środa, 13 lipca 2016

Gdzieś pomiędzy - Mołdawia - na rowerach do winnicy

Być w Mołdawii i nie odwiedzić winnicy, to jak nie zobaczyć Wieży Eiffle-a w Paryżu, Big Bena w Londynie, czy Sagrada Familia w Barcelonie. Głównym towarem eksportowym tego niewielkiego kraju jest bowiem właśnie wino. To tutaj znajduje się największa na świecie piwnica w której składowane są kolejne roczniki lokalnych wyrobów. 130 kilometrów wykutych w skale korytarzy po których należy poruszać się samochodami, ulice o nazwach gatunków przechowywanych win, których łączna ilość zamyka się w 30 milionów litrów - te liczby mówią same za siebie.

Niestety, w trakcie naszego wyjazdu znów problematycznym okazał się być jego termin. Odwiedzając kraj pomiędzy świętami wielkiej nocy i czymś w rodzaju lokalnego święta zmarłych nie było szans, aby dostać się do dwóch największych winnic kraju - Cricovej i Mileștii Mici. W zamian udało nam się odwiedzić nieodległą od Kiszyniowa Chateau Cojuşna. Ku przestrodze tylko dodam, że wizyta w winiarniach nie jest taka prosta, jak by to się mogło wydawać. Wymagane jest bowiem dokonanie wcześniejszej internetowej rezerwacji (niestety nie każdy termin jest dostępny) i jest to zaskakująco drogie, jak na Mołdawię. W naszym przypadku wstęp kosztował €20 + 85 Lei - jakieś 52 złote na osobę. W cenie tej mieliśmy profesjonalne oprowadzenie po całej winiarni, włącznie z halami produkcyjnymi, miejscem przechowywania pracującego i leżakującego wina, piwnicami, salą konferencyjną i wieżą z widokami na okolice. Warto zadawać pytania, w trakcie opowiadania czuć bowiem sporo satysfakcji wyrażanej w bardzo dobrej jakości języku angielskim. Ciekawostką tutejszej winiarni jest rozbudowa o bazę noclegową, która w niedalekiej przyszłości będzie udostępniana turystom. Owszem, do regionu La Rioja (opisywane w przewodniku po Kraju Basków) jeszcze Mołdawii daleko, zwłaszcza w kontekście okolicznej infrastruktury drogowej i rozrywkowej, jednak myślę że może to być ciekawa propozycja dla turystów szukających dobrego smaku i ucieczki od zgiełku. Na koniec ponad godzinnej wycieczki zostaliśmy obdarowani po butelce wina marki Umbrella. Jeśli podróżujecie samolotem i chcecie zabrać ze sobą trochę tego trunku, z zakupami poczekajcie więc do ostatniego dnia. Liczba możliwego do wywiezienia alkoholu jest bowiem ograniczona :-)



Jako że Cojuşna znajduje się w niewielkiej odległości od Kiszyniowa, drogę postanowiliśmy pokonać na rowerach. Wypożyczyliśmy je w Velopoint, znajdującym się niedaleko Muzeum Etnograficznego i Historii Naturalnej. W cenie 500 Lejów (około 50 złotych na osobę) dostaliśmy na 24 godziny dwa stosunkowo nowe rowery górskie, z zapięciami, lampkami, kaskami, koszykiem, zestawem naprawczym, pompką itp. Obsługa spokojnie władała językiem angielskim i była całkiem pomocna w trakcie planowania trasy. Tylko nie wkręcajcie się w pobranie/zwrócenie roweru równo w godzinę otwarcia punktu. Na miejsce przybyliśmy jakieś 15 minut po tym czasie, następnie zjedliśmy po burce, w okolicznym markecie zaopatrzyliśmy się w zestaw win jakie mieliśmy zabrać do Polski a potem jeszcze poczekaliśmy z 15 minut. Dopiero wtedy ktoś się zjawił na miejscu i otworzył ten punkcik:-)

W ciągu jednego dnia pokonaliśmy dość różnorodne 70 kilometrów. Był bowiem czas na lenistwo przy jeziorze Ghidighici. Niestety jest to miejsce dość dzikie i trzeba się nieco naszukać aby dostać nad brzeg (przydadzą się tutaj pobrane zdjęcia satelitarne okolic). Do tego raczej nie nadaje się ono do pływania, chyba że jakimś kajakiem, łódką, czy czymś podobnym, co chyba - ale to jest bardzo mocne przypuszczenie z mojej strony - można wypożyczyć gdzieś na miejscu. Niestety mieliśmy też odcinek drogowy wzdłuż trasy R1. Owszem, co jakiś czas było pobocze, czasami nawet dość szerokie, jednak warto mieć w pamięci, że kierowcy w Mołdawii lubią kozaczyć. Mieliśmy też okazję zwiedzić okoliczne wioski i prowincjonalne klimaty przedmieść Kiszyniowa. Oczywiście trochę lepiej sytuowane finansowo niż te opisywane przy okazji dwudniowego tuptingu, dlatego też mniej prawdziwe, kolorowe czy też trochę pozbawione takiego sympatycznego charakteru. Co jednak mnie zaskoczyło, to bardzo mocne przywiązanie Mołdawian do ziemi. Jakkolwiek, przez charakter centrum Kiszyniowa, w którym nawet kilkaset metrów od głównej ulicy zabudową dominującą są parterowe budynki z dużymi podwórkami, byłem w stanie zrozumieć nieco rolniczy charakter przedmieść, tak totalnie zaskoczyła mnie pewna scenka na południu miasta. Przejeżdżaliśmy bowiem obok dzisiejszej deweloperki - zwykłe czteropiętrowe budynki mieszkalne jakich ostatnio mnóstwo powstaje np. w Polsce. Naturalnym jest, że zieleń przy takich blokach przeznaczona jest na plac zabaw, ławki, w najgorszym wypadku na parking. Spodziewam się, że na taki deweloperski standard, w bądź co bądź biednej Mołdawii, mogą sobie pozwolić tylko ludzie młodzi, lepiej usytuowani, z tej bogatszej i bardziej wyedukowanej części społeczeństwa. Jednak mimo to, wspomniana wcześniej zieleń pod blokiem jest wydzielona siatką za którą uprawiane są warzywa czy inna zielenina. Ok, no pamiętam że za czasów dzieciaka też spotykałem takie widoki w jakiś mniejszych miasteczkach w Polsce. Ale już nie teraz :-)



Dość ważną rzeczą o której warto wspomnieć, to mołdawskie drogi. W większości - fatalne. Kierując się przy użyciu map google-a widzieliśmy, że w większości poruszamy się nie po pieszej ścieżce, tylko po drodze nadającej się do jazdy samochodem. I rzeczywiście, samochody normalnie z niej korzystały. Tylko że w najlepszym przypadku mogła to być dziurawa jezdnia. W tym mniej optymistycznym, prowincjonalnym, był to po prostu utwardzony, szeroki pas, jazda po którym widoczna była z odległości kilometra - z powodu wzniecanego kurzu. Z jednej strony fajnie, trochę bardziej dziko, poza cywilizacją. Z drugiej, komfort jazdy po takiej dziurawej drodze zawaloną pasażerami marszrutą z prędkością 50/60 km/h jest raczej wątpliwy ;)


Trzecią ważną rzeczą jest teren po którym będziecie się poruszać. Mołdawia nie ma gór i z tego powodu wydaje się być jako-tako płaska. Ale tylko wydaje. W zasadzie ta część kraju, po której akurat podróżowaliśmy, usłana była bowiem niekończącymi się pagórkami. Wzniesienia nie były wielkie, raptem kilkadziesiąt metrów, czasami nawet niekoniecznie strome. Tylko że są one wszędzie, przez co jazda opiera się w zasadzie albo na podjeździe, albo na zjeździe ;)

Kierowany pamięcią o odwiedzanej winiarni i zdobytej podczas wyjazdu wiedzy o producentach, postanowiłem podczas najbliższych zakupów po powrocie nieco więcej czasu spędzić na stoisku z alkoholami. Akurat mój okoliczny Carrefour posiada całkiem niezły dział z różnorakimi trunkami, gdzie można znaleźć nawet wina z Gruzji, Australii czy Mołdawii właśnie. Pomimo że w ofercie dostępnych było około dziesięciu różnych marek, żadna z nich nie została wyprodukowana w dwóch największych winiarniach - Cricova i Mileștii Mici. Wzbudziło to moje ogromne zaskoczenie, ponieważ wymienieni producenci są niczym wizytówka turystyczna kraju, oraz ich wina są dostępne w praktycznie każdym sklepie. Wygląda jednak na to, że sieci handlowe lub dystrybutorzy celują bardziej w tanich, nieznanych producentów. Szkoda to, ponieważ oszczędności prawdopodobnie są niewielkie - w winiarni dowiedzieliśmy się, że litr średniej jakości handlowego wina sprzedają po około €1,5. Niestety wygląda na to, że klient masowy w Polsce bardziej skusi się na wywieszoną na półce flagę, niż będzie się rozpoznawał w firmach producenckich, czy zauważał różnicę smakową. Przyznam się że w tematyce win ze mną tak właśnie jest ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz