niedziela, 15 listopada 2015

Due north - Na północ

 Dla zainteresowanych, galerię z wyjazdu zamieściłem na Panoramio: 2015.07.08-12 - Trondheim, Telemark

Od kilku lat obserwuję sobie poczynania lotniska w Gdańsku. Pierwszy kontekst dotyczył pewnej konkurencji, ponieważ radziło sobie ono nieco lepiej niż moje domowe lotnisko we Wrocławiu. Razem mieliśmy Euro i mniej więcej w tym samym momencie otrzymaliśmy nowe terminale. Po chwilowym romansie z OLT Express okazało się że Gdańsk nie zaliczył jakiegoś dołka w liczbie odprawianych pasażerów. Później zacząłem zazdrościć dużej dywersyfikacji wśród przewoźników, w przeciwieństwie do naszego kwintetu Ryanair, Wizz Air, Lufthansa, LOT i SAS. Podziw natomiast wzbudzała bardzo rozbudowana siatka północna. Nie chodzi mi tylko o ilość kierunków, co też dochodzącą do dwóch rejsów dziennie częstotliwość. Aż by się chciało skorzystać choćby dla samego polecenia. Tylko czemu noclegi w Skandynawii są tak drogie?

Przygotowania do wypadu na Spitsbergen spowodowały odkrycie jednego ciekawego faktu. Otóż prawo w północnych krajach sprzyja miłośnikom spędzania czasu pośród natury. Chodzi bowiem o to, że - z grubsza - można spokojnie nocować w miejscach niewiele oddalonych od terenów zamieszkałych. Często podawana jest anegdota, że zgodnie z prawem, w zasadzie można rozbić namiot na trawniku nieopodal pałacu królewskiego w Oslo i nikt nie powinien robić z tym problemów. Inna sprawa to fakt, że sami Skandynawowie są dużymi fanami przebywania wśród natury, oraz uprawiają wszelkie trekkingi, campingi czy inne tzw. sporty outdoorowe.

Oczywiście takie wypady są kompletnym zaprzeczeniem mojego dotychczasowego podróżowania, zorientowanego jednak na plecak, nocleg na stworzonej przez człowieka powierzchni, pod zadaszeniem, wśród cywilizacji. No ale raz się żyje, a dwie noce w plenerze - jakkolwiek mogłyby być ciężkie do zniesienia - przyczynią się do wpięcia na mapie nowych pinesek, odcinków lotniczych i wpisów w liście odwiedzonych lotnisk. Decyzja więc zapadła, dzień szukania i jako-tako spójny plan został stworzony.

Bardzo jako-taki. Z przesiadką na Modlinie i nocką w Gdańsku postanowiłem polecieć do Trondheim. Szczerze nie tyle chodziło o konkretne miejsce, co możliwości techniczne. Do Norwegii wylatywałem bowiem względnie rano, jedną noc mogłem spędzić w pociągu z Trondheim do Oslo a wracałem ostatnim niedzielnym odcinkiem bezpośrednio do Wrocławia. Pozostałe dwie noce miałem spędzić w plenerze. Niby prosta sprawa, gdyby nie fakt że wyłącznie przy użyciu materaca i śpiwora. Tym gorzej, że błędnie założyłem powtórkę upałów z poprzedniego roku - vide gorąc w Oslo przy okazji wypadu na Spitsbergen. W okolicy Trondheim zapowiadano niewiele powyżej 10℃ i do tego miało padać. Oczywiście dla dodatkowej komplikacji podróżowałem wyłącznie z małym bagażem podręcznym, w którym planowałem zmieścić wszystko: materac, lekki i przystosowany do wyższych temperatur śpiwór oraz wyżywienie na cztery pełne dni. No i oczywiście ciuchy ;) Koniec końców udało się. Jak? Szczerze do dziś tego nie wiem...

Na miejscu dość szybko wyzbyłem się wszelkich skrupułów dotyczących mojego sposobu podróżowania. Bardzo znaczące były sceny, gdzie na stacji kolejowej pod lotniskiem na pociąg czekało sporo trekkerów. Do plecaków mieli poprzypinane śpiwory, karimaty, czasami małe namioty. Do pociągu wsiadaliśmy razem, jednak po drodze na każdej małej, lub jeszcze mniejszej stacji ubywało kolejnych kilka osób udających się następnie w sobie tylko znaną stronę. Dodatkowo dużo do myślenia dał też widok norwega kimającego na lotniskowej stacji. Ewidentnie chodziło o odpoczynek w cieplejszym pomieszczeniu. Nikogo nie dziwiło to, że obok suszył się jego śpiwór a buty i spodnie były brudne od błota.  Oni rzeczywiście tak tam żyją :-)







Oczywiście to byli zawodnicy już obyci w tym sporcie. Ja właśnie stawiałem swoje pierwsze kroki, dlatego popełniłem wiele błędów. Nie ukrywam jednak, że byłem z ich popełnienia zadowolony, ponieważ wyjazd ten traktowałem jako przetarcie szlaków przed ew. kolejnym wypadem w norweską dzicz, a już na pewno na Islandię, którą chcę zaliczyć w nadchodzącym roku. Dziś już na przykład wiem, że podłoże w miejscu spania to sprawa piekielnie ważna. Nawet bowiem lekkie nachylenie w połączeniu z mokrym materacem powoduje zsuwanie się na boki lub w dół. Co więcej, jeśli pada, koc termiczny lepiej jest jednak rozwiesić nad sobą - w formie spadzistego daszku - niż opatulić się nim w kokon. Pojawiająca się prędzej czy później potrzeba dostępu do świeżego powietrza powoduje odkrywanie się i moknięcie. Przy nisko rozłożonym zadaszeniu przewiew byłby cały czas, ale deszcz skraplałby się już obok mnie. Kolejny błąd to instynkt podróżnika miejskiego, który w nieznanym terenie nakazywał trzymać się ubitej drogi asfaltowej. Klimat Norwegii poczułem, ale nie była to tak dzika dzicz. Niemniej przez kolejne wyjazdy przetestowałem kilka pomysłów na elektroniczne zabezpieczenie przed zgubieniem, więc następnym razem powinno być już lepiej. Dodatkowo przekonałem się także, że zamiast zaczynać marsz z centrum miasta lepiej zaoszczędzić trochę sił i kilka kilometrów podjechać jakimkolwiek autobusem. Niby to sprawy oczywiste, ale najbardziej zauważa się je doświadczając na własnej skórze :)





Niestety w środkowej Norwegii pogoda nie rozpieszczała. Wprawdzie nie lało, jednak ciągły kapuśniaczek powodował, że było  po prostu mokro. Na szczęście plecak opatuliłem materiałem jako-tako przeciwdeszczowym. Sam założyłem raincuty, przez co nie mokłem, ale również nie miałem żadnych problemów z niską temperaturą otoczenia. Kolejne dwa dni w południowej Norwegii to natomiast fantastyczna pogoda z przyjemną temperaturą rzędu 21-24℃. Tutaj też trafiłem na piesze szlaki po wzgórzach, pośród lasów, łąk i generalnie rzecz biorąc zieleni. Oczywiście nie był to nawet ułamek spektakularności norweskiej przyrody, którą miałem okazję oglądać choćby za oknami nocnego pociągu do Oslo. Jednak to wszystko tak bardzo cieszyło, że postanowiłem dalej próbować się z tą ultra-nisko-kosztową wersją podróżowania po Norwegii. No bo wyobraźcie sobie wieczór na półce skalnej nad lokalnym skrzyżowaniem dróg z widokiem na kilkadziesiąt najbliższych kilometrów. Kolacja i czytanie książki przez dwie wieczorne godziny aż zacznie się ściemniać. Potem wycofanie do lasu na upatrzoną wcześniej pozycję. Rano pobudka i śniadanie w tym samym - opromienionym porannym słońcem - miejscu. A potem tuptanie po okolicznych wzgórzach z widokami na wcinające się wgłąb lądu zatoki. Yami :-)









Ze spraw organizacyjnych - wyjazd był raczej w kategoriach spontanu. Niemniej pewne przypuszczenia okazały się trafnym wyborem. Po pierwsze, wreszcie zainwestowałem w trekkerską odzież. Klasycznie na cebulkę z konfiguracją zależną od pogodowej prognozy. Bielizna ocieplana, cienkie koszulki sportowe, polar, bezrękawnik, raincut, cienkie wełniane rękawiczki, opaska na uszy i komin (mogący służyć jako czapka, opaska, szalik itp.). Do tego spodnie ze ściąganym dołem nogawek, sportowe skarpetki do chodzenia i nieprzemakalne buty na grubszej oraz przyczepnej podeszwie. Wyżywienie to duża ilość tostów, batony i ze dwie paki kabanosów. Dzięki temu na miejscu jedynie kupowałem płyny, z osiem bananów i jakieś paluszki. Sprawy noclegowe to oczywiście nieśmiertelny dmuchany materac, koc termiczny i kupiony w Lidlu śpiwór mumia. Jego zakres temperaturowy (+5,5℃ przedział zmiany i +9,7℃ przedział komfortu) był w sam raz. Oczywiście wiadomo że pod śpiworem śpi się w bieliźnie termicznej i czasami z nałożonym polarem, ale szczerze byłem zadowolony z tego zakupu. Zwłaszcza, że waży to niewiele a po mocnym ściśnięciu szelek kompresyjnych zajmuje stosunkowo mało miejsca. Kosmetyczka to natomiast m.in. plastry, chusteczki nawilżane, psikadło na komary, paczka zapałek i trzy pogrzewacze. Zero płynów do kąpieli, szamponów, chociaż zapasowo jakieś małe mydełko miałem ;) W telefonie za to sporo muzyki, jakieś dwa filmy, ściągnięte mapy okolic i oczywiście powerbank pozwalający na spokojne funkcjonowanie bez prądu przez około cztery dni. Wszystko to zmieściłem w mały bagaż podręczny zgodny ze standardami Wizz Air. Da się :D



Ogółem, chociaż wyjazd zaliczam do raczej ciężkich przeżyć, to wspominam go bardzo pozytywnie. Dość duży wpływ na to mają czynniki niezwiązane bezpośrednio z wypadem. Chodzi o całkowicie nowe wyzwania i zakres doświadczeń. Dodatkowo podczas przesiadki w Gdańsku poznałem pewnego tambylczego wariatosa, dzięki której mój licznik lotów niemal eksplodował, a na trasie Wrocław - Modlin zaczynam walczyć o frequent flyera ;) Niemniej wygląda na to, że chyba zmieniają mi się priorytety w kwestii celów podróży. Zauważyłem to podczas ostatniej wizyty w Maroku, kiedy to gwiazdą wyjazdu był nie Marrakesz, nie Casablanka a droga wzdłuż wybrzeża atlantyckiego. Trochę miast już zwiedziłem i na naszym kontynencie zaczynają się już kończyć miejsca zachwycające praktycznie każdego odwiedzającego. Z naturą jest natomiast tak, że nigdy nie wiesz czego się spodziewać. Pamiętam zaskoczenia na Minorce, która sama w sobie jest bardzo fajna do zwiedzania rowerem. Po kilku kilometrach można jednak wyjechać na ukrytą gdzieś w lesie plażę, na której przebywa kilkadziesiąt osób. Tak samo w każdym innym miejscu - możesz przedzierać się przez mało interesujące okolice a nagle Twoim oczom pojawi się coś niezwykłego, o czym nikt nigdzie nie wspominał. Czy koniecznie do Norwegii? Nie na siłę. W naszym kraju również jest wiele miejsc zielonych wartych tuptania przez dwa dni. Owszem, u nich na wolności chodzą łosie (w okolicy Trondheim widziałem trzy), u nas natomiast sarny i jelenie. Norwegia ma jednak taki trekkerski klimat, gdzie cały naród jest bardzo sportowo nastawiony do życia. Tą przyrodę też chłonie się tam jakby bardziej. Może to przez jej dzicz, kontrasty wody i wzgórz, skałek i zieleni, zimowego mrozu i letniego słońca. Poza tym żyjemy w tych pięknych czasach, gdy naprawdę bez problemów można znaleźć bilety za 80 złotych we dwie strony. Mam zamiar z tego skorzystać i za rok zrobić niejedną weekendową powtórkę.

1 komentarz:

  1. Co nieco wiem o tanim lataniu do Norwegii :) Mój pierwszy lot samolotem to właśnie kierunek Oslo Sandefjord TORP (74 zł w dwie strony). W tym roku zaś odwiedziłem Stavanger i wdrapałem się na słynny Preikestolen. Śmieszne ceny biletów, a wspomnienia na całe życie!
    Zakochałem się w Norwegii i na pewno jeszcze tam wrócę!
    - Mateusz.

    OdpowiedzUsuń