wtorek, 5 lipca 2016

Gdzieś pomiędzy - Mołdawia - Camping na prowincji

Zdjęcia z całego wyjazdu znajdują się w mojej internetowej galerii pod tagiem: 2016.04.29 - 05.08 - Moldova (with Transnistria)

W trakcie przygotowań do wyjazdu z sieci dochodziły do nas niepokojące wieści, że Mołdawię można zaliczyć w cztery dni bez konieczności powrotu w jakiekolwiek miejsce. Niepokojące, ponieważ po roszadach rozkładowych zafundowanych przez PLL LOT postanowiliśmy rozszerzyć nasz wyjazd na nieco ponad tydzień. Z jednej strony trochę to marnotrawienie urlopu, z drugiej jednak potrzebowaliśmy nieco taryfy ulgowej, z trzeciej natomiast wkraczałem w ostatni miesiąc okresu próbnego w nowej pracy, zatem przynajmniej formalnie powinienem zmierzać w stronę wykorzystania dni urlopowych mi przysługujących.

Plan naszego wyjazdu wykazywał się ogromną zmiennością. W zasadzie jego planowanie miało miejsce w trakcie realizacji. A bo to słabo z noclegiem, święta, niepewność związana z dojazdem, dodatkowe dwa dni ponieważ jednak odpuściliśmy sobie Odessę... Koniec końców postanowiliśmy nieco poeksperymentować z Mołdawską prowincją. Punkt obowiązkowy - kanion w okolicach wioski Trebujeni. Odpuściliśmy natomiast jechanie przez cały kraj aby zobaczyć tylko jedną twierdzę w Sorokach, w zamian serwując sobie dwa dni tuptingu wzdłuż Dniestru z zaliczeniem ważnych Monastyrów. A że na lotach kupionych w Szalonej Środzie przysługuje bagaż rejestrowany, postanowiliśmy nie spinać się z noclegiem i wypróbować kilka pomysłów z namiotem. Opisałem to wcześniej jako druga odsłona przygotowań do Projektu Guuupol :-)

Dzień pierwszy - sielskość
Stary Orgiejów to bodaj najczęściej wspominana propozycja wypadowa poza Kiszyniów. Nie ma co się dziwić, w niewielkiej odległości znajdują się bowiem malowniczy kanion z cudownie meandrującą rzeką Răut, bardzo popularny wśród krajanów zespół pustelni, monastyrów i kościół Św. Marii, oraz przeurocza wioska Butuceni z wieloma przykładami tradycyjnych bram wejściowych na posesje. Na miejsce dojechaliśmy kursującą kilka razy dziennie marszrutą. Odjazd z dworca przy Piata Centrala - bardzo pomocny tutaj był nocleg w niewielkiej odległości od tego placu :-) Pierwszą noc spędzaliśmy w gospodarstwie agroturystycznym Vila Roz. Już od wejścia zetknęliśmy się z lokalną formą kombinowania. Spokojnie, nie mam tutaj na myśli jakiegoś oszukiwania, co bardziej radzenia sobie i przychylnego podejścia do gości. Rezerwacji dokonaliśmy bowiem przez internet, jednak prowadząca interes kobitka ni w ząb nie mówiła po angielsku. Kombinacja polegała więc na tym, że wprowadzenie i dogadanie szczegółów mieliśmy przez telefon, po drugiej stronie którego znajdowała się córka właścicielki. Sytuacją chwytającą nas za serce był natomiast moment wieczornego powrotu. W zasadzie zdążyliśmy tylko zdjąć buty a przy namiocie stała już gospodyni z telefonem aby spytać się czy jednak będziemy chcieli wziąć jakiś posiłek na obiad. Komunikacja poprawiła nam się rano gdy wyszło na jaw, że jednak coś tam dukamy po rosyjsku. Wtedy też gospodyni - po wstępnym researchu - z wielkim żalem powiedziała nam że do Saharny będziemy musieli jechać przez Kiszyniów. Żal ten zniknął jak dowiedziała się, że nie mamy problemu z podróżowaniem stopem. Kolejny łapiący za serducho moment mieliśmy gdy wchodząc do marszruty próbowaliśmy wytłumaczyć kierowcy, że my chcemy dojechać tylko do głównej szosy aby dalej łapać okazję, na co on nam odpowiedział tylko wsio parjatna, ja uże znaju. Wyglądało na to, że gospodyni postarała się aby wytłumaczyć mu o co chodzi, żebyśmy nie musieli kombinować z naszym łamanym ruskim jazykiem. Eh... na zachodzie takiej gościny nie ma :-)


Po rozłożeniu namiotu postanowiliśmy iść w plener. Leniwym krokiem wzdłuż rzeki Răut z odwiedzinami w grotach skalnych. Widoki fantastyczne, zarówno z góry, jak też z dołu. Uderza z jednej strony surowość i przede wszystkim wielkość formacji skalnej (ściany wysokie na kilkadziesiąt metrów i długie na parę kilometrów), z drugiej spokój, sielskość zielonego trawnika i powolnie płynącej wody. Wspomniana nieco wyżej wioska Butuceni to feeria mołdawskich barw - zielone bramy, niebieskie mury i kolorowe elewacje domków. Trochę w tym kiczu, trochę przekoloryzowania, jednak faktem jest że w każdej wiosce przynajmniej metalowa brama i mur musiały spełniać podobne standardy kolorystyczne. Na miejscu wstąpiliśmy do dużej, fajnie umiejscowionej na brzegu rzeki, restauracji. Dużej, ponieważ miejsce to jest lubiane przez krajanów i co jakiś czas zawita tam nawet autokar z zagranicznymi turystami. Klienci zawsze się więc znajdą. Okoliczny Monastyr to raczej nic nadzwyczajnego ani pod względem wielkości, ani jakości wystroju. Dużo przyjemniejsza była droga powrotna szczytem kanionu. Tutaj sobie usiedliśmy, tam nawet lekko przysnęliśmy i tak do wieczora. Jeszcze przed powrotem zrobiliśmy zakupy w sklepie przy głównym placyku Trebujeni. Kamień spadł mi wtedy z serca, ponieważ wcześniejsze zakupy w innym, bliższym Vila Roz, wprowadziły mnie w zakłopotanie. Dostępny asortyment płynów ograniczał się bowiem do dwóch butelek wody, o burkach, świeżym pieczywie czy jakieś słodkiej przekąsce nawet nie było co myśleć. Tutaj na szczęście mieliśmy spory wybór, bo były artykuły przemysłowe, piwo, lody i inne bardziej niezbędne towary :-)






Noc w namiocie była dla mnie powrotem do tematu po chyba sześciu latach i pierwszą tego typu ever na wyjeździe w sensie podróży/zwiedzania. Było trochę ciężko, ponieważ do środka wdała nam się wilgoć. A że wentylacja w tym najtańszym Decathlonowym modelu jest raczej słaba, znajdowaliśmy się kilkadziesiąt metrów od płynącej w wąwozie rzeki, to po prostu zmarzłem. Dobrze że mieliśmy dostęp do normalnej łazienki, dlatego chwila porannego wygrzewania się pod prysznicem od razu zmyła dyskomfort cieplny. Koniec taryfy ulgowej, czas się pakować i jechać w prawdziwą dzicz.

Dzień drugi - łazengowość
Dorota zabierając mnie w południowo-wschodnie rejony naszego kontynentu zmienia nieco moje przyzwyczajenia. Po doświadczeniach z Macedonii tutaj nie miałem żadnych problemów z tym, że marszrutą dojedziemy do głównej drogi na której będziemy łapać okazję aż do Reziny. Po niecałych dziesięciu minutach siedzieliśmy już w samochodzie jadącym do dalszej Rybnicy. Chociaż faktem jest, że tym razem trafiliśmy na interesownego kierowcę, który zażyczył sobie opłaty prawdopodobnie nieco wyższej niż jak byśmy jechali marszrutą - czyli i tak za naprawdę niewielkie pieniądze. W trakcie jazdy mogliśmy posłuchać przeskakującej w nieskończoność płyty z letnimi hitami lat 90.a później przekazu Radia Sputnik. Może jeszcze tylko wspomnę, że Rybnica do której jechał kierowca znajduje się w Naddniestrzu. Wątek ten - być może najbardziej przez Was wyczekiwany - dosadniej opiszę w jednej z kolejnych publikacji :-)

W Rezinie długo nie zabawiliśmy. Ot spacer główną ulicą, wizyta na targu, śniadanie na ławce i w drogę. Chociaż miasto to jest ewidentnie mniejsze, to sprawiało wrażenie ładniejszego, czystszego i bardziej poukładanego niż Kiszyniów. Do końca dnia mieliśmy zamiar dojść co najmniej do Saharnej. Znajdujący się tam Monastyr Troicki to jeden z najważniejszych punktów pielgrzymkowych Mołdawii. Przy czym nie należy tutaj oczekiwać splendoru i niemal całego przemysłu jak w przypadku np. naszej Częstochowy. Choć kompleks to niemały, znajduje się jednak w wyciszonym miejscu, u ujścia wbijającego się wgłąb lądu kanionu, pośród lasu. To co w nim najciekawsze, wymaga odrobiny wytrwałości. Nieco wgłąb lasu znajdują się bowiem jaskinie, do których najwyraźniej wiodą te wspomniane pielgrzymki. Jak to dziury w skale - są ciemne, zimne, nie wiadomo czy zaraz nie rozbiję sobie głowy o nisko zawieszony sufit. Dopiero gdy zacząłem się w nich bawić aparatem okazało się, że w środku znajduje się sporo ikon. W wielu miejscach zostawiano palące się świece, zagłębienia pełne są powciskanych kartek papieru itp. Miejsce momentalnie nabrało klimatu. Zwłaszcza dzięki ikonom. W większości były to stare, mocno zdezelowane obrazki. Jednak wyobraźcie sobie, że każdy z tych przedmiotów - nie ważne czy kiczowaty wydruk przyklejony na deseczce, czy ładnie udekorowany malunek - został przeniesiony z jakąś intencją, z jakąś potrzebą, jest nośnikiem pewnej historii. Kto wie, być może część z nich warto by było posłuchać. Jednak nie tym razem, ponieważ w środku byliśmy sami, a inna sprawa że powoli kończyło nam się popołudnie.




Gdy tylko nasza droga skręciła w stronę Saharna Noua-ej, zaczęliśmy szukać miejsca na swój nocleg. Kilkaset metrów dalej znaleźliśmy kawałek równego gruntu tuż obok stromego zbocza z jednej i pól z winogronami z drugiej strony. Wszystko wtedy udało nam się w 110%. Znaleźliśmy dobre miejsce. Szybko zorganizowaliśmy kamienie na palenisko. Wokół było mnóstwo świetnego materiału na ognisko - od suchej trawy po grube gałęzie wysuszonych na pieprz krzaków. Ognisko rozpaliliśmy bez żadnej podpałki, czy nawet gazety, przy użyciu dwóch zwichrowanych nieco zapałek. Mieliśmy więc sporo ciepła, smacznie przypieczoną kiełbaskę na kolację i dobre piwko. Dodatkowo w nocy dobrze się wyspaliśmy, bez żadnych problemów z wilgocią, wiatrami czy niespodziewanymi gośćmi. Fajnie było, ale ...




Dzień trzeci - walka o życie
Gdy rano zbieraliśmy się do wstawania na drodze za nami przebijały się jakieś dwa samochody a na pola szło dwóch rolników. Na szczęście wbrew moim obawom (mam dosłownie zerowe doświadczenie w namiotowaniu na dziko) nie wywołaliśmy u nich żadnego zainteresowania. Po krótkim śniadaniu i pakowaniu przystąpiliśmy więc do dalszej wędrówki wzdłuż Dniestru. Szkoda tylko że niebo było niemal całkowicie zachmurzone. Albo może i lepiej, ponieważ i tak na plecach mieliśmy dodatkowe około 8 kg, co po kilku godzinach marszu daje się we znaki. Naszym celem był monastyr w Tipovej, a potem jakaś forma powrotu do Kiszyniowa.

Wędrówka cały czas miała miejsce wśród klimatów prowincji. Trzeba dodać że prowincji biednej i zacofanej. Ot choćby większość prac na polu odbywała się jednak przy użyciu zwykłej haczki. Wodę do wszelkich celów pozyskiwało się ze studni, wiadro z której wyciągaliśmy łańcuchem nawijanym przy użyciu piekielnie hałasującej korby. Słychać nas było w całej wiosce, dlatego nie zdziwiło nas zainteresowanie nami właściciela tejże studni. I tutaj kolejna ciekawostka, pomimo widocznej różnicy w naszej majętności, zainteresowanie to było bardzo życzliwe, bez żadnej niechęci czy zawstydzenia. I tak, woda z tej prymitywnej studni okazała się być pitna i - co wtedy ważne - bosko chłodna. Na do widzenia natomiast pożegnaliśmy się wzajemnym bądźcie zdrowi. Zresztą w ogóle prowincja w Mołdawii urzekła mnie swoim kolorytem. Pomimo lekkiego zacofania, obejścia były czyste i zadbane na miarę możliwości. To samo można powiedzieć na temat tamtejszych zwierząt, zwłaszcza bardzo, ale to bardzo zadbanych koni. Bramy i mury obowiązkowo były kolorowe, tak samo jak obowiązkowo wejścia do wszystkich sklepów przesłaniała cienka zasłonka. Mieszkańcy kombinują - ot choćby przykład powozu na zdjęciu, który wyposażony w opony pozwalające na wygodniejszą jazdę. Do tego z życzliwością patrzą na dwóch wariatów z plecakami przemierzającymi przez ich drogę, witając się, lub odpowiadając tym samym w trakcie mijanki.






No dobrze, czemu zatem walka o życie? Temu, że tuż przed Tipovą okazało się, że nasza trasa jest trochę niedopracowana. OK, poruszamy się pieszo, więc w razie W możemy urządzić sobie skrót przez jakieś krzaki, pole, czy nawet zdejmując buty przeprawić się przez bród jakieś niewielkiej rzeczki. Jednak na miejscu problem okazał się nieco większego kalibru. Mianowicie coś, co na zdjęciach satelitarnych wyglądało jak las, okazało się być 200 metrowej wysokości, cholernie stromym brzegiem Dniestru. Ścieżki na mapie brak, pytanie więc co dalej? Krótka burza mózgów - mapa pokazuje że odcinek dziki powinien mieć niecały kilometr. To jednak las, więc pewnie przebijanie się nie będzie tak ciężkie - idziemy. Niestety ciężkie było. Początkowo spoko, ścieżka, wprawdzie coraz węższa, jednak jakiś trop mamy. Potem jednak zanika, zbocze staje się bardziej strome, las okazuje się krzakowiskiem a w ląd wdają się małe zatoczki tworzące kilkumetrowe przepaści. Czasami trzeba przeciskać się na chama, co przy bagażu na plecach nie jest najłatwiejszym zadaniem. Po drodze mijamy węże - dwa zobaczyliśmy, strach pomyśleć ile przeoczyliśmy prawie depcząc im po ogonach. Te kilkaset metrów okazało się być niemal dwukilometrowym odcinkiem a las - gęstniejącym zestawem kłujących chaszczy. Podejmujemy więc decyzję - idziemy w górę. Na oko - będziemy musieli wchodzić co najwyżej 30 metrów aby wyjść na jakąś łąkę i wtedy spokojnie dojdziemy do kolejnego kanionu. Doszliśmy więc do jakiegoś młodnika z pionowymi drzewkami, które bardzo przydawały nam się w trakcie wspinaczki. Przez pierwsze 10 metrów, gdy lasek ten przekształcił się w różany zagajnik. To była ta rzekoma łąka... No nic podchodzimy dalej. Dopiero na kilkudziesięciu metrach zdałem sobie sprawę w jak czarnej dupie się znaleźliśmy. W pewnym momencie Dorocie osunęła się ziemia pod nogami i zaliczyła lądowanie w różach. Na szczęście zjechała tylko kilkadziesiąt centymetrów. Gdyby nie ten krzak, być może wylądowałaby kilkadziesiąt metrów dalej. Z pionowości zbocza zdałem sobie sprawę gdy w trakcie odpoczynku nie byłem w stanie położyć plecaka tak, aby samoczynnie nie zsuwał się w dół. Dopiero na niewielkiej polance zauważyłem jak bardzo pionowo się wspinamy i że pomimo kilku kilogramów na plecach po prostu musimy wejść. W dół bowiem nie zejdziemy.

Widok podczas jednego z postojów

Walka trwała jakieś dwie godziny. Co chwila pojawiały się jakieś problemy - a to pionowe skalne ścianki, to kłujące krzaki, to osuwająca się ziemia. Na szczęście w końcu dotarliśmy do drogi. Nigdy wcześniej nie czułem potrzeby wykrzyczenia naszego zwycięstwa. Szczerze - zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Znów przed oczami stanęła mi sytuacja z autostrady na Minorce czy ciemna uliczka w Barcelonie (być może kiedyś to opiszę). Zrozumiałem wtedy wartość przygotowania fizycznego i technicznego. Gdybym nie miał wtedy butów trekkerskich, z pewnością co chwila zsuwałbym się w dół. A i tak mimo incydentu Doroty pod górę wchodziłem pędzikiem niczym kozica. A co gdyby niezbadana ziemia i mi się osunęła? Cóż, to są momenty, które na długo pozostają w pamięci, są triggerem do pewnych przemyśleń i wdrożenia zmian w swoich przyzwyczajeniach. Ot choćby obowiązek chodzenia w butach z dużym bieżnikiem i posiadania przy sobie jakiegoś bandaża lub co najmniej plastrów :-)

Po jakimś czasie udało mi się znaleźć zdjęcie klifu pod który się wspinaliśmy. Pozwala to oddać nieco skalę głupoty i szczęścia jakie się nas trzymało. Dobrze jest to zobaczyć jeszcze raz, ponieważ fotki własne robione w trakcie wspinania, z powodu szeregu krzaków i innych zasłaniających kadr zarośli nie oddały tego co przeżyliśmy.

źródło: Wikipedia, autor: Guttorm Flatabø from Leikanger, Norway


Koniec końców do monastyru w Tipovej nie dotarliśmy. Na drodze wyrósł nam bowiem dwustumetrowy kanion. Pewnie byśmy zeszli, ale przy naszym wcześniejszym doświadczeniu i zmęczeniu postanowiliśmy sobie odpuścić. Musieliśmy go tylko ominąć kilkukilometrowym łukiem aby dojść do okolicznej Horodişte. Tam niczym cud objawiony przywitaliśmy sklep w którym uzupełniliśmy braki w płynach a na niby-obiad zjedliśmy twardawy chleb z jogurtem ;) Zdaliśmy sobie też sprawę, że kolejny raz jesteśmy w ciemnej D, ponieważ było już późno, do drogi kierującej na Kiszyniów mamy ponad 10km a po zmroku ciężko o autostop, o marszrutach w ogóle nie mówiąc. Na szczęście po 15 minutach marszu po szosie prowadzącej do drogi R20 minął nas jakikolwiek samochód. Kolejne 15 minut łapania okazji zaowocowało podrzuceniem do Kiszyniowa, niemal pod sam hostel. Wprawdzie kierowca trochę kozaczył na drodze, ale na pytanie ile chce za przejazd odpowiedział klasycznym ile dacie. Jest to jedna z rzeczy, którą bardzo polubiłem w Bałkanach :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz