, opłaty lotniskowe, wizy, ubezpieczenia – 1500 zł. A na tydzień przed odlotem dochodzi kolejna opłata różnicowa bo paliwo lotnicze jeszcze podrożało. A na lotnisku masz 6 godzin opóźnienia, przez co cały dzień z wykupionych siedmiu jest w plecy. A po co?

Nie powiem, wyjazdu nie żałuję. W planie mieliśmy zwiedzenie jak najwięcej. Poznaliśmy więc zarówno propozycję dla turystów jak też życie lokalne, wizytę na posterunku policji włączając. Wspomniany wcześniej makabryczny widok w hali targowej w Monastirze też będzie długo w pamięci. A w smaku mnóstwo Szafranu, Curry i piekielnie pikantnej papryki. Wieczorne bębniarskie sesje także zawdzięczam Tunezji. Hm... ale powiem szczerze, kraj ten zniechęcił mnie do świata arabskiego na jakiś czas. Za tą cenę wolę zorganizować sobie sam jakiś wyjazd w inne dzikie miejsce, którym nie interesuje się żadne biuro podróży. A co z Tunezją? Jest lekka trauma i niechęć. Jednak wiem że za kilka lat tam wrócę. Jak kraj się nieco bardziej ucywilizuje, przestanie sępić każdego grosza i wprowadzi do siebie tanie linie lotnicze. Wtedy z pewnością zawitam gdzieś, byle z dala od miejscowości turystycznych. Ot tak, żeby zobaczyć czy moje aktualne zdanie na temat tego kraju jest prawdziwe czy błędne? W rozmowie z przewodnikiem objazdówki zapamiętałem jedno zdanie: „Tunezja jest różna, wszystko zależy od regionu”. Może po prostu źle trafiłem? Nastawialiśmy się na dużo wrażeń. Owszem, plan wykonaliśmy. I mimo że doświadczenie jest bezcenne, to suma pieniążków jakie na nie wydaliśmy była chyba trochę za duża...


PS. W Tunezji nie da się wymienić Złotówek na Dinary. Na szczęście po powrocie z Irlandii nie wyzbyłem się wszystkich Euro, więc nie traciliśmy na podwójnej wymianie. Z dokładnością Π/drzwi wyszedł nam kurs 1 dinar = 2 złote.



Pokaż 04-11 wrzesień 2008, Tunezja na większej mapie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz