poniedziałek, 14 września 2009

Wakacje na własną rękę, czyli cztery dni na Sardynii

02-07 wrzesień 2009, Cagliari (Sardynia, Włochy), Bergamo (Włochy) i Charleroi (Belgia)

Pozytywnie od pierwszego wrażenia, tak można w skrócie opisać naszą pierwszą wizytę na Sardynii. Wprawdzie cały wyjazd nie skupiał się wyłącznie na tej wyspie, jednak pozostałe punkty programu nie umniejszały wspomnianej oceny końcowej.

Ale po kolei. Chociaż Cagliari jest bazą linii lotniczej Ryanair, to w wybranym przez nas terminie dość ciężko było znaleźć jakiekolwiek loty powrotne w zadowalająco niskich cenach. Na szczęście w trakcie jednej z promocji udało się zabookować dwa bilety na trasie Cagliari-Charleroi. W połączeniu z łatwością z jaką można zazwyczaj znaleźć „przeloty za Euro” na trasie Wrocław-Charleroi-Bergamo-Cagliari nie było nad czym się zastanawiać. W ten sposób całkowity koszt wyniósł nas około 15 złotych od osoby :)


Środa: Wszystko zaczęło się na trasie Wrocław-Bruksela Charleroi. Standardowy późny lot odbywający się już po zachodzie słońca. Bez nadzwyczajnych szczegółów. Po wylądowaniu ominięcie grupki ludzi oczekujących na pasażerów lądujących po nas lotów na Hiszpańsko-Włoskich kierunkach. Standardowo udaliśmy się więc do hali check-in aby rozłożyć materace w upatrzonych wcześniej miejscach darmowego hostelu.


Czwartek: Zgodnie ze standardami pobudkę mieliśmy o godzinie czwartej rano. Dobrze że tym razem kolejny lot odbywał się z samego rana, przez co tuż po wypiciu kawy i pożywieniu się przygotowanymi w domu wypasionymi tostami mogliśmy od razu kierować się w stronę naszej bramki. Teraz celem naszej podróży było lotnisko Bergamo, na które z Charleroi prowadzone są trzy operacje dziennie. O dziwo, pomimo tak dużej liczby połączeń wśród nas leciało 172 współpasażerów. Lot po raz kolejny bez historii. Ot start, osiągnięcie wysokości przelotowej i podróż nad chmurami aż do samego podejścia do lądowania. Szkoda, ponieważ kierowany doświadczeniem z grudnia zeszłego roku wiem, że przelot nad Alpami dostarcza niesamowitych widoków. Na lotnisku Orio al Serio czekała nas prawie pięciogodzinna przesiadka. Oczywiście czas ten postanowiliśmy wykorzystać na wizytę w pobliskim miasteczku Bergamo. I to był przysłowiowy strzał w dziesiątkę! Zostaliśmy zauroczeni. Instynktem biedronki kierowaliśmy się najwyżej jak się da, czyli do Citta Alta. Tam pokręciliśmy się chwilę pomiędzy wąskimi uroczymi uliczkami po czym zaczęliśmy kierować się w dół. Chociaż samo Bergamo ma nieco ponad 100 tysięcy mieszkańców, to właściwe centrum z główną aleją sprawia wrażenie ruchliwej metropolii. Wszędzie pełno samochodów, a pomiędzy swoistą miksturą nowoczesnego budownictwa i klimatycznej wiekowej architektury znajduje się sporo sklepów i kawiarenek. Przesiadując w jednej z nich doszedłem do zdania, że jedno z moich tambylczych miejsc jest właśnie tu. To miasto ma bowiem wiele do zaoferowania i śmiem twierdzić że nawet tygodniowy pobyt obfitowałby cały czas w rozmaite atrakcje – od kręcenia się po zakątkach Citta Alta, poprzez wizyty w dużo popularniejszym, ale mniej urokliwym Mediolanie, do wypadów w Alpy, a zwłaszcza nad upatrzone sobie przeze mnie podczas jednego z lotów jezioro Como. Po chwili relaksu musieliśmy wracać na lotnisko, gdyż nieuchronnie zbliżała się godzina naszego lotu na Sardynię.

Tuż po starcie skierowaliśmy się na południe, a obecne pod nami chmury szybko skończyły się po osiągnięciu basenu Morza Liguryjskiego. Kilkadziesiąt minut i ujrzeliśmy wybrzeża Korsyki. Przyznam się szczerze, że zaniemówiłem. Oczarowany zostałem widokiem górskich szczytów (najwyższy, Monte Cinto, osiąga wysokość 2710 m n.p.m.) i bajecznie kolorowych plaż. Przyklejony do okna niczym małe dziecko oglądające wystawę sklepu z cukierkami od razu zacząłem przypominać sobie listę portów lotniczych z których można tam bezpośrednio dolecieć. Jak się okazuje, łatwo nie będzie, ale z pewnością kiedyś się uda.

Po chwili spędzonej nad Cieśniną Świętego Bonifacego wlecieliśmy nad Sardynię. W niecałe pół godziny później wylądowaliśmy w Cagliari i już po kilku krokach na płycie lotniskowej na naszych twarzach pojawił się uśmiech. Wszystko to za sprawą słońca, które nagrzało powietrze do wysokiej, ale pozytywnej temperatury około 33. Chwilę potem wychodząc z terminala naszym oczom ukazał się zielony trawnik z rosnącymi dookoła rozłożystymi palmami. Przyznam się, od czasu wizyty na Teneryfie kocham taki widok i każde miejsce w którym mogę go ujrzeć. Po 30 minutach byliśmy już w centrum miasta a widząc kolorowe budynki zbudowane w stylu kolonialnym wiedziałem, że to miejsce odciśnie bardzo pozytywne wrażenie w naszej pamięci. Na nocleg wybraliśmy Hostel Marina umiejscowiony w samym centrum. Świetne miejsce dla fanów młodzieżowych schronisk. Panowała tam bardzo przyjazna atmosfera, pracowała niezwykle pomocna i czasami żartobliwa obsługa, a do całości należy dodać odnowione wnętrze zachowujące zarówno klimat, jak też dbające o komfort przebywających (wszędzie klima, drewniane okiennice, pomoce dla niepełnosprawnych oraz podróżujących rowerami). Po rozpakowaniu zrobiliśmy szybki rekonesans po mieście celem znalezienia lokalnych marketów i drogi na plażę. Oczywiście niebyli byśmy sobą gdybyśmy się nie zgubili na jakimś osiedlu, ale z pomocną dłonią przyszedł nam pewien wiekowy Włoch, który pomimo nieznajomości ani jednego angielskiego słowa, sprawnie pokierował nas do celu. Nie ukrywam że zaskoczyła nas kilkukrotnie podobna sytuacja, ponieważ w Polsce obcokrajowców potrzebujących pomocy albo udaje że się nie widzi, albo zbywa podstawowym „not anderstending inglisz”. A na Sardynii kilkukrotnie poratowani byliśmy pomimo dzielącej nas bariery językowej. Inny kraj, inna kultura, inne podejście do życia...


Piątek: Po męczącej podróży połowę pierwszego dnia postanowiliśmy spędzić na plażowym relaksie. Morze spokojne i zdradliwe, ponieważ przyjemnie ochładzało i zaburzyło naszą czujność na prażące słoneczko. Pierwsze opalanie w roku zawsze musi być bolesne – my również nie uniknęliśmy czerwoności na skórze. Ałć. Wieczorem wycieczka po labiryncie starówki. Nic nadzwyczajnego o czym warto pisać, chociaż dużo pozytywnych momentów, przemyśleń i widoków zostało w pamięci.


Sobota: Zachęceni ulotką z hostelu postanowiliśmy spróbować się z wycieczką rowerową. Okazało się bowiem, że na całej Sardynii działa sieć firmy Ichnusa Bike, która za niewielką kwotę (max. €15 za dobę) użycza swoich rowerów. Co więcej, można nimi objechać całą wyspę i zwrócić je w dowolnym punkcie bez opłat dodatkowych! Za cel naszej wycieczki wybraliśmy południowo-wschodnie wybrzeże aż do okolic miejscowości Villasimius. Niestety w połowie trasy dopadł nas defekt opony, a zła dętka zapasowa uniemożliwiła wymianę oraz jakąkolwiek dalszą podróż. Na szczęście znów pomogło Włoskie podejście do spraw codziennych. Bardzo pomocne okazały się osoby przebywające w pobliskim barze, które zajęły się zadzwonieniem i dokładnym wytłumaczeniem problemu osobie z firmy rowerowej. Po kilkudziesięciu minutach na miejscu zjawił się przedstawiciel, który dostarczył nas z powrotem do Cagliari (z racji silnego wiatru postanowiliśmy zarzucić pomysłu tak dalekiej wycieczki) i stwierdził że skoro on zawinił, czuje się w obowiązku za darmo udostępnić nam rowery na kolejną dobę. W takiej sytuacji nie mieliśmy nic do zarzucenia, gdyż choć nie osiągnęliśmy naszego celu, to dalej cieszyliśmy się możliwością podróżowania na dwóch kołach.


Niedziela: Tym razem za cel wycieczki rowerowej obraliśmy zachodnie wybrzeże zatoki Cagliari. Mijając rozmieszczone w okolicy solanki mogliśmy podziwiać żyjące w naturalnym środowisku liczne flamingi. Po kilkudziesięciu minutach jazdy dotarliśmy do La Maddaleny. Główną atrakcją stała się tamtejsza lokalna, wolna od turystów plaża. Oprócz fajnego uczucia przebywania pośród miejscowych tambylców ciągle delektowałem się tłem tworzonym przez okoliczne góry. Delektowałem, ponieważ mieszanka zielonych drzew, nieco stromych zboczy i specyficznego błękitu nieba bardzo przypominała mi widoki na odwiedzonej dwa lata temu La Gomerze (wyspa należąca do archipelagu Kanaryjskiego – przyp. Tambylec). No i ta temperatura powietrza sprawiająca, że człowiek czuje się jak w raju. Było gorąco, ale nie upalnie. Chociaż po każdym mniejszym wysiłku człowiek stawał się mokry, to nawet minuta pod prysznicem wystarczała, aby znów czuć się świeżo i rześko. Popołudniem zwiedzaliśmy mało interesujący Starorzymski amfiteatr i zaskakującą zawartość Muzeum Archeologicznego. Późnym wieczorem zasiedzieliśmy się w porcie powoli godząc się z myślą, że za 12 godzin będziemy już w drodze powrotnej. Po raz pierwszy w życiu pojawiło się wtedy u mnie tak silne stwierdzenie „żal wyjeżdżać”. Ale nic to, dzięki temu jest silna motywacja aby kiedyś wrócić :-)


Poniedziałek: Poranny żal z faktu ostatnich chwil na tej uroczej wyspie stłamsiliśmy kilkoma obowiązkami. Ot, niby śniadanie, oddanie roweru, zakupy typowych Sardyńskich produktów, ale do czasu wylotu (godziny 10:50) wciąż było coś do zrobienia. Potem szybki start, kierunek na północ, kolejny raz podziwianie wyspy śledząc tor lotu palcem na mapie, zachwyt nad widokiem Korsykańskich gór i plaż, a następnie przelot nad zachmurzonymi Alpami. Po wylądowaniu w Charleroi czas do następnego rejsu postanowiliśmy spędzić na trawniku przy budynku terminala. Dzięki temu razem z podróżującą tymi samymi lotami co my parą znajomych mieliśmy okazję przez kilka godzin dzielić się wrażeniami z najnowszego, jak też kilku starszych wyjazdów. Sami nie wiemy kiedy minęło pięć godzin i musieliśmy zmierzać w stronę bramek. Niestety na kontroli bezpieczeństwa zakwestionowano nasz sardyński ser, twierdząc, oczywiście nie używając przy tym żadnego słowa po angielsku, że jest „fromaaaaż”. No takie ich prawo, ale chociaż nie szkoda tych czterech Euro, to żal faktu, że czegoś takiego nie dostanie się nawet w kontynentalnej części Włoch, nie mówiąc już o Europie Środkowej :( Smacznego Panowie kontrolerzy – korzystajcie póki możecie, ponieważ jak lotnisko w Brukseli w końcu wybuduje terminal dla tanich linii lotniczych, to nikt nie będzie chciał do was latać.


Podsumowanie: Późnym porą ostatniego wieczora pokusiliśmy się o wstępne podsumowanie trwającego jeszcze urlopu. Pierwsze zdanie jakie mi przyszło do głowy i jakiego wciąż się trzymam, to „pozytywnie od pierwszego wrażenia”. Nie dało się w tym miejscu uniknąć porównań do zeszłorocznej wizyty w Tunezji. I tak Sardynia okazała się lepsza prawie we wszystkim. Owszem, ten wyjazd organizowaliśmy sami, ale w przypadku szukania ofert z biur podróży również spędza się co najmniej dzień na przewertowaniu wszystkich opisów. Tak, w przypadku zawalenia jednego lotu wszystko pali na panewce, jednak z drugiej strony przy upadku biura podróży cały wyjazd również staje się koszmarem. Odnoszę więc wrażenie, że ryzyko i koszty są podobne. Jednak w naszym przypadku pozbawieni byliśmy tłumu wszędobylskich Polaków. Nasz ojczysty język słyszeliśmy tylko dwa razy. Pierwszy ostatniego dnia w porcie, a drugi w samolocie na trasie Cagliari-Charleroi. I chociaż Sardynia jest wyspą turystyczną, to najliczniejszą grupą w naszym hostelu byli przede wszystkim Włosi. Dzięki temu poczuliśmy się tam jako goście wizytujący inny kraj, zamiast jak maszynki do wyciskania każdego turystycznego Euro. Inna sprawa to bardzo specyficzne podejście do życia tamtejszych mieszkańców. Owszem, miejscami (zwłaszcza na niższej klasy blokowisku) spotykaliśmy się ze zmierzaniem wzrokiem. Niemniej w większości Sardyńczycy byli bardzo przyjaźnie nastawieni i „szli na rękę” zawsze wtedy kiedy tylko można było. Co więcej, przy wspomnianej sytuacji z pękniętą dętką w rowerze, facet sam się przyznał że popełnił błąd i przepraszając stwierdził że się głupio z tym czuje. Zgodnie z polskimi normami spodziewałem się kłótni a przynajmniej targowania o zapłacenie za przyjazd po nas i serwis. A tu nie, wszystko odbyło się po naszej myśli i w tak sympatyczny sposób, że w chwili obecnej pocztą do Włoch leci polskie Ptasie Mleczko. Ot tak, niech facet pozytywnie zapamięta Polaków, których tam przecież póki co niewielu.

My Sardynię oceniliśmy w samych superlatywach. Mimo lotów z przesiadkami, spania na lotnisku, załatwiania wszystkiego na własną rękę i pewnego stresu, wróciliśmy wypoczęci i zrelaksowani. Przez te cztery dni zupełnie zapomnieliśmy o wszystkim co jest w Europie środkowowschodniej. Trochę żałujemy że nie spędziliśmy tam choćby dwóch dni dłużej, ale dzięki temu będzie ciśnienie aby tam jeszcze kiedyś wrócić. Z pewnością warto będzie odwiedzić Alghero i Olbię z jej Szmaragdowym Wybrzeżem. Może uda się to połączyć z wizytą na Korsyce. Może również zahaczymy o Bergamo, które przecież tak nas uwiodło. To już rozważania na inny temat...

Z różnych powodów staraliśmy się na miejscu nieco oszczędzać. Dlatego też zabraliśmy ze sobą wyłącznie bagaż podręczny. Mimo początkowych obaw, byliśmy sporo poniżej limitów zarówno wagowych, jak też wymiarowych. Do tego zakupy w markecie, chodzenie na pieszo zamiast komunikacji miejskiej, jedzenie dobre i duże, ale nie w najdroższych knajpach. W ten sposób całość łącznie z biletami samolotowymi, ubezpieczeniem, wyżywieniem, pamiątkami, noclegiem, rowerami etc. zamknęła nam się w kwocie poniżej 700 złotych od osoby. Z ciekawości wczoraj poszliśmy do biura turystycznego spytać się o oferty. Pomimo zaskoczenia że chodzi nam o Sardynię a nie Egipt czy Tunezję, usłyszeliśmy że musimy sami dojechać do Warszawy i że będziemy przebywać w kolejnym trendy kurorcie turystycznym. Tam za 7 nocy w hotelu trzygwiazdkowym (pomijając brak basenu i dormy, równowartość standardu naszego hostelu) wyłącznie ze śniadaniami zapłacimy 2400 złotych od osoby. Doliczając do tego wyżycie na miejscu stwierdzam, że za taką cenę jestem w stanie zorganizować co najmniej 4 takie wyjazdy i to w dużo lepsze miejsca.


Bergamo



Cagliari


Korsyka


Gdzieś nad chmurami


Plecak



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz