poniedziałek, 27 czerwca 2016

Projekt gupol część 3 - nocleg w Gapahuku

Nadszedł ten moment :-) Kilkanaście tygodni maglowania Dorocie że pod Skandynawską chmurką może być fajnie, omawiania i znajdowania wspólnego mianownika, zaowocowało kupnem biletów na pierwszy sprawdzian. Przez kolejne tygodnie robiliśmy nieśmiałe próby, choćby opisywany w drugiej części projektu nocleg pod namiotem w Mołdawii. Jednak w końcu nadszedł ten zakreślony w kalendarzu grubą czerwoną kreską weekend, kiedy to mieliśmy lecieć w dzicz, polować na trolle :-) 

W międzyczasie odbyliśmy część drugą i pół naszego projektu. Podróż z Warszawy do Bośni i Hercegowiny mieliśmy bowiem z kilkunastogodzinną przesiadką w Skavście. Idealnie na to, aby przejść się z Nyköping do Oxelösund. Przetestowaliśmy w boju nasz półlitrowy kubeczek z podręczną kucheneczką na paliwo stałe, oraz raczyliśmy się zapachem i widokiem bosko kwitnącego wtedy rzepaku. W sposób klasyczny plany uległy zmianie w trakcie realizacji, ponieważ gdzieś pomiędzy na jednej łące przytrafiła nam się godzinna drzemka, ale koniec końców trafiliśmy na plażę na półwyspie Jogersö. Niestety bardzo mocno zaczęły się tam pogarszać warunki pogodowe, niemniej przez palce chyba byliśmy w stanie uchwycić urok okolicznych małych skalistych wysepek. Czyli tego, co najfajniej wspominam z wypadu po okolicach w marcu kilka lat temu. Wystarczyło to aby zaciekawić zarówno wybrzeżem, jak też lesistymi terenami w okolicach lotniska Skavsta. Prawdopodobnie temat będzie kontynuowany :-)




Głównym wątkiem dzisiejszego wpisu jest jednak Norwegia. Plan banalny - lądowanie na lotnisku Torp w sobotę po godzinie 13., tupting do Sandefjord, zakup płynów (wyżywienie mieliśmy ze sobą), marsz nad jezioro gdzie mieliśmy spędzić noc, w niedzielę 20+ kilometrów do Tønsberg, skąd wieczorem pociągiem wracamy pod lotnisko i o godzinie 22. startujemy do Wrocławia. Rozwiązanie mikro-kosztowe z maksymalnym funem :-)



Norwegia przywitała nas bardzo mieszaną pogodą. Gdy dotarliśmy do Sandefjord, na krótką chwilę rozpadał się bardzo intensywny deszcz. Zmoknięcie i lekkie zmarznięcie musieliśmy odbić sobie kilkudziesięcioma minutami spędzonymi w terminalu promowym. Niecałą godzinę później cieszyliśmy się promieniami pięknego słońca, przesiadując gdzieś na przystani na początku półwyspu Vesterøy. Samo Sandefjord wypiękniało. Może odnoszę takie wrażenie, ponieważ miasteczko pamiętam głównie z wizyty na przełomie lutego i marca, kiedy to wszystko było pokryte solidnym śniegiem. Teraz natomiast zobaczyłem bardzo żywe centrum z przyjemnymi placykami, zielenią, zadbanymi kamienicami i sielskim klimatem niemałej miejscowości wypoczynkowej. Miasteczko jednak zostało przez nas potraktowane w sposób tranzytowy. Jedyne na czym się bowiem skupiliśmy to zakupy w lokalnej odmianie naszej Biedronki - sklepie sieci Kiwi. Po akceptowalnym koszcie kupiliśmy tamtejszy najtańszy sok i wodę. Niestety wodę gazowaną, co będzie miało później ogromny wpływ na przygotowywaną kawę, herbatę i nuddle instant ;)

Za punkt noclegu obraliśmy wybrzeże jeziora Goksjø. Wertując internet i ciężko walcząc z nieznanym mi norweskim językiem, natrafiłem bowiem kiedyś na genialną stronę www.ut.no. Jest to wspólny projekt - o ile dobrze przetłumaczyłem - Norweskiego Stowarzyszenia Trekkingowego i państwowej korporacji medialnej NRK. To tam zetknąłem się z pojęciem, może trochę na wyrost określonego jako ratunkowe schronienie - gapahuk. Przeglądając zdjęcia na wspomnianej stronie widziałem różne ich typy - od prostego szałasu, po niemal domki z wydzielonym miejscem na namioty. Naszym celem na ten wyjazd stał się natomiast znajdujący się właśnie nad wspomnianym jeziorem Matskapet.

W dojściu po drogach pomagały nam mapy google-a z pobranymi wcześniej okolicami Sandefjord. Wyszukiwanie trasy pomimo bycia offline to rewelacyjne rozwiązanie, czekamy na taką samą usługę dla tras pieszych. Na jednym z ostatnich odcinków natrafiliśmy na informację mówiącą, że do gapahuka prowadzić będą błękitne znaki. Wprawdzie nie zauważyliśmy że w pewnym momencie szlak się rozdziela, dlatego też poszliśmy okrężną trasą, przez siedliska komarów (była akurat wieczorowa pora, więc mieliśmy na co narzekać) i wzdłuż wybrzeża. Jednak w końcu dotarliśmy, a tam już szczeny w parterze. Rzeczywiście, jak na zdjęciach, zbudowane z drewna półkole na niemal 20 osób, zadaszone, z ławeczką, miejscem na ognisko. Ba, z dachem okrytym papą, drewnem na ognisko i gazetami na podpałkę, ręcznikiem papierowym, folią aluminiową a nawet patelnią! Gdy jeszcze okazało się że akurat tego wieczora nikt inny nie wybrał sobie tego miejsca na nocną imprezę odetchnąłem z ulgą i zacząłem zwracać uwagę na inne rzeczy. Jak na przykład to, że konstrukcja dodatkowo oferuje cudowny widok na jezioro z uroczym cypelkiem po sąsiedzku. Fiordy to może nie są, ale te lasy, głosy okolicznego ptactwa i ciepła woda w jeziorze, mmmm... bosko :-)






Wygląda na to, że jezioro ma całkiem niezłe wzięcie. Jakieś 300 metrów dalej znajdowało się bowiem obozowisko bodaj siedmiu namiotów z grupką radosnych Norwegów, natomiast gapahukowa księga gości zawierała wpisy z niemal każdego weekendu - także tych z okresu zimowego! Pewnie nie chodzi o nocleg, co być może wycieczkę po lasach, lub jakąś formę zimowej aktywności związaną z jeziorem.



W kwestii noclegu właśnie, było niemal super. Niemal, ponieważ krótka norweska noc spędzona była pod znakiem ciągłego przebudzania się. Chodziło o komary, które może jakoś nie pogryzły, niemniej jednak - pomimo zastosowania preparatu w spreju - cały czas hałasowały wokół wystającej ze śpiwora głowy. Podobno w nocy przez chwilę dość solidnie padało, jednak środek schronienia cały czas był suchy. Ostatnia prognoza jaką widziałem zapowiadała minimalną temperaturę w okolicy 12℃. Dlatego też nie zmarzłem, chociaż nad ranem musiałem opatulić się przeciwdeszczowym skafandrem zakładanym na śpiwór.

Rano okazało się, że nasze plany pieszego tuptania do Tønsbergu uległy zagładzie. Wstaliśmy bowiem grubo po dziesiątej a nad jeziorem przebywaliśmy do trzynastej. Wynikało to ze zmęczenia, jak też niechęci spowodowanej padającym kapuśniaczkiem. Jednak z minuty na minutę pogoda zaczęła się poprawiać, kawa spowodowała rozbudzenie a podgrzana na małym ognisku kiełbasa śląska i zrobione jeszcze w Polsce tosty dodały sił i chęci do dalszego wysiłku. Koniec końców wybraliśmy się bardzo okrężną - osiemnastokilometrową drogą w stronę lotniska. Owszem, w zdecydowanej większości szliśmy po asfaltowej jezdni lub chodniku, jednak okolice były mało uczęszczane przez mieszkańców a każde wzgórze, pokryte zielenią pole, czy las bosko mieniły się w promieniach słońca i na tle coraz bardziej błękitnego nieba.




Koniec końców u mnie w mieszkaniu znaleźliśmy się w okolicach północy. Dzięki uprzejmości obsługi pokładowej Wizz Air pod koniec lotu mogliśmy się przesiąść do drugiego rzędu, dzięki czemu szybkim sprintem przez rękaw (co wzbudziło spory śmiech wychodzącej za nami grupki Norwegów) oraz labirynt terminala w cztery minuty znaleźliśmy się w odjeżdżającym właśnie autobusie. W ten sposób zaoszczędziliśmy pół godziny snu, zwłaszcza że o piątej rano trzeba było wstać i oporządzić Dorotę na lot do Modlina - czyli z klasycznym przyjściem do pracy o godzinie 0905 ;)

Jeśli chodzi o wrażenia - mi się bardzo podobało. Kosztem niewielkich wyrzeczeń mieliśmy bardzo bliski kontakt z naturą. Wygoda - jak to na campingu, lub podczas nocowania na lotnisku. Szału nie ma, ale byliśmy w stanie zachować akceptowalny poziom czystości, ciepłotę i ogólny komfort. Warunki były też zdecydowanie lepsze niż podczas mojego zeszłorocznego nocowania bez zadaszenia, jedynie w śpiworze. Wnioski na przyszłość? Szukać, szukać i jeszcze raz szukać. W zeszłym roku w okolicach Porsgrunn znalazłem drewniane tipi na szczycie góry. Widoki z rana pewnie są tam fantastyczne. Dzień po powrocie z opisywanego tutaj wyjazdu Dorota znalazła podobny do naszego Gapahuk, który znajduje się na drugim półwyspie Sandefjord - Østerøy. Tego lata już nie mamy wolnych weekendów, ale wcześniej robiłem rozpoznanie terenu w kontekście Stavanger i popularnej skały Preikestolen. Kilka kilometrów dalej - czyli w kontekście pionowego kilkusetmetrowego klifu będziemy pewnie mieli do czynienia z solidnym obejściem na kilkanaście kilometrów - jest, jak to określają Norwegowie, stodoła w której można przenocować za darmo. To na jedną noc, pozostałe - z racji skalistego podłoża i bardziej wymagających warunków pogodowych - będą oznaczały ratowanie się namiotem. Jednak powiem Wam, że z tygodnia na tydzień mam z tym coraz mniejszy problem. Tak samo jak Dorota ma coraz mniejszy problem z wątkiem nocowania w plenerze a i chyba Skandynawia zaczyna skutecznie łechtać jej zamiłowanie do łazęgowania pośród zieleni. Myślę więc, że powoli wypracowujemy pewien konsensus i już kolejnego lata liczba pinesek przybitych w północnych regionach kontynentu będzie bardzo szybko rosła. Tak wiem, dziwnie brzmi mówienie o kolejnym roku, ale chociaż w dniu pisania tego posta do wakacji pozostał niecały tydzień, my już mamy zaplanowany każdy weekend do początku września ;)

PS. Całkowity koszt wyjazdu to około 175 złotych od osoby. Z tego koszt lotniczy (3 odcinki) 103 złote, wyżywienie kupione w Polsce 13, suma zakupów w Norwegii - niecałe 22 złote. Pozostałe koszty to autobusy na lotnisko i kebab na piątkowy obiad w Warszawie :-)

PS2. Galeria z wyjazdu dopiero za jakiś czas znajdzie się na moim koncie na serwisie Panoramio.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz