poniedziałek, 4 lipca 2016

Gdzieś pomiędzy - Mołdawia - Kiszyniów

Zdjęcia z całego wyjazdu znajdują się w mojej internetowej galerii pod tagiem: 2016.04.29 - 05.08 - Moldova (with Transnistria)
Natomiast wszystkie zdjęcia ze stolicy Mołdawii zgromadziłem pod tagiem: Kiszyniów

Gdy kombinuje się z krótkim, weekendowym wyjazdem, zawsze szuka się opcji aby w podróż udać się tuż po pracy a wrócić najpóźniej jak się da, lub wręcz z rana - jadąc od razu do biura. Przy dłuższym wyjeździe takie ograniczenia tracą już na znaczeniu, dlatego jakoś nie przeszkadzał nam rejs w godzinach popołudniowych. Przynajmniej mogliśmy się na spokojnie dopakować i zadecydować co w ogóle potrzebujemy ze sobą wziąć. Był to mój drugi w życiu rejs Dashem (Bombardier Q-400). Wrażenia? Trochę głośniej. Trochę większa podatność na zewnętrzne warunki atmosferyczne przez co kilkukrotnie nami majtnęło. No i inna wysokość przelotowa w wyniku czego cały czas mieliśmy chmury - zarówno pod sobą, jak też nad sobą :-)



Chwilę po wylądowaniu zetknęliśmy się ze wschodnim klimatem. Postanowiliśmy bowiem w dużej ilości naśladować codzienność lokalsów. Oczami wyobraźni widziałem tylko znajomych z byłej pracy, klientów biur podróży, rozpasanych podstawianymi klimatyzowanymi autokarami, którzy nagle znaleźli by się w naszej marszrucie. A dokładniej rzecz ujmując urządzeniu jezdno-dźwiękowym, który w trakcie jazdy po dziurawej drodze samoistnie daje koncert kliknięć, stuków, trzasków i skrzypienia. Urządzeniu masowego użytku, które podczas naszego kursu z lotniska był w wersji niemal deluxe, ponieważ stać musiały tylko trzy osoby. Pojeździe, z którego wysiedliśmy gdzieś w centrum miasta, gdzie bardzo szybko przekonaliśmy się o wyższości plecaków nad walizkami. Słuchając bowiem stuknięć w kółkach i analizując szarpanie rączki w trakcie ciągnięcia walizki można było odnieść wrażenie że prowadzi się je po kostce w starej części jakiegoś miasta. Niestety, w ramach zderzenia ze wschodnią codziennością okazało się, że to był normalny chodnik i jezdnie, które w pewnych miejscach stawały się feerią dziur, pęknięć, nakładających się nawzajem łat i wysokich krawężników. Oczywiście mocno tutaj koloryzuję, jednak ci wspomniani wcześniej, rozpasani przez biura podróży znajomi już po pierwszym kontakcie tego typu mogliby mieć nieodpartą potrzebę ewakuacji powrotnej ;)


Niestety, co wspomniałem we wcześniejszym odcinku, pierwsze dni w Kiszyniowie zsynchronizowały się nam z obchodzonym w Mołdawii świętem Wielkiej nocy. Przyznam się Wam szczerze, że przerażającym jest widzieć miasto tak skrajnie opustoszałe. Gdzie po zmroku na głównej ulicy w zasadzie mija się tylko kilka osób. Gdzie wieczorem nie byliśmy w stanie przez godzinę znaleźć żadnej otwartej knajpy. Gdzie za dnia, kilkaset metrów od parlamentu w zasadzie nie było żywej duszy. Gdzie prawie wszystkie sklepy są pozamykane a jakiekolwiek możliwości żywieniowe zapewniała tylko jedna otwarta knajpa jaką spotkaliśmy. Brrrr..... zupełne przeciwieństwo tego, do czego przyzwyczailiśmy się w naszym zachodnim świecie.

No dobra, ale do konkretów - co można zobaczyć w Kiszyniowie? W zasadzie to bardzo niewiele. Jest to dość przerażająca świadomość, że stolica państwa ma do zaoferowania mniej niż kompletnie niewyróżniające się miasto krajów zachodu. Wystarczy bowiem odejść kilkaset metrów od ścisłego centrum aby znaleźć się w niemal prowincjonalnej okolicy opanowanej przez wille, lub parterowe domy wielorodzinne ze znajdującym się za metalową bramą podwórzem. Samo ścisłe centrum, to tak naprawdę niezbyt reprezentatywna główna aleja z dziurawym chodnikiem, kilkoma sklepami, kasynami, Makiem i dwoma parkami. Przy jednym z nich stoi Cerkiew Narodzenia Pańskiego o całkiem niezłym wystroju, choć nieco uboższym w barwy niż jej odpowiedniki w np. Grecji i Macedonii. Chwila odpoczynku w parku to fajna okazja aby poprzyglądać się Mołdawianom. Procedura ta jest prowadzona jakby z ukrycia, ponieważ w zasadzie nie widać między nami żadnych różnic. Owszem, starsze pokolenie wykazuje taki postsowiecki marazm, ducha zmęczenia i zrezygnowania. Młodsze natomiast w zasadzie niczym nie ustępuje naszym standardom. Modnie i ładnie ubrani, spoglądają w swoje telefony, piją kawę, chodzą na kebaby, spotykają się i cieszą tak samo jak my. Czytając, że Kiszyniów to taki nieco powrót do czasów ZSRR, zastanawiałem się właśnie jak będą wyglądali jego mieszkańcy. W jednym zdaniu - zderzenia dwóch kultur nie zaznaliśmy :-)




Chociaż faktem jest, że wieloletnie przebywanie w Związku zostawiło na Mołdawii bardzo wyraźne piętno. Dobrym przykładem może być miejsce pamięci Eternitate. Zbudowane w 1975 roku z sowiecką siermiężnością upamiętnia udział w II wojnie światowej. Jest więc i ogromny monument, który przypomina postawione w kole karabiny, które opierają się o siebie lufami. Są też ogromne kamienne płaskorzeźby, które w swym socrealistycznym klimacie niczym nie różnią się np. postaciom na Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Pomników usunąć nie wypada, zmodyfikować się nie da, na szczęście można pójść po rozum do głowy i upamiętniać to, co ważne. Jest więc wieczny ogień, warta honorowa z pokazową jej zmianą i taka historyczna normalność. Zupełnie inna od duchowej ekstazy dalej reprezentowanej w krajach o mentalności mocno wynaturzonej uderzeniami ciężkiego, czerwonego młota. Ale o tym więcej wspomnę przy okazji dalszego opisu wycieczki na wschód.




Jednym z najfajniej wspominanym przez nas miejsc było natomiast Narodowe muzeum etnograficzne i historii naturalnej. Kosztem około 2 złotych od osoby mieliśmy zapewnione 1,5 godziny atrakcji. Leniwym krokiem przechodziliśmy po salach prezentujących kulturę, sztukę i historię Mołdawii, jak też zagadnienia geograficzne. Fajne wrażenie wywarł niemal kompletny szkielet dinozaura, jak też sporych rozmiarów makieta całego kraju z w miarę realistycznym odwzorowaniem terenów leśnych, rzek, jezior i oczywiście miast. Bardzo ciekawy sam w sobie jest również budynek. Z zewnątrz intryguje orientalnymi stylami nawiązującymi do klimatów muzułmańskich północnej afryki, ale również kręgu kulturowego Konstantynopola. W środku natomiast ciekawi dekorami, zwłaszcza kolorowymi przeszkleniami w dachu i w formie okien. Gdy zejdziecie w piętro podziemne, być może natraficie na starszą Panią odpowiedzialną za tamtejsze sale. Wdajcie się w rozmowę z nią. Z niesamowitą dawką zafascynowania potrafi bowiem ona opowiadać o tym co jest w poszczególnych salach, ale również wypytać skąd przybywacie, dlaczego Mołdawia, co planujecie, co robicie na co dzień. Co ważne, wszystko to w niemal perfekcyjnym angielskim!

Ciekawym miejscem  w Kiszyniowie jest też jedno z jezior - na mapie określone jako Valea Morilor. Jest tam mała plaża, nieco cateringu, trochę szuwarów z których wydobywa się niesamowicie donośny rechot żab oraz promenada spacerowa. I znów porównanie do Polski - w jeden z pierwszych cieplejszych weekendów przed wyjazdem udaliśmy się nad jezioro zegrzyńskie. Miejsce mniejsze, ze słabszą infrastrukturą, w sporej odległości od miasta (zwłaszcza południowych obrzeży Warszawy) i z upierdliwie wiejącym wtedy wiatrem. Tylko że grillowiczów, leżakowiczów i spacerowiczów było tam dużo, dużo więcej niż nad jeziorem w Kiszyniowie. No cóż, do nich ta moda pewnie też w końcu przyjdzie :-)

Jak i pewnie sporo innych zwyczajów, lub standardów. Bo weźmy np. handel. W miastach w Polsce największy ruch handlowy jednak odbywa się już w marketach i centrach. Owszem, w Kiszyniowie duże sklepy są, jednak mimo to - dotyczy to zarówno stolicy, jak też mniejszych miejscowości - na zakupy chodzi się zazwyczaj na targ. Akurat mieszkaliśmy niedaleko największego w mieście - Piata Centrala. Targ jak to targ - harmider przez cały dzień, mnóstwo ludzi, ciasno, wąskie uliczki, niekiedy chaotycznie porozkładane stragany pomiędzy którymi przejeżdżają marszruty i autokary (przy placu znajduje się największa stacja autobusowa). Kupisz groch, mydło i powidło. Od ryb, przez mięso, sery, po pralki i suknie ślubne. A na obrzeżach znajdziesz recydywę w postaci przyjeżdżających codziennie mieszkańców prowincji, którzy próbują sprzedać nieco zieleninki, ser, mleko czy obowiązkowo własne wino. Niby ma to klimat, bo masz do czynienia ze zdrową żywnością i potrzebą prawdziwego handlu. Z drugiej jednak strony, handlowanie na ulicy częściami samochodowymi, oliwkami i meblami przypomina mi biznesy prowadzone u nas na początku lat 90. zeszłego stulecia. Już chyba od tego odwykłem.




Jest też jedna rzecz, która mocno mnie zaskoczyła w Kiszyniowie. W tym mimo wszystko cichym i spokojnym mieście znajduje się mnóstwo kasyn. Co ciekawe, nie mamy tutaj do czynienia z baraczkami jakie ostatnio powyrastały w naszym kraju. Zgodnie ze standardem zachodnim są to bowiem miejsca świecące, mrygające, z zaklejanymi szybami, stylizowane na świątynie luksusu, bogactwa, gdzie każdy może się w niej poczuć niczym władca. No dobrze, może trochę poniosła mnie fantazja, ponieważ nigdy nie byłem w środku. Faktem jest jednak, że kasyn w Kiszyniowie jest bardzo dużo i ich wycacany dizajn mocno kontrastuje z np. dziurawym chodnikiem przy wejściu, lub szarym blokowiskiem z wielkiej płyty, pośród której się znajduje.

Jak już tak wpadłem w wir porównywania Kiszyniowa do zachodu, warto również wspomnieć o niezachodnim klimacie noclegów. Jeśli chodzi o hotele np. sieciówki, to w tematyce jest raczej słabo. Oczywiście sporo ludzi może polecać nocowanie w miejscach typu Hotel Cosmos, które mentalnie, technologicznie, jak też w zakresie zaplecza nie wyszły jeszcze z czasów sowieckich. Ciekawy jest natomiast silny ruch niewielkich hoteli znajdujących się w odnowionych i wysokich willowcach. Przeglądając opisy i zdjęcia odnosi się wrażenie, że reprezentują one dość wysoki standard - dużo wyższy niż wspomniany wcześniej Cosmos. Co ciekawe, kosztują tyle samo, lub wręcz są tańsze. A w cenie mamy odnowione pokoje, ładnie wyglądające łazienki, sauny, dobre śniadania i spokojniejsze okolice miasta.

My natomiast skorzystaliśmy z opcji o nieco niższym standardzie, natomiast o centralnym położeniu. Motel Bazar znajdował się tuż przy Piata Centrala. I tu uwaga, Google Maps kieruje w niewłaściwe miejsce, ponieważ hostel znajduje się w pobliżu skrzyżowania Strada Bulgară ze Strada Columna. Jest ukryty w podwórzu a wejście do niego nie jest w żaden sposób oznaczone choćby małym szyldem. Na zachodzie w cenie około 45 złotych za noc pewnie dostali byśmy co najwyżej łóżko w kilkunastoosobowej sali. Tutaj natomiast mieliśmy dwuosobowy pokój z prywatną, przestrzenną łazienką i przeogromnym łóżkiem na którym spokojnie zmieściłyby się trzy, lub może nawet i cztery osoby :-) Owszem, była boazeria i nieco kiczu, ale jeśli prowadzi się bardziej zwiedzający tryb życia, to na takie szczegóły nie zwraca się uwagi.



1 komentarz:

  1. a to mój post o wizycie w Kiszyniowie: http://podroze-blizej-i-dalej.blogspot.com/2016/07/kiszyniow-stolica-republiki-modawii.html

    OdpowiedzUsuń