05-10 maj 2011, region Emilia-Romagna (Bolonia, Rimini, San Marino, Ravenna, Forlì)
Dla zainteresowanych: więcej fotek z tego wyjazdu można znaleźć na moim profilu serwisu Panoramio. Dokładniej pod tagiem 2011.05.05-10 - Emilia-Romagna (Bologna Rimini San Marino Ravenna Forli). Zeszłoroczne majówkowe mambo dżambo po południowej Europie pozostawiło sporo miłych wspomnień, dlatego też naturalną koleją rzeczy było rozważanie skorzystania z podobnej okazji w tym roku. Chociaż dzięki odpowiednio wczesnemu poinformowaniu o planach nie mielibyśmy w pracy problemów z urlopami, tak w tym roku oprócz pozytywnych wrażeń taki wyjazd mógł pozostawić spore luki w naszych portfelach. Nieco lepsza koniunktura na rynku pozwala bowiem na podwyższanie cen biletów, do tego doszła jeszcze sprawa beatyfikacji powodująca w pewnym momencie bardzo gwałtowne i wysokie skoki cen – w pewnym momencie śmiałem się że nawet na trasach krajowych wewnątrz Norwegii ;) Jako że stan finansowy wzmagał jeszcze pomysł spędzenia kilku dni we Włoszech, ostatecznie postanowiliśmy urlop przesunąć nieznacznie w czasie, standardowo łapiąc się na promocyjne ceny. Co nie oznacza że było śmiesznie tanio. Za priorytet postawiłem sobie bowiem zakup biletu do Bolonii bez Ryanair-owego haraczu w postaci opłaty za odprawę online – taki tam fetysz sprzeciwiający się polityce linii w niekoniecznie sprawiedliwy sposób walczącej z konkurencją – efektem czego było np. otworzenie trasy z Bolonii do Wrocławia. Cena powrotu z Forlì nie miała w takiej sytuacji dla mnie większego znaczenia. Co więcej, postanowiłem wykorzystać ten wypad do przywiezienia rozmaitych włoskich produktów do czego niezbędne było wykupienie bagażu rejestrowanego. 32 kilogramy u Wizz Air za 62 złote w porównaniu z piętnastoma Ryanair za większą cenę jest opcją jak najbardziej atrakcyjną.
Czwartek
Jako że lot tam był zaplanowany na godziny wieczorne, czwartek był moim standardowym dniem w pracy. Potem szybki powrót do domu, prysznic, obiad i wyjście na lotnisko. W międzyczasie do przygotowanych plecaków dodaliśmy jeszcze sandały i krótkie spodenki, ponieważ pogodowa szklana kula w ciągu doby mocno zmieniła zdanie przepowiadając bardziej słoneczne dni i cieplejsze temperatury.
Wrocław - Bolonia
Czwartek
Jako że lot tam był zaplanowany na godziny wieczorne, czwartek był moim standardowym dniem w pracy. Potem szybki powrót do domu, prysznic, obiad i wyjście na lotnisko. W międzyczasie do przygotowanych plecaków dodaliśmy jeszcze sandały i krótkie spodenki, ponieważ pogodowa szklana kula w ciągu doby mocno zmieniła zdanie przepowiadając bardziej słoneczne dni i cieplejsze temperatury.
Wrocław - Bolonia
Ryanair (FR4318)
reg: EI-ENI
wylot: 20:33 (planowo 20:45)
przylot: 21:53 (planowo 22:55)
pax na pokładzie: 149
przylot: 21:53 (planowo 22:55)
pax na pokładzie: 149
Wprawdzie samolot do Wrocławia przyleciał sporo przed czasem, jednak w drogę powrotną z pasa startowego oderwał się niemal o ustalonej w rozkładzie godzinie. Chociaż po raz pierwszy od dłuższego czasu mój lot po zachodzie słońca odbywał się przy braku zachmurzenia, na wysokości przelotowej postanowiłem jednak bardziej skupiać się na magazynie pokładowym i lotniskowym niż obserwacji niewyraźnych (zakłócanych przez denerwujące oświetlenie cały czas zapalone w kabinie samolotu) świateł mijanych okolic. Nad Bolonię zalecieliśmy od południowego-zachodu. Do osi pasa startowego niemal do ostatniej chwili podchodziliśmy pod kątem prostym przez co z okien po lewej stronie samolotu dało się zauważyć cel naszego lotu. Przyznam się że ciągle do tego czasu wydawało mi się iż pas startowy jest miejscem widocznym niemal z daleka a co najmniej bardzo wyraźnie odróżnianym od pozostałych świateł w okolicy. Nic bardziej mylnego – tak naprawdę tylko moje „odchylenie” w stronę lotnictwa pozwoliło na zidentyfikowanie pewnej grupy świateł jako pasa startowego i okolicznych płyt postojowych. Od tego czasu żywię jeszcze większy szacunek do pilotów robiących wizualne podejście do lądowania!
Nasza procedura została nieco zakłócona przez będący wcześniej w kolejce jakiś mały samolot. Dlatego pilot pomimo bycia na prostej (tylko zapewne na zbyt dużej wysokości ponieważ lądujący przed nami samolot był dużo poniżej nas) w pewnym momencie zrobił lewoskrętne 360º o delikatnym promieniu a po minucie od ponownego znalezienia się na ścieżce posadził maszynę na pasie. Przy terminalu okazało się że wylądowaliśmy godzinę przed czasem! Pokazuje to że Bolonia daje się nieco sfrajerować Ryanair, ponieważ pomimo krótszego odcinka niż Forli-Wrocław, Ryanair według rozkładu swoją trasę leci dłużej niż Wizz Air. Nasz lot pokazał że ta zakładka czasowa jest zdecydowanie za duża – nawet biorąc pod uwagę tendencję do wolnych prędkości przelotowych według rozkładów linii nisko-kosztowych (wolniejsza prędkość pozwala na mniejsze spalanie paliwa co oznacza oszczędność). Do tego na miejscu byliśmy około godziny 22. Nasz kurs był ostatnim dla tej maszyny a jestem przekonany że przy lekkim ściśnięciu rozkładu i możliwości zakończenia rotacji po północy (często robi tak np. Wizz Air, Ryanair bardzo rzadko) samolot byłby w stanie po nas zrobić jeszcze jakąś krótką krajówkę...
Czwartek zakończyliśmy w terminalu gdzie po chwili odpoczynku i krótkim rozeznaniu terenu rozłożyliśmy nasz zestaw noclegowy. Niestety pomimo nocy i urlopu nie obyło się bez obowiązków związanych z pracą. Jako jeden z administratorów firmowego systemu informatycznego jestem bowiem automatycznie informowany o wykryciu nieprawidłowości w działaniu pewnych aplikacji. Ta na szczęście była bardzo błaha, jednak alarmy dochodziły co godzinę aż do rana zanim kolega na miejscu nie zresetował powodującej raportowanie maszyny ;)
Piątek
Piątek postanowiliśmy poświęcić na krótki briefing po planowanej na odwiedzenie kiedy indziej Bolonii oraz dojazd do Rimini. W mieście znaleźliśmy się przed godziną dziewiątą i po ulicach centrum kręciliśmy się do popołudnia. Początkowo byłem przerażony, ponieważ w drodze z lotniska Bolonia – delikatnie to ujmując – nie zachwyca. Ścisłe centrum początkowo nie potrafiło mnie ani przyciągnąć ani odepchnąć. Oko cieszył splendor architektury, mnóstwo arkad i traktów pieszych wiodących pod schronieniem budynków. Niepokoił jednak bardzo duży ruch i chaos finalizujący się rozsianiem parkingów dla samochodów/skuterów czy też wystawianiem dużych kontenerów na śmieci „gdzie popadnie”. Do tego porozwieszane wszędzie kable wchodziły w kadr każdej niemal fotki. Koniec końców kilka godzin aklimatyzacji sprawiło, że Bolonia została zapamiętana mimo wszystko pozytywnie i podczas przeglądania fotek z wyjazdów stwierdza się że jeszcze kiedyś będzie trzeba tam wrócić na dłużej.
Popołudnie spędziliśmy na dojeździe z Bolonii do oddalonego o około 100 kilometrów Rimini. Miasteczko to stało się naszym punktem wypadowym z powodu niewielkiej odległości od interesujących miejsc, nadmorskiej okolicy i stosunkowo tanich noclegów. Udało nam się znaleźć dwuosobowy pokój z bufetowym śniadaniem za €31 za dobę. Hotel został określony jako trzygwiazdkowy. Pewnie dlatego w korespondencji mailowej początkowo zaoferowano nam „promocyjną cenę €75 za noc”. Dopiero po zapytaniu czemu tak drogo skoro serwisy pośredniczące pokazują dużo niższą cenę doszliśmy do porozumienia. Dobrze to, ponieważ doświadczony nocowaniem we Włoszech w hotelach trzy i cztero-gwiazdkowych, naszemu zdecydowanie nie dałbym żadnej z tych kategorii. Korelując otrzymaną cenę i zastane warunki – oferta jest bardzo atrakcyjna. Jednak w kontekście pierwotnej stawki – sroga przesada!
Sobota
Sobota, jako dzień odpoczynku po bądź co bądź męczącym całodniowym chodzeniu z plecakami, została przeznaczona na Rimini. Najpierw trzy godzinki opalania w południowym słońcu, potem wynajem rowerów w okolicznej wypożyczalni i wyjazd do centrum Rimini. Rowery tanie jak – wszechobecny w Rimini – przysłowiowy борщ. Niestety – o czym się w późniejszych dniach przekonaliśmy – niska cena (€40 za dwa rowery na dwie doby) spowodowana jest również niską jakością, ale o tym za chwilę. Niestety centrum miasta nie zaskoczyło nas tak jak w zeszłym roku Palma na Majorce. Dlatego też wycofaliśmy się po stosunkowo krótkim czasie zaliczając jeszcze po zmroku kilka chwil na plaży i jako ciekawostkę – terminal lotniska Rimini.
Niedziela
W każdy nieco dłuższy wyjazd przynajmniej jeden dzień poświęcamy na aktywny wypoczynek. Zazwyczaj jest to rower i albo jakieś ustalone odległe miejsce, albo po prostu kręcenie się po okolicy. Tym razem padło na San Marino. Dlaczego? Bo swoimi niewielkimi rozmiarami i otoczeniem przez Włochy państewko to zawsze jakoś zwracało na siebie moją uwagę. Pomimo początkowych obaw co do trasy, pierwszy etap wyjazdu był bardzo przyjemny. Owszem, jechaliśmy dwupasmową trasą szybkiego ruchu, jednak w niedzielny poranek ruch był niewielki a całość trasy pokonywaliśmy dobrej jakości poboczem. Niestety mniej więcej w połowie drogi zaczęły się wzniesienia, których pokonanie okazało się być moim osobistym koszmarem. Jestem osobą wytrzymałą, na rowerze nie jeżdżę mało a i na zimę moje dwa kółka były zaprzęgane do jazdy. Niestety wspomniana wcześniej wypożyczalnia nie dysponowała sprzętem najlepszej jakości o czym dosadnie przekonywaliśmy się z każdą godziną korzystania z tamtych rowerów. Cóż tu dużo wspominać – kilkukrotnie poległem na podjazdach i większość trasy musiałem spędzić na pchaniu roweru do góry. Niemniej szczerze się przyznam, że po minach podjeżdżających na samą górę na profesjonalnym sprzęcie rowerzystów zauważyłem, że trasa ta do najłatwiejszych nie należy. W głowie pojawiło się więc wyzwanie, do którego będzie trzeba się zacząć przygotowywać i kiedyś stawić czoła :-)
Na samą górę San Marino dostaliśmy się oczywiście kolejką linową. A tam zupełnie inny świat. Urocze widoki na okolicę w promieniu do kilkunastu kilometrów (gdyby nie mgiełka spokojnie byłoby widać Adriatyk), oraz zamkowa zabudowa z niemal bajkowymi obrazami stojących na skraju pionowych zboczy wież. W trakcie zwiedzania przeszliśmy standardową trasę trzech wież. Później aby uciec od tłumnie przybyłych turystów zapędziliśmy się w rozmaite zakamarki krążąc pomiędzy kamiennymi, może nie wystawnymi, ale przyjemnie eleganckimi budynkami. W międzyczasie nie mogliśmy odmówić sobie pamiątkowego zakupu butelek miejscowego Amaretto i Likieru mlecznego. Następnie kolejką w dół, na rowery i kilkukilometrowy zjazd z lekkim strachem czy ten sprzęt nie zawiedzie nas gdzieś po drodze? Na szczęście bardzo mocno moderowane tempo zjazdu i krótki postój w połowie trasy (aby ostudzić ciągle używane hamulce i rawki) sprawiły że do końca dojechaliśmy bez żadnych praktycznie problemów. Tuż przed Rimini zerwał się jeszcze dość silny wiatr, który po zmroku przyniósł krótkotrwałą ulewę i silnie wzburzył morze. Dobrze że nie zepsuł dnia.
Poniedziałek
Niestety nad ranem wiatr był tylko nieco słabszy, dlatego też pierwsze godziny przedostatniego dnia spędziliśmy wygrzewając się w słońcu na osłoniętej ławce zamiast na plaży. Popołudnie postanowiliśmy poświęcić niedalekiej Ravennie – jednemu z początkowych celów głównych naszego wyjazdu. Początkowych, ponieważ z racji centralnego umiejscowienia wokół interesujących nas miejsc i pobliskiego wybrzeża postanowiliśmy jednak trzy noce spędzić w Rimini. Koniec końców z racji dostępności hoteli i niskich cen wszystkie noclegi odbyliśmy nad morzem a w Ravennie spędziliśmy przyjemne popołudnie korzystając z kolei regionalnych.
Same miasteczko – jak można było przeczytać wcześniej w przewodniku – nie jest jakieś nadmiernie urokliwe, zwłaszcza jeśli wcześniej miało się okazję zwiedzić kilka innych obowiązkowych punktów na mapie Włoch. Dużo uroku tracił bowiem z powodu zaparkowanych i czasami poruszających się po centrum samochodów. Gdyby nie one, miejscami moglibyśmy się poczuć jak w mniejszych miasteczkach Hiszpanii – bez wnikania w szczegóły nieco podobna zabudowa i leniwy charakter. Po zaopatrzeniu się w lokalnej informacji turystycznej w mapę Ravenny szybko nakreśliliśmy trasę wokół najważniejszych punktów. Ot muzeum, kilka pamiętających bardzo odległe czasy bazylik i kościół w którym spoczywają szczątki Dante Alighieriego. Z racji doskonałej pogody i niewielkich ilości dostępnego czasu nie zapuszczaliśmy się do środka muzeów pozostawiając je na następną wizytę. A podobno warto – Rawenna oferuje bowiem sporo świetnie zachowanych mozaik z czasów Starożytnych.
Wtorek
Początek ostatniego dnia wyjazdu to niemal plan dopięty na każdą dostępną minutę. Wczesna pobudka między innymi dzięki krążącemu w naszych okolicach policyjnemu helikopterowi. Niestety nie udało się rozwiązać zagadki z jakiej okazji prowadzone były te trwające kilkanaście minut kursy. Następne szybkie zakupy „pamiątek” w postaci rozmaitych włoskich produktów, dopakowanie plecaków, śniadanie i nieco ponad dwie godziny plaży. Później szybki powrót do hotelu, prysznic i zdanie pokoju na minutę przed omówionym czasem ;) Teraz to już tylko trzeba się było dostać na stację kolejową i przyglądając się coraz bardziej oddalonym wzgórzom San Marino zmierzaliśmy w stronę Forlì.
W miasteczku byliśmy jakoś po godzinie trzeciej. Po jednej z najlepszych cappuccino jakie miałem okazji wypić we Włoszech, zrobiliśmy krótką rundkę wokół niewielkiego centrum. Przesyceni jednak kilkudniowymi atrakcjami i zmęczeni dużo cięższymi niż zazwyczaj bagażami, większość czasu spędziliśmy na ławce przy pomniku na głównym placu miasteczka. Samo Forlì jakoś nas nadzwyczajnie nie zachwyciło. Niemniej zaskoczyła mnie nieco tamtejsza architektura. Jak na tak niewielką mieścinę sporo tam bowiem było kościołów z wysokimi wieżami a rozmaite państwowe/uczelniane/publiczne budynki ciekawiły przywiązaniem do wielkości i surowości zarazem.
Na lotnisku w Forlì znaleźliśmy się na dobre ponad trzy godziny przed planowanym odlotem. Heh, lotniskiem... Może bardziej niewielkim budynkiem które w ciągu doby odwiedza kilkaset osób wsiadających do odlatujących raptem kilku dziennie samolotów. Wszystko tam jest bowiem malutkich rozmiarów, zupełnie tak jak w regionalnych polskich lotniskach jeszcze przed ekspansją przewoźników nisko-kosztowych. Niemniej na sam koniec najprzyjemniejszy etap tego wypadu. Lot powrotni wykonywaliśmy bowiem na pokładzie Wizz Air. Bez żadnych problemów. Nadmierne zakupione we Włoszech kilogramy zostały bowiem spakowane do oddanego w check-in bagażu. Pomyśleć że w porównaniu do 15 kilogramów za 80 złotych u Ryanair, Wizz Air oferuje 32 kilogramy za ¾ tej ceny. Oczywiście starając się upchać jak najwięcej, w środku zmieściliśmy 17 kilogramów – wcześniejsze podróże wyłącznie z plecakami podręcznymi jednak uczą wyjazdów z rzeczami wyłącznie niezbędnymi :-)
Czwartek zakończyliśmy w terminalu gdzie po chwili odpoczynku i krótkim rozeznaniu terenu rozłożyliśmy nasz zestaw noclegowy. Niestety pomimo nocy i urlopu nie obyło się bez obowiązków związanych z pracą. Jako jeden z administratorów firmowego systemu informatycznego jestem bowiem automatycznie informowany o wykryciu nieprawidłowości w działaniu pewnych aplikacji. Ta na szczęście była bardzo błaha, jednak alarmy dochodziły co godzinę aż do rana zanim kolega na miejscu nie zresetował powodującej raportowanie maszyny ;)
Piątek
Piątek postanowiliśmy poświęcić na krótki briefing po planowanej na odwiedzenie kiedy indziej Bolonii oraz dojazd do Rimini. W mieście znaleźliśmy się przed godziną dziewiątą i po ulicach centrum kręciliśmy się do popołudnia. Początkowo byłem przerażony, ponieważ w drodze z lotniska Bolonia – delikatnie to ujmując – nie zachwyca. Ścisłe centrum początkowo nie potrafiło mnie ani przyciągnąć ani odepchnąć. Oko cieszył splendor architektury, mnóstwo arkad i traktów pieszych wiodących pod schronieniem budynków. Niepokoił jednak bardzo duży ruch i chaos finalizujący się rozsianiem parkingów dla samochodów/skuterów czy też wystawianiem dużych kontenerów na śmieci „gdzie popadnie”. Do tego porozwieszane wszędzie kable wchodziły w kadr każdej niemal fotki. Koniec końców kilka godzin aklimatyzacji sprawiło, że Bolonia została zapamiętana mimo wszystko pozytywnie i podczas przeglądania fotek z wyjazdów stwierdza się że jeszcze kiedyś będzie trzeba tam wrócić na dłużej.
Popołudnie spędziliśmy na dojeździe z Bolonii do oddalonego o około 100 kilometrów Rimini. Miasteczko to stało się naszym punktem wypadowym z powodu niewielkiej odległości od interesujących miejsc, nadmorskiej okolicy i stosunkowo tanich noclegów. Udało nam się znaleźć dwuosobowy pokój z bufetowym śniadaniem za €31 za dobę. Hotel został określony jako trzygwiazdkowy. Pewnie dlatego w korespondencji mailowej początkowo zaoferowano nam „promocyjną cenę €75 za noc”. Dopiero po zapytaniu czemu tak drogo skoro serwisy pośredniczące pokazują dużo niższą cenę doszliśmy do porozumienia. Dobrze to, ponieważ doświadczony nocowaniem we Włoszech w hotelach trzy i cztero-gwiazdkowych, naszemu zdecydowanie nie dałbym żadnej z tych kategorii. Korelując otrzymaną cenę i zastane warunki – oferta jest bardzo atrakcyjna. Jednak w kontekście pierwotnej stawki – sroga przesada!
Sobota
Sobota, jako dzień odpoczynku po bądź co bądź męczącym całodniowym chodzeniu z plecakami, została przeznaczona na Rimini. Najpierw trzy godzinki opalania w południowym słońcu, potem wynajem rowerów w okolicznej wypożyczalni i wyjazd do centrum Rimini. Rowery tanie jak – wszechobecny w Rimini – przysłowiowy борщ. Niestety – o czym się w późniejszych dniach przekonaliśmy – niska cena (€40 za dwa rowery na dwie doby) spowodowana jest również niską jakością, ale o tym za chwilę. Niestety centrum miasta nie zaskoczyło nas tak jak w zeszłym roku Palma na Majorce. Dlatego też wycofaliśmy się po stosunkowo krótkim czasie zaliczając jeszcze po zmroku kilka chwil na plaży i jako ciekawostkę – terminal lotniska Rimini.
Niedziela
W każdy nieco dłuższy wyjazd przynajmniej jeden dzień poświęcamy na aktywny wypoczynek. Zazwyczaj jest to rower i albo jakieś ustalone odległe miejsce, albo po prostu kręcenie się po okolicy. Tym razem padło na San Marino. Dlaczego? Bo swoimi niewielkimi rozmiarami i otoczeniem przez Włochy państewko to zawsze jakoś zwracało na siebie moją uwagę. Pomimo początkowych obaw co do trasy, pierwszy etap wyjazdu był bardzo przyjemny. Owszem, jechaliśmy dwupasmową trasą szybkiego ruchu, jednak w niedzielny poranek ruch był niewielki a całość trasy pokonywaliśmy dobrej jakości poboczem. Niestety mniej więcej w połowie drogi zaczęły się wzniesienia, których pokonanie okazało się być moim osobistym koszmarem. Jestem osobą wytrzymałą, na rowerze nie jeżdżę mało a i na zimę moje dwa kółka były zaprzęgane do jazdy. Niestety wspomniana wcześniej wypożyczalnia nie dysponowała sprzętem najlepszej jakości o czym dosadnie przekonywaliśmy się z każdą godziną korzystania z tamtych rowerów. Cóż tu dużo wspominać – kilkukrotnie poległem na podjazdach i większość trasy musiałem spędzić na pchaniu roweru do góry. Niemniej szczerze się przyznam, że po minach podjeżdżających na samą górę na profesjonalnym sprzęcie rowerzystów zauważyłem, że trasa ta do najłatwiejszych nie należy. W głowie pojawiło się więc wyzwanie, do którego będzie trzeba się zacząć przygotowywać i kiedyś stawić czoła :-)
Na samą górę San Marino dostaliśmy się oczywiście kolejką linową. A tam zupełnie inny świat. Urocze widoki na okolicę w promieniu do kilkunastu kilometrów (gdyby nie mgiełka spokojnie byłoby widać Adriatyk), oraz zamkowa zabudowa z niemal bajkowymi obrazami stojących na skraju pionowych zboczy wież. W trakcie zwiedzania przeszliśmy standardową trasę trzech wież. Później aby uciec od tłumnie przybyłych turystów zapędziliśmy się w rozmaite zakamarki krążąc pomiędzy kamiennymi, może nie wystawnymi, ale przyjemnie eleganckimi budynkami. W międzyczasie nie mogliśmy odmówić sobie pamiątkowego zakupu butelek miejscowego Amaretto i Likieru mlecznego. Następnie kolejką w dół, na rowery i kilkukilometrowy zjazd z lekkim strachem czy ten sprzęt nie zawiedzie nas gdzieś po drodze? Na szczęście bardzo mocno moderowane tempo zjazdu i krótki postój w połowie trasy (aby ostudzić ciągle używane hamulce i rawki) sprawiły że do końca dojechaliśmy bez żadnych praktycznie problemów. Tuż przed Rimini zerwał się jeszcze dość silny wiatr, który po zmroku przyniósł krótkotrwałą ulewę i silnie wzburzył morze. Dobrze że nie zepsuł dnia.
Poniedziałek
Niestety nad ranem wiatr był tylko nieco słabszy, dlatego też pierwsze godziny przedostatniego dnia spędziliśmy wygrzewając się w słońcu na osłoniętej ławce zamiast na plaży. Popołudnie postanowiliśmy poświęcić niedalekiej Ravennie – jednemu z początkowych celów głównych naszego wyjazdu. Początkowych, ponieważ z racji centralnego umiejscowienia wokół interesujących nas miejsc i pobliskiego wybrzeża postanowiliśmy jednak trzy noce spędzić w Rimini. Koniec końców z racji dostępności hoteli i niskich cen wszystkie noclegi odbyliśmy nad morzem a w Ravennie spędziliśmy przyjemne popołudnie korzystając z kolei regionalnych.
Same miasteczko – jak można było przeczytać wcześniej w przewodniku – nie jest jakieś nadmiernie urokliwe, zwłaszcza jeśli wcześniej miało się okazję zwiedzić kilka innych obowiązkowych punktów na mapie Włoch. Dużo uroku tracił bowiem z powodu zaparkowanych i czasami poruszających się po centrum samochodów. Gdyby nie one, miejscami moglibyśmy się poczuć jak w mniejszych miasteczkach Hiszpanii – bez wnikania w szczegóły nieco podobna zabudowa i leniwy charakter. Po zaopatrzeniu się w lokalnej informacji turystycznej w mapę Ravenny szybko nakreśliliśmy trasę wokół najważniejszych punktów. Ot muzeum, kilka pamiętających bardzo odległe czasy bazylik i kościół w którym spoczywają szczątki Dante Alighieriego. Z racji doskonałej pogody i niewielkich ilości dostępnego czasu nie zapuszczaliśmy się do środka muzeów pozostawiając je na następną wizytę. A podobno warto – Rawenna oferuje bowiem sporo świetnie zachowanych mozaik z czasów Starożytnych.
Wtorek
Początek ostatniego dnia wyjazdu to niemal plan dopięty na każdą dostępną minutę. Wczesna pobudka między innymi dzięki krążącemu w naszych okolicach policyjnemu helikopterowi. Niestety nie udało się rozwiązać zagadki z jakiej okazji prowadzone były te trwające kilkanaście minut kursy. Następne szybkie zakupy „pamiątek” w postaci rozmaitych włoskich produktów, dopakowanie plecaków, śniadanie i nieco ponad dwie godziny plaży. Później szybki powrót do hotelu, prysznic i zdanie pokoju na minutę przed omówionym czasem ;) Teraz to już tylko trzeba się było dostać na stację kolejową i przyglądając się coraz bardziej oddalonym wzgórzom San Marino zmierzaliśmy w stronę Forlì.
W miasteczku byliśmy jakoś po godzinie trzeciej. Po jednej z najlepszych cappuccino jakie miałem okazji wypić we Włoszech, zrobiliśmy krótką rundkę wokół niewielkiego centrum. Przesyceni jednak kilkudniowymi atrakcjami i zmęczeni dużo cięższymi niż zazwyczaj bagażami, większość czasu spędziliśmy na ławce przy pomniku na głównym placu miasteczka. Samo Forlì jakoś nas nadzwyczajnie nie zachwyciło. Niemniej zaskoczyła mnie nieco tamtejsza architektura. Jak na tak niewielką mieścinę sporo tam bowiem było kościołów z wysokimi wieżami a rozmaite państwowe/uczelniane/publiczne budynki ciekawiły przywiązaniem do wielkości i surowości zarazem.
Na lotnisku w Forlì znaleźliśmy się na dobre ponad trzy godziny przed planowanym odlotem. Heh, lotniskiem... Może bardziej niewielkim budynkiem które w ciągu doby odwiedza kilkaset osób wsiadających do odlatujących raptem kilku dziennie samolotów. Wszystko tam jest bowiem malutkich rozmiarów, zupełnie tak jak w regionalnych polskich lotniskach jeszcze przed ekspansją przewoźników nisko-kosztowych. Niemniej na sam koniec najprzyjemniejszy etap tego wypadu. Lot powrotni wykonywaliśmy bowiem na pokładzie Wizz Air. Bez żadnych problemów. Nadmierne zakupione we Włoszech kilogramy zostały bowiem spakowane do oddanego w check-in bagażu. Pomyśleć że w porównaniu do 15 kilogramów za 80 złotych u Ryanair, Wizz Air oferuje 32 kilogramy za ¾ tej ceny. Oczywiście starając się upchać jak najwięcej, w środku zmieściliśmy 17 kilogramów – wcześniejsze podróże wyłącznie z plecakami podręcznymi jednak uczą wyjazdów z rzeczami wyłącznie niezbędnymi :-)
Forlì - Wrocław
Wizz Air (W61858)
reg: HA-LPR
wylot: 22:45 (planowo 22:35)
przylot: 00:08 (planowo 00:15)
pax na pokładzie: 129
przylot: 00:08 (planowo 00:15)
pax na pokładzie: 129
Na pokładzie okazało się że trafiliśmy na moją ulubioną kobiecą drużynę stewardes. Po starcie kierowaliśmy się wzdłuż linii Adriatyku aż do okolic Wenecji gdzie pod nami zaczęły pojawiać się chmury. Do lądowania we Wrocławiu podeszliśmy w rzadki sposób – bez zbędnego kołowania nad miastem lądując od strony zachodniej.
Lądowanie kilka minut przed czasem, czyli w okolicach północy. Z jednej strony uwielbiam takie godziny, ponieważ na miejscu dostępny czas wykorzystywany jest niemal do ostatniej minuty. Z drugiej strony już 8 godzin później musiałem być w pracy zwarty, gotowy i w pełni skoncentrowany na ostatnim sprawdzeniu umów i uruchomieniu finansowego podserwisu jednego z największych polskich portali internetowych. Na szczęście w Polsce w tym czasie nic się nie zmieniło i jak zawsze można było liczyć na kolejną „drobną obsuwę” w planach ;-)
Lądowanie kilka minut przed czasem, czyli w okolicach północy. Z jednej strony uwielbiam takie godziny, ponieważ na miejscu dostępny czas wykorzystywany jest niemal do ostatniej minuty. Z drugiej strony już 8 godzin później musiałem być w pracy zwarty, gotowy i w pełni skoncentrowany na ostatnim sprawdzeniu umów i uruchomieniu finansowego podserwisu jednego z największych polskich portali internetowych. Na szczęście w Polsce w tym czasie nic się nie zmieniło i jak zawsze można było liczyć na kolejną „drobną obsuwę” w planach ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz